Irlandia zimą cz4

Stoimy pod informacyjną tablicą, czytamy o lokalnych klanach, marznę. Ruszam więc, Agnieszka łapie i mnie dogoni, nie odchodzę nawet kilku kilometrów. Wiezie nas starsza pani. Prosimy o wysadzenie przy parku. Wydaje nam się, że jest zamknięty, ale nie, trzeba wrzucić pieniądze do skrzynki i można wejść. Posiadłość Derreen powstała w 13 wieku, park ma 120 lat. To dziki las porośnięty egzotycznymi roślinami, które kiedyś zdobywano na specjalnych wyprawach, zwożono statkami. Są drzewiaste paprocie z Nowej Zelandii, himalajskie rododendrony, bambusy. Wszystko to stare, omszałe, poprzecinane kilometrami wąskich ścieżek z widokami na góry i skaliste zatoki, teraz odsłonięte przez odpływ. Ruszyłyśmy stamtąd po południu. Droga początkowo obrośnięta rododendronami- może nadal szłyśmy przez park, albo może wśród uciekinierów z parku, dotarła do wietrznej wsi- polecanej nam jako wyjątkowo piękna, ale w deszczu raczej niepozornej. Nikt nie jechał. Minęłyśmy kilka domów, wyglądały na puste, słyszałyśmy potem, że wykupili je Holendrzy i Niemcy, ale chyba nie wszystkie, bo przy jednym pasła się mokra owca z jagnięciem ubranym w foliowy płaszczyk. Przeszłyśmy jeszcze z 10 km wzdłuż brzegu aż zlitował się nad nami listonosz. Przejechałyśmy z nim do końca zatoki, na pace, pośród pudeł z pocztą. Góry Kerry pokrył świeży śnieg. Nie znalazłyśmy miejsca do spania w Kenmare, tak naprawdę bardzo się nie przyłożyłyśmy, spytałyśmy o nie tylko w polskim sklepie. Przy okazji kupiłam kaszę gryczaną. Chociaż padało podjechałyśmy jeszcze z kimś do Blackwater i za chwilkę znów do Sneem. Ann która nas tam zawiozła próbowała znaleźć dla nas jakieś lokum, ale była zima, wszystko zamknięte na głucho więc ostatecznie zabrała nas do domu. Wieczorem ugotowałam świeżo zdobytą kaszę- Ann nigdy jej wcześniej nie jadła. Rano odwiozła nas do głównej drogi. Byłyśmy jej bardzo wdzięczne.

Znów łapiemy. Wieje, pada, jest przenikliwie zimno. Gubimy się w nazwach sztormów. Nie wiemy to jeszcze niż Elza, czy już huragan Dennis? Jedziemy z parą turystów, pierwszych, których tu spotkałyśmy. Podoba im się ta zimowa pustka. Stajemy w każdej zatoczce z widokiem, zbaczamy w każdą boczną drogę. Fotografuję ich- szczęśliwych, roześmianych. Kilka miesięcy później zdecydują się zamieszkać razem i zdjęcie z rozwianymi włosami, które im wtedy zrobiłam zawiśnie w ich wspólnej sypialni, wyślę je mailem, przy okazji sprawdzę kogo spotkałam- to muzyk, chyba nawet popularny. Na jednym z przystanków odkryjemy szlakowy znak. Mapka obieca kilkanaście kilometrów bez asfaltu więc wysiądziemy. Deszcz ustanie po godzinie czy dwóch, miniemy ruiny opactwa, odnowioną kamienną wieś- piękną, wdrapiemy się na skaliste zbocze. Popatrzymy na wyspy Skelings. W dolinie, która się przed nami otworzy nie będzie miejsca na biwak. Zejdziemy do drogi, nią do wsi. Zajrzymy do zamkniętej szkoły, zaczekamy na traktor turlający się z góry z balotem siana.–Wszystkie ciężarne- powie z dumą młody farmer. Będą miały po troje jagniąt. Na jego widok owce zbiegną z górki  z mlaskaniem zapadając się ponad kolana w miękki grunt. Miejsce pod namiot?- zdziwi się.- Tu się nie znajdzie. Już odjedzie kiedy przypomni mu się, że mama… Wróci zaproponuje pokój i odwiezie tam nasze plecaki. Dostaniemy herbatę, bułeczki z rodzynkami i dżem. Zjemy chyba z pół kostki masła. Powieszony na obrazku Chrystusa napis „Yes Dear” zabuja się w powietrzu rozgrzanym ciepłem kominka. Zapachnie torfowy dym. Spróbuję wypatrzyć cokolwiek przez szyby zarośnięte solą, chociaż do morza stamtąd chyba z kilometr. -Sezon na sztormy- powie Gospodyni.

