Od dawna piszę o górskich ubraniach- w tej kwestii czuję się specjalistą. Temat jedzenia powraca jednak często w różnych rozmowach i chociaż tu jestem raczej nietypowa- napiszę o moich doświadczeniach. Mogą się przydać.
Jak pewnie zauważyliście jestem w górach na tyle często, że nie mogłabym przeżyć jedząc byle co. Dwa- dwa i pół miesiąca w roku to sporo. Musiałam stworzyć sobie sposób na w miarę zbilansowaną dietę. Problem o tyle kłopotliwy, że jestem alergikiem. Nie mogę jeść wielu popularnych rzeczy między innymi -niestety-pszenicy (czyli np. makaronu i chleba). Sporadyczne zjedzenie okruszka raczej mnie nie zabije, ale powtórzenie tego w ciągu kilku dni powoduje poważne nieprzyjemności. Unikam więc wszystkich potraw, o których składzie nic nie wiem. Pewną ilość sprawdzonego jedzenia można zabrać ze sobą z Polski. Ja lubię nasze płatki gryczane- wystarczy je zalać wrzątkiem. Czasem to trochę solę, czasem słodzę, zdarza mi się nosić ze sobą odrobinę miodu. Smakowałoby lepiej z łyżeczką masła, ale noszenie go w góry jest kłopotliwe. Dosypuję więc trochę tłustych ziaren- na przykład słonecznika. Nie najgorzej smakują też pestki z dyni ewentualnie mielone migdały lub wiórki kokosowe. Trzy ostatnie można kupić w każdym kraju- najtrudniej w małym wiejskim sklepiku we Francji tam liczyłabym raczej na migdały- lub inne mielone orzechy (nie jadam arachidowych- ze względu na uczulenie, ale jeśli możecie je jeść są wszędzie). Czysty łuskany słonecznik jest trudniej kupić, więc biorę mały zapas z Polski, a potem zmieniam na to co uda mi się znaleźć.
