Schron stał tuż nad oceanem i fale wracające po kamienistej plaży zagłuszały deszcz. Spałam na wąskiej pryczy pełnej wełnianych koców, grubych i szorstkich, takich jakie robiło się przed 50-ciu laty. Po zerdzewiałej rurze piecyka spływały krople, a przez okno wlewała się mętna biel. Grzebałam się długo, nie chcąc wychodzić w deszcz. Temperatura musiała być bliska zera, tylko kilkaset metrów nade mną góry były już jednolicie białe. Czekając obejrzałam rzeczy znalezione w schronie. Był tam plakat zespołu z lat 80-tych, były nożyce do strzyżenia owiec, narzędzia, świeczki, resztki jedzenia. Była też miseczka- na oko wielkości niecałej szklanki wypełniona zardzewiałymi gwoździami. Zalana wodą- leżała pod piecem. Czując się podle (nigdy nie zabieram niczego ze schronów) przełożyłam gwoździe do plastikowego pudełka, w którym jadam płatki. Mój garnek do niczego się nie nadawał, a zostało mi jeszcze kilka dni. Miseczka musiała być bardzo stara- miękkie, skorodowane aluminium. Powierzchnia tak szorstka, że nie do doszorowania, dno cieniutkie, prawie dziurawe. Pewnie nie była już wiele warta, nikomu niepotrzebna, w schodnie było kilka dobrych garnków, niemniej nadal mam wyrzuty sumienia. Może kiedyś wrócę i odniosę…
Szlak do Bakkagerdi wspina się na zbocze zaraz za schronem. Jest stromy i jak to bywa w Skandynawii bagnisty, cmokający błotem, bardzo śliski. Grań zaśnieżona, obok piękny urwisty szczyt, a po drugiej stronie…Bajka! Sławne strzeliste szczyty Dyrfjoll- zupełnie białe. Miałam szczęście. Pogoda zaczęła się poprawiać. Przez kilka godzin niebo było całkiem czyste i schodząc an wprost błękitnego fiordu podziwiałam ośnieżone góry po drugiej stronie zatoki. Szybko, szybciej niż przypuszczałam zeszłam do szosy 94 i zamiast w lewo skręciłam w prawo. Była tam jakaś atrakcja turystyczna z daleka, z góry widziałam zielony półwysep i porcik- jak się okazało kiedy podeszłam kolonię ptaków- mewy, puffiny, parking i tłok.
Nic złego, wiedziałam, że ludzie przejeżdżają setki kilometrów dla takich miejsc, puffiny pozowały jak zawodowi modele, toaleta miała ciepłą wodę, niby wszystko było zupełnie ok, ale mi było żal dzikości.
Odjechałam stamtąd autostopem. Znów zaczął padać deszcz, góry zakryły chmury, a ja oddałam swoją mapę (wydruk przygotowany przed wyjazdem) troszkę szalonej Amerykance, która mnie kawałek podwiozła. W zasadzie mogłam jeszcze iść przez dzień- dwa, tylko miałam już mało jedzenia, tylko ten śnieg leżący na bezdennym błocie i góry naprawdę wysokie. Poza tym byłam ciekawa południa Islandii, a zostały mi niecałe 4 dni. Chwilkę po tym jak zabrał mnie kolejny samochód ściana deszczu zasłoniła urwiste szczyty i widziałam już tylko śnieg i błoto, wezbrane rzeki, kłęby mgły. Pod chmurami, gdzie zjechaliśmy za granią padał regularny deszcz. Jechaliśmy przez trawiaste równiny, rozlewiska ogromnych rzek, nawet laski. Wysiadłam w Egilstadir pod znajomym sklepem i godzinę później jechałam już z parą Amerykanów wzdłuż Wschodnich Fiordów- jedną z najpiękniejszych szos jakie kiedykolwiek widziałam.
Nie byłam pewna czy poznałam Víknaslódir. Byłam, przeszłam, ale niewiele zobaczyłam…