Słuchamy rad. Nie na Sheepshead- przy takim wietrze nie daje się tam nawet wyjść z samochodu. To może Beara Way, też mam mapy? Zakupy, Szkot, który nas namawia na kemping (odmawiamy), szybki autostop do Gelngarriff. Wybrzeże jest skaliste, piękne. Agnieszka wypatrzyła tam wiatę, która okazuje się dużym parasolem. -Nie stawiajcie namiotów w lesie- doradza chłopak w przydrożnym sklepie- zaleje was. -Przenocujcie u mnie, tylko 50 euro goni nas jakaś kobieta. Otwiera drzwi, mieszkanie wygląda na duszne. Uciekamy. Szlak znów biegnie asfaltową drogą. Stare drzewa, gąszcz rododendronów- piękny chociaż to obcy gatunek. Wyżej skały. Zrudziałe łąki. Góry. Zaczyna mi się podobać. Myślimy o biwakowym miejscu, zagadujemy przejeżdżającego farmera. Zaprasza na podwórko domku, którym się opiekuje, właścicielem jest młody lekarz- nie zdziwcie się gdyby przyjechał rano- uprzedza. Grunt jest namiękły, więc nadużywamy gościnności. Śpimy w altance na stosie ogrodowych mebli. –nie wpadłem na to! -komentuje to rano farmer. Jest siódma, a on już karmi owce.- O 13.30 ma przyjść huragan Ciara (jakie to precyzyjne -myślę), do tego czasu musicie być już na dole. Potakujemy, brniemy przez dolinę, przez kolcolisty, już w kwiatach, kępy sitowia i suchej trawy. Ze zbocza widok aż po Glengarriff, podoba mi się, nawet jak już zacznie padać deszcz, jak to w Irlandii czasem oświetlony słońcem. Potem mniej, bo chmury robią się coraz gęstsze, ale jeszcze długo migoce pod nimi morze- i to jest piękne. Górę przecina sieć owczych płotów, szlak przechodzi po drabinach są ich dziesiątki. Wzmaga się wiatr, deszcz przylatuje falami, plącze pelerynę, zwala z nóg. Ślizgamy się w mięsistym błocie, w namiękłych skałach, mijamy dwa polodowcowe jeziorka. Grań przecina świeżo wyryta droga, błotnista. W południe siadamy na chwilę (mój głupi pomysł), marzniemy. Za chwilę pojawia się zejście- oznakowane jako awaryjny szlak, a tu już pierwsza. –Schodzimy?- pytam i wydaje mi się to oczywiste. Przed nami nic ciekawego, błoto, droga. Agnieszka wolałaby jednak granią, chociaż narasta wiatr. Ostatecznie schodzimy. Stromo, do ukrytej w dolinie drogi. Znów asfalt. Zanim dojdziemy do spotkania z prawdziwym szlakiem będziemy już przemoczone, a przed nami jeszcze kawał podmokłych łąk, rzeczka. Biegniemy jak najszybciej do wsi, na mapie jest tam kemping. Wpadamy do sklepu, sprzedawczyni mówi, że zamknięty, właściciel na urlopie. Przecież zima. Siadamy, ładuję baterie, za oknem rozkręca się deszcz. Sprzedawczyni radzi wrócić do lasu. Wracamy, rozbijamy namioty wśród świerków, patrzymy jak nimi targa wiatr. Rano będziemy się zastanawiać czy ten na skraju był już wcześniej złamany.
Ma padać nocą i jeszcze przez pół dnia więc się nie śpieszymy. Agnieszka jest na to lepiej przygotowana, przytargała chyba ze 4 litry wody. Ja zbieram to co spływa z namiotu, w końcu nabieram z kałuży. Nie ma jak wyjść. A kałuża naprawdę blisko- w namiocie. Kilka razy przesuwam materac. Rowem pomiędzy świerkami płynie strumień błota. Przed południem jakby się trochę przejaśnia, nudzę się, więc naciskam żeby już wyjść. Wracam do sklepu, zanim nadejdzie Agnieszka zaczepi mnie starszy mężczyzna- nie podrzucić was- spyta? Jadę do Casteltown. Pracuje wycieraczka, patrzymy na namoknięte zbocze, bure chmurska- i żal i nie żal.