Schodziłam we mgle i dopiero poniżej dna chmur zobaczyłam gdzie jestem, bardzo nisko, ale nadal widziałam przed sobą góry. Uspokajało mnie to. Szlak biegł teraz błotnistą drogą, przecinał malutkie wsie. W jednej z nich minął mnie staruszek. Podpierał się pasterskim kijem. W drugiej dłoni, lekko drżącej trzymał zagięty nożyk. Z trudem przesuwał się od jednej kępy jeżyn do drugiej i ścinał gałęzie, które zagradzały przejście. Jeżyny są szybkie, pewnie poskramiano je tak od lat, niby nie było w tym nic nadzwyczajnego, ale wkład staruszka w trwanie znanego mu świata mnie wzruszył. Kolce nie szkodzą bardzo samochodom, gdyby zaczęły ktoś pewnie wyrównałby krzewy piłą, co innego pieszy czy koń. Powiedziałam dzień dobry, ale mężczyzna nie odpowiedział, kiedy się obejrzałam ścinał kolejną mackę oparty o swój wypolerowany kij.
Coreo było sympatyczne, spokojne. Siadłam pod sklepem z kupioną przed chwilką choriso i pomidorem, a sprzedawczyni sama z siebie doniosła mi butelkę mineralnej. Miałam wodę nabraną po drodze, ale ta wydała mi się bardzo smaczna. Żal mi było się potem rozstać z butelką- prezentem.
Minęłam targ koński (jak powiedział policjant dobre miejsce na biwak), odnalazłam opisaną przez niego ścieżkę nad rzeką. Do Cangas de Onis było mniej niż 10 km, trasę obstawiono ławeczkami, spotkałam tam grupę dzieciaków z księdzem wędrującą pewnie do Covadonga. Mieli gitary i idąc głośno śpiewali.
Cangas jest duże, wypełnione przydatnymi sklepami. Zajrzałam też do informacji parkowej, rozpoznałam mężczyznę, który pomógł mi kiedyś szukać szlaków w Picos, nie poznał mnie, więc się nie przedstawiałam. Zostawiłam plecak w dużej turystycznej informacji przy moście i zrobiłam bardzo solidne zakupy. Miasto przecinał GR105, którego wschodnią część przeszłam zimą. Nie spodziewając się po nim zbyt wiele ruszyłam asfaltem, w piekący upał. Pod słynnym romańskim mostem kąpały się rodziny z dziećmi, wsie opisane jako „casas indianos” porastały wysokie palmy. Wiedziałam od Jose, że sadzili je osadnicy powracający z Ameryki Południowej. Ich domy były rozłożyste, kolorowe, szosa pusta, często przecinała las, więc trafiały mi się płaty cienia. Na jednym z zakrętów znalazłam poidło dla koni i licząc, że nikt nie nadjedzie rozebrałam się i cała zmoczyłam. Nad szosą drżało rozgrzane powietrze, jedwabna chustka wyschła w kilka minut i ja też czułam się wysuszona na wiór.
Pod wieczór dotarłam do rozstajów. Dwa dotąd równoległe szlaki (GR105 i 109) rozdzielały się. Na mapie zaznaczono albergue, ale znalazłam tylko bar. Wypiłam cydr- przecież to Asturiia, butelka była zbyt duża, upał zbyt silny. Zachciało mi się spać i chyba z tego powodu zamiast piąć się na strome zbocze jak 105 poszłam 109 w stronę rzeki. Myślałam że da się tam rozbić namiot, ale nie było gdzie. Z rozpędu wędrowałam dalej polną drogą, minęłam kościółek z ławeczką (uznałam, że jest zbyt na widoku) i wbiłam się w ciąg ogrodzonych elektrycznym pastuchem łąk. Nigdzie nie było ani skrawka wolnego miejsca. Wszystko prywatne, zajęte, użytkowane. Wieś senna, światło sodowych lamp lało się na wypolerowany bruk, uliczka wiła się wśród kolorowych domów z bramami wyższymi niż ja. W jednej, uchylonej zobaczyłam kobietę. Nie zastanawiałam się ani chwili- przepraszam czy gdzieś tu mogłabym rozbić namiot na noc? Wyglądała na zaskoczoną, ale chyba raczej moim kulawym hiszpańskim niż sytuacją. -Moment- powiedziała. Z podwórza dolatywały mnie pojedyncze słowa. …Nie… nie mówi po hiszpańsku. -Proszę-wyjrzał roześmiany mężczyzna w podkoszulce -Najlepiej u nas właśnie skosiłem trawę. Kobieta miała na imię Eva. Kiedy rozbiłam namiot, w końcu podwórka przy wspaniałym bujnym warzywniku zaprosiła mnie do domu na prysznic. Proponowała łóżko, ale podziękowałam. Namiot już rozbity, był weekend, pewnie mieli ochotę pospać rano. Jeszcze długo w nocy dolatywały mnie stłumione dźwięki kolacji. O świcie wieś była zatopiona we mgle, cichutka, niemal nierzeczywista. GR109 zataczał łuk omijając jakieś większe miasteczko i wracał do GR 105. Z biegiem dnia mgła rzedła, słoneczne światło przebijało się przez warstewkę chmur i rozświetlało góry niskie, ale nadal skaliste. We wsiach stały wspaniałe drewniane spichrze, w ogrodach rosły ogromne cebule, w przydrożnych chaszczach dzikie jabłka, niektóre zupełnie smaczne i jeżyny soczyste i słodkie. Trochę było mi żal górskiego odcinka 105, ale dół też miał swoje plusy. Szlak przeciął szosę. W Villamajor kupiłam tabliczkę czekolady i torbę owoców do zjedzenia na miejscu. Na kolejnym rozwidleniu wybrałam GR105. Wspinał się dziurawą drogą na grań, mijał opuszczone zabudowania. Zbiegł błotem poprzez kępy paproci i jeżyny. W opustoszałej wsi minęła mnie wystraszona kobieta w chustce. Ja też się bałam, nie wiem zupełnie czego. Było już szaro, źródło rozlało się na gruntową drogę, rozmyło przejście. Nabrałam i pobiegłam w górę, w las. Moja mapa pokazywała tam szałas. Liczyłam na wygodny nocleg, ale to nie było nic dla turystów. Opuszczona, podupadła pasterska wieś z komórkami pozamykanymi na kłódki i kupką śmieci. Któryś z budynków powinien być kapliczką, ale nie udało mi się ustalić, który. Postawiłam namiot po ciemku wystraszona, że mnie ktoś zobaczy, ale zupełnie nie było się kogo bać. Chmury osiadły, otuliła mnie gęsta mgła. Rano nic się nie zmieniło, wędrowałam wąską polną drogą, trawersem po bardzo stromych zboczach. Co jakiś czas mijałam dom, raz przejechał koło mnie samochód. Padało, niewiele widziałam spod kaptura, więc kiedy odkryłam otwarty bar skręciłam w kałuże i mokre trawy. Przełęcz zalała bardzo gęsta mgła. Ledwo widziałam białe plastikowe stoły i cień budynku. Wnętrze było zaparowane, wyłożone ciężkim ściemniałym drewnem. Rozwiesiłam ociekający płaszcz, podłączyłam telefon i poprosiłam o bardzo dużą kawę. Ekspres warczał, kawa pachniała wspaniale, przebijając ledwie wyczuwalną woń papierosów, być może pozostałość sprzed lat. Za zaparowaną szybą pasła się dorosła łania. Chciałam jej się przyjrzeć więc przeniosłam się do chłodnego przedsionka i w drzwiach trafiłam na właściciela baru. – Jaka jest Polska?- zagadnął znienacka, a ja zamilkłam, bo jak tu zamknąć Polskę w jednym słowie?… ale on wiedział- Zielona czy sucha?- rzucił energicznie- Zielona!- odparłam bez namysłu- to tak jak u nas- roześmiał się i wybiegł z bojowym okrzykiem przegnać konie sąsiada, co przyszły podgryźć jego trawę. Trawę po horyzont, ogrodzoną tylko granicą mgły. Łania przyglądała się temu obojętnie, widać przywykła. Na mnie nawet nie zwróciła uwagi. Odeszłam bocznym szlakiem, znakowanym złotymi plackami. Częściowo dlatego żeby zejść już z drogi, po całym dniu miałam jej serdecznie dość, ale też, bo na mapie zaznaczono refugio. Mogło oczywiście nie istnieć, mogło być zamknięte na klucz, ale co mi szkodziło spróbować…
Szlak wbił się w błotniste chaszcze, ślizgał po rozmiękłych zboczach, przecinał wezbrane strumienie z wodą tak brązową, że nie było sensu jej brać. Mgła nie rozwiała się, kluczyłam, błądziłam, wypatrywałam śladów ścieżki czy znaków. Najtrudniej było na pastwiskach wtulonych w mleko, pociętych labiryntem krowich traktów rozmiękłych od długiego deszczu. Na grzbiecie zaczęło lekko wiać i nie wiem czemu pomyślałam, że to dobry znak. Zrobiłam kółko, trafiłam na kilka żółtych mazów na kamieniach. Intuicyjnie skręciłam przy linii lasu i wypatrzyłam samotne budynki. Taras otaczał kolczasty płot, drzwi pozamykano, sprawdzałam je kolejno i jedyne co znalazłam to toaleta. Nie podobała mi się, więc obeszłam wszystkie wejścia jeszcze raz. Trochę to trwało, budynki były rozrzucone luźno po łące. W najniższym zamiast kłódki był splątany, poskręcany drut. Komórkę wypełniało stare drewno i musiałam je trochę poprzekładać. W sumie nie było tam wcale źle. Sucho, płasko, miękko na trocinach i wiórach, było miejsce do rozwieszenia mokrych rzeczy. Nocą słuchałam jak pluszcze błoto. Jak wiatr świszcze w szczelinach okiennic, jak skrzypi dach. Koło północy przyleciała burza i pomiędzy jednym grzmotem, a drugim usłyszałam żałosne wycie psa. Rano pomyślałam, że to był sen.