Rano dzwoni i załatwia nam wejście na klify Kerry. Podwozi swoim samochodem. Brama zamknięta, na płocie tabliczka- „Zamknięte- znaczy naprawdę zamknięte”. Para, która włada terenem pozwala zostawić plecaki w przedsionku. Ostrzega, że na górze jest niebezpiecznie. Kupujemy bilet, wdrapujemy się na urwisko. Bujamy, zataczamy, wiatr szaleje. W jednym miejscu skały tworzą rodzaj tunelu, nie możemy się przez nie przedostać, udaje się dopiero po kilku próbach. Z wierzchołka wspaniały widok, słońce oświetla pasiaste skały, pióropusze rozbujanych fal, potem nas. Cieszymy się, że to wszystko tylko dla nas, bez tłumu. W dobrą pogodę musi tu być straszny tłok, są wielkie parkingi, toalety.

Droga do Portmagee przecina farmy. Widzę owce zgromadzone wokół balotów siana, sterty torfu pociętego w brykiety- pewnie schną, chociaż nie wiem czy skutecznie w tą pogodę. Kolorowe stateczki. Kolorowe domki, most na wyspę Valentia. Przechodzimy, Agnieszce zależy na wyspie, po drugiej stronie też są klify, są megality, ale brakuje nam czasu. Przemoczone, zmarznięte poprosiłyśmy wczoraj o pomoc na facebooku. I Ela zaprosiła nas do Limericku. Umówiłyśmy się na wieczór. Pogoda znów się pogorszyła, prawie nikt nie jechał, przesuwałyśmy się na północ powoli, przesiadka za przesiadką, w jakimś miasteczku utknęłyśmy. Marzłam, kusiły mnie sklepy Armi Zbawienia, było ich mnóstwo. Przejrzałam kilka szukając ciepłego swetra. Ale były tam głównie przesadnie wieczorowe sukienki, lśniące torebki, zza jakiegoś wieszaka usłyszałam polski. Z końca miasta zabrała nas Czeszka. Opowiadała o dziecku, które chciałaby stąd wywieźć, może do Kanady. O życiu w małym miasteczku, barach i alkoholu i że tego dla swojego syna nie chce. Na sąsiednim siedzeniu przysypiał młody Hindus, trzymali się za ręce. Pojechałyśmy z nimi aż do Killarney, chociaż to nie bardzo po drodze i wsiadłyśmy w autobus. Inaczej nie miałybyśmy szans. Przejeżdżając widziałyśmy park narodowy Killarney, widziałyśmy przelotnie, z samochodu. Brama, parking, schludne alejki. Wyglądał raczej na miejsce spacerów niż ocalały fragment dzikiego świata- czego ja spodziewałabym się po parku. Jakoś mi nie było żal, że go przegapiłam.

Share

Irlandia zimą cz3

Wysiadamy na przystani. Jest lodowato, a prom już za kilka minut. -Płyniemy? Agnieszka wygląda na skołowaną, wiem że za dużo zmieniam, sama też chciałabym tylko iść, ale nie wiem gdzie. Nie podobały nam się owcze płoty i błoto. Płacimy za bilet, wewnątrz jest ciepło. Zanim dopłyniemy wyjdzie słońce i przeleci ulewny deszcz. Wyspa Beara wygląda ładnie. Idziemy na cypel, znakowany szlak prowadzi w stronę latarni morskiej, jest coraz piękniej, chociaż wiatr dosłownie zwala z nóg. Mijamy grzbiet, stoi tam jakaś ruina. Myślimy czy iść dalej szlakiem, wchodzi na kolejne wzgórze  to niby tylko 300 metrów, ale wygwizdów… rezygnujemy- już późno, ja jestem zbyt powolna, jest mokro, znów siecze nas marznący deszcz. Schodzimy. Wieś wydaje się raczej pusta, widzimy przed domem człowieka, zatrzymuje się patrzy, więc machamy, zagaduje nas. -jest tu gdzieś jakieś mniej wietrzne miejsce pod namiot? Jakiś żywopłot?- U sąsiadów, tylko wejdźcie tak, żeby was nikt nie widział. Staramy się, ale zamiast rozstawić namioty chowamy się w ogrodowej altance. Nocą deszcz zaleje wysypane żwirem podwórko. A altanka zaciszna, sucha… Przez kilka dni będzie nas prześladować myśl, że coś ruszyłyśmy, przestawiłyśmy czy zapomniałyśmy coś ze sobą zabrać.

Znów prom, znów deszcz. W Casteltown zamknięta biblioteka. Zimny rynek. Na mapie są zaznaczone megality, niedaleko tylko kilka kilometrów. Idziemy, oglądamy kamienny krąg, ruszamy w stronę drugiego, przylatuje deszcz, wskakujemy pod drzewa. Staje przy nas samochód- Ten drugi jest mniej ciekawy, wsiadajcie. Stajemy na głównej szosie, łapiemy dalej. Siedząc w altance ustaliłyśmy co chcemy robić. Podoba nam się wybrzeże, więc uzbieramy wszystkie nadmorskie szlaki, to krótkie kawałki połączone widokową szosą- Wild Atlantic Way. Pewnie da się ją przejechać autostopem. Marzniemy, czekamy,  widzimy sporo samochodów, ale są pełne. W końcu zatrzymuje się starszy pan. Jedzie na pogrzeb, jechali na niego wszyscy. Spotkamy ich ponownie na stypie, w barze gdzie musiałyśmy poczekać, bo sklepikarz obiecał nam nocleg, jak już wróci z cmentarza. Dobrze siedzieć w cieple i patrzyć na rozwijający się sztorm. Dostajemy klucze do dużego mieszkania, rozkładamy się i idziemy zobaczyć wybrzeże. Jest tu szlak. Wieje w porywach ponad 100 km/godzinę, ale bez plecaków łatwiej nam się utrzymać na nogach. Patrzymy na Atlantyk. Ogromne fale, oceaniczna mgła pod światło, kłaki morskiej piany porywane przez wiatr. Potem wzgórze pełne owczych płotów z drabinami, i prysznice od rozbijających się fal. Dosięgają nas chociaż to kilkaset metrów.  Jesteśmy mokre, zalane słoną wodą.-wariatki- patrzy na nas z samochodu jakaś kobieta. Wichura rozpędziła się już na dobre. We wsi, w połowie hrabstwa wysiadł prąd. Pan ze sklepu podrzuci nam potem świece, niepotrzebnie, przecież mamy latarki. Nocą spadnie śnieg i oczywiście zaraz się stopi.

Ciara niepostrzeżenie przejdzie w kolejny huragan. Mieszkańcy Irlandii wybrali rok wcześniej listę imion, więc teraz to będzie Dennis. Tymczasem idziemy wybrzeżem, wyspane i wypoczęte. Morze kipi. Jest pięknie i nawet trochę mi żal, kiedy, już koło południa macham na zbliżający się samochód. Pierwszy, to nie jest ruchliwa droga. Chłopak wiezie nas kilkanaście kilometrów. Opowiada o wyludnianiu się wsi. Nie ma młodych, wolą jechać do miast, albo dalej. Australia- patrzy na nas. Ja sobie znalazłem pracę, ale to bardzo trudne.  Wysiadamy w kolorowym miasteczku. Za Eyeiries  jest fragment nadmorskiego szlaku. Piękny. Zatoka wydaje się dość spokojna, nad morzem, w pełnym słońcu szmaragdowo niebieskim przesuwają się firanki deszczu, ale nas zlewa tylko raz czy dwa. Przy szosie stoi samochód, młody mężczyzna zaciekawiony turystkami (w lutym) obwozi nas po cyplu półwyspu Beara, chociaż wcale się tam nie wybierał. -Nigdy tu jeszcze nie byłem- mówi- a nie mieszkam daleko.

We wnętrzu będzie przyjemnie ciepło więc wystawione nagle na wiatr zmarzniemy, schowamy się na stacji benzynowej a potem za domem pracującej tam pani. Namioty staną na dachu ziemnej piwniczki- górce, nad ciemną rzeką. Nocą spadnie mokry śnieg. Wiatr nie ustanie.

Share
Translate »