Trollaskagi cz11, Hofsos

Wiało okrutnie, lodowato, bo z północy. Niskie chmury ocierały się o ocean, pod wiatr wydawały się granatowe, ale te, które już mnie minęły były białe. Bezludna wyspa o zawiłej nazwie Pordarhofoi połączona z lądem mierzeją pojawiała się tylko co jakiś czas. Wyglądała intrygująco i bardzo mnie ciekawiła. Stara mapa pokazywała mierzeję od południa. Nowsza, trekkingowa w skali 1;50000 widziała dwie przechodnie mierzeje, na południu i na północy. Panowie na farmie powiedzieli, że ta południowa już się przerwała i z tego co słyszeli jest głęboko, trzeba by pływać. Pomyślałam, że to się szybko okaże, ale w sumie i tak chciałam obejść wyspę wokół. Na jej wschodnim brzegu zaznaczono ruinę, myślałam że może będzie tam woda. Kuszące miejsce na biwak. Idąc w lodowatej wichurze na wprost kłębu szarawej mgły nie wiedziałam czego się tam spodziewać. Północną mierzeję można przejechać samochodem, w połowie spotkałam trójkę ludzi, wracali. Nic dziwnego było już po południu. Zostałam sama. Fajnie było mieć wyspę tylko dla siebie. Jest niewielka, okrąża ją szlak według mapy ma 11 km. Mierzeja niecałe 3, ale nie idzie się szybko, bo po otoczakach. Ruszyłam na północ. Przez kilka kilometrów szłam brzegiem naderwanym trochę przez fale. Była ścieżka i nawet sporadyczne tyczki. Na górach (199 m npm) wisiała mgła, kwitły kwiaty pasły się pojedyncze owce. Islandzkie nie są stadne jak u nas. Chodzą rodzinami, matka i para młodych, czasem dwie matki i trójka, czwórka jagniąt. Nie zwracały na mnie uwagi. Za cyplem brzeg zaczął się podnosić. Mgła rwała się na pięknych klifach, widziałam ludzi podziwiającą te klify z dołu. Z łódki, czy może nawet z kajaka. Byli daleko, a widziałam tylko przez chwilę, kiedy rozerwała się mgła. Nie spieszyłam się. Leżałam na szczycie urwiska, zbierałam bażyny (na tej wyspie najsmaczniejsze i najsoczystsze jakie widziałam), czekałam aż rozwieje się chmura, słuchałam ptaków. Czym dalej szłam tym piękniejsze klify. Wspaniale ściany z wzorami z zastygłych bazaltów, oblepione gniazdami mew, nie tak licznymi jak te, które widziałam na Hornstrandirze, ale był sierpień, większość młodych pewnie umiała już latać. We mgle czysta magia. Zrzucałam plecak, wspinałam się na skały na skraj wyspy. Tyczki były bardziej zachowawcze, biegły niżej, bezpieczniej, ale chyba nikt tamtędy nie chodził, ścieżka biegła górą. Tuż przed najwyższym punktem wyspy wyszłam na trawiastą przełączkę, czasem widziałam stamtąd cały fiord, czasem morze chmur pode mną, a najczęściej oczywiście nic. Siadłam tam, zjadłam, popiłam sokiem z bażyn. Szkoda mi było wody miałam tylko jedną butelkę. Warto było czekać, bo chmury opadły. Przez kilkanaście minut świeciło słońce, nad górą pojawiły się dwa białe łuki z mgły. Już to kiedyś widziałam w Laponii, nie potrafię wyjaśnić co to. Chcąc popatrzyć odeszłam w stronę centrum wyspy. I biegiem wróciłam po aparat. Widmo Brokenu! Tęcza, a czasem nawet dwie podwójne tęcze pojawiały się przy każdym przelocie chmury. Wystarczała nawet półprzezroczysta mgła. Machałam rękami, przesuwałam się. Tęcza było tylko wokół mnie, nie wokół wystającej skały, czy szczytu pobliskiej górki. Byłam ciekawa czy jest też nad owcami, ale uciekały kiedy się do nich zbliżałam. Widmo za to trzymało się mnie przez kilka godzin. Sprawdzałam je, przesuwałam się w inne miejsca. Nie znikało. Wokół mnie otoczonej aureolą układał się półokrąg z białej mgły. Byłam w centrum, łuk przesuwał się jeśli ja się przesuwałam. I o ile czytałam wytłumaczenia zjawiska widma Brokenu (nie powiem żebym je rozumiała), to nigdy nie trafiłam na opis tej dziwnej mgły. Przypominała mi się tatrzańska legenda: kto widział Widmo zginie w górach. I jej rozszerzenie (nie byłam pewna czy go aby nie wymyśliłam), że kto widział 3 razy nie umrze wcale. Pomijając widma, które widziałam z wyciągu narciarskiego czy z samolotu, to było trzecie. Pierwsze lata temu na Mnichu, drugie w Andorze (razem z Jose). Żadne nie trwało tak długo. Siedziałabym tam i siedziała gdyby nie wieczór. Walczyłam z sobą czy nie zostać, ale wiało upiornie, trudno byłoby uziemić pałatkę, a płasko było tylko na przełączce. Odeszłam szlakiem okrążającym wyspę, Schodził, weszłam w cień w gęste chmury. Pogubiłam się, wystraszyłam, irracjonalnie, bo wyspa jest mała. Potem pojawiło się bagienko (w razie pilnej potrzeby można by je uznać za wodę) i zejście nad południową mierzeję. Upiornie strome. Półwysep był rzeczywiście przerwany. Nie wiem jak głęboko, byłam zbyt daleko, widziałam tylko silny nurt. Ścieżka oznakowana, na 100% owcza biegła tuż pod granią stromym urwiskiem. Owce tak lubią. Po wschodniej stronie wyspy też sunęły chmury i wraz z nimi wróciło Widmo Brokenu. Gloria na oceanie. Do ruiny dotarłam już po zmierzchu. Fundament zarośniety bujnym przywrotnikiem. Nie było źródła za to w zaroślach bażyn pojawiły się kępki czarnych jagód i dużo dojrzałych łochyni (borówek błotnych). Doskonale zastąpiły mi wodę.

Poranek pochmurny, perłowy. Mierzeja pusta, bez ludni, ale pełna ich obrzydliwych śladów. Uzbierałam tam torbę śmieci. Odpływ odsłonił piaszczyste dno poukładane w pasiaste wzory. Tak, jak to zapamiętałam z 2017 roku. Za mierzeją skręciłam w polną drogę i przeszłam jeszcze kawał wybrzeżem. Kiedy w końcu nieodwołalnie wylądowałam na szosie długo nikt nie chciał mnie zabrać. Może przez śmieci. W końcu zgarnęła mnie para Holendrów. W Hofsos zrobiłam zakupy i poszłam zobaczyć słynny basen. Uchodzi za najpiękniejszy na Islandii. Jest skromny, doskonale wkomponowany w krajobraz (przedostatnie zdjęcie przedstawia go z zewnątrz), wypełniony geotermalną wodą. Za 30 złotych można tam spędzić cały dzień. Wyszorować się pod prysznicem, posiedzieć w jacuzzi, popływać lub pograć w piłkę. Jest też kawa (za darmo), gniazdka-naładowałam baterie. Są leżaki. I najważniejsze: wspaniały widok na fiord. Basen postawiono blisko urwiska, tak że wygląda jak przedłużenie oceanu. Można odnieść wrażenie, że płynie się na wyspę Drangey- to nawiązanie do sagi gdzie bohater- Grettir,  ucieka na wyspę ratując się w czasie bitwy o wybrzeże. Nic nie zakłóca widoku i nie rozprasza. Minimalistyczna forma, skromne materiały (farba i beton). Piękne miejsce. Jak wyczytałam dar dla wsi od dwóch kobiet. Byłej miss Islandii, aktorki- Steinunn Jonsdottir i producentki filmowej -Lilji Pálma­dótt­ir , która ma tu farmę i budując dom zamiast stworzyć basen dla siebie podarowała go wszystkim sąsiadom. Dokładnie około 200 osobom. Okolice Hofsos są jednymi z najrzadziej zaludnionych w Islandii. Podobno żyje tu więcej koni niż ludzi.

Share

Trollaskagi cz10 Hrolleifsdalur

Chciałam jak najdłużej być na płaskowyżu. Ciągnął się jeszcze kilka kilometrów, kończył uskokiem, który miałam zamiar jakoś pokonać. Mężczyzna na farmie powiedział, że raczej się da, że skały, ale znajdzie się przejście. Doszłam tam wcześnie i chyba zbyt szybko się poddałam. Urwisko strome pełne świeżych obrywów. Gołej gliny wśród prawie pionowych skał. Miałam zbyt małe doświadczenie z takim terenem. Zbyt ciężki plecak. No i byłam sama, a wtedy człowiek bardziej ostrożny. Zawróciłam, przeszłam wzdłuż doliny Hrollejsfdalur i zeszłam szlakiem. Tu też stromo. Ruchome skały, płaty śniegu. Kluczenie wśród jagód i traw. Strumyki, wodospady, bagienka. Pierwsze bardzo mnie ucieszyły. Stanęłam, wykąpałam się. Poleżałam na wspaniale miękkim mchu, uprałam co najbardziej potrzebne. Balkon urywał się, schodziłam ostrożnie, kluczyłam, obchodziłam. Nie było znaków czy ścieżki. W dole rosła wijąca się rzeka. Przeszłam bród myśląc, że teraz już z górki, trafiłam w bagna, w hektary podmokłych łąk. Pięknych, wspaniale zielonych, kwiecistych, ale masakrycznie powolnych. Kicałam, omijałam, a pomyślałam dopiero potem. Owce… Czemu wszystkie tak daleko na zboczach? Przedarłam się przez podmokły stok. Wdrapałam na owczą ścieżkę. Chytre zwierzaki chodziły wysoko, ponad trawami. Tam było o niebo łatwiej chociaż droga długa, omijała żleby, przeskakiwała szybkie rzeczki. Przedzierała przez gąszcz karłowych brzóz. Najbardziej chyba spowalniały jagody. Zaczęły dojrzewać i co jakiś czas trafiałam na prawdziwe eldorado. Pyszne soczyste. Borówki brusznice zmieszane z borówkami bagiennymi. Przeszłam najwyżej 10 kilometrów. Dolina nie rozszerzała się jeszcze. Zbocza strome, daleko w dole wieś. Nie widziałam wybrzeża. Trochę za wcześnie rozbiłam namiot na suchej łączce. Pierwszej na jaką trafiłam. Kilkaset metrów dalej płynęła rzeczka. Bałam się, że to już ostatnia przed szosą. To było bardzo piękne miejsce, Kipiące rozbuchaną zielenią. Szumiące wodą. Podobało mi się bardzo, choć było przeciwieństwem płaskowyżu, który też bardzo mi się podobał. Wieczorem ujście doliny zaczęła wypełniać mgła. Podnosiła się bardzo powoli, obserwowałam jak wpełza na dalekie domy, wypełnia koryto rzeki. Kiedy zaszło słońce dotknęła też mnie. Zmoczyła namiot jakby padał deszcz. Rano wycofała się bez pośpiechu. Podniosła popłynęła na koniec doliny, omiotła szczyty. Szłam dalej w dół owczą ścieżką, która szybko zeszła do śladu drogi. Na końcu szutrówki stał samochód z przyczepionymi do maski wędkami. Widziałam trzy osoby wędrujące wzdłuż rzeki w górę doliny. Nie zauważyły mnie. Droga pusta. Minęła wieś, wyszła na zbocze skąd widziałam już kawał wybrzeża. Skręciłam przy słupku z prądem. Przewody zakopano, ale został ślad, którym chodziły też owce. Był wydeptany, wygodny. Za granią opadł, znów znalazłam jakiś fragment drogi, potem kolejny poniżej wulkanicznych wydm. Ocierał się o szosę. Zeszłam na parking, siadłam przy piknikowym stoliku. Zjadłabym, ale nie miałam wody. Ruszyłam poboczem, przeszłam może ze dwa kilometry i udało mi się skręcić nad ocean. Pod górką opadająca na mierzeję był strumyk. Opiłam się, objadłam, zalałam wrzątkiem owsiankę na zapas. Mierzeja prowadziła na bezludna wyspę. Obawiałam się, że jest też bezwodna. Tak w każdym razie wywnioskowałam z mapy.

Share
Translate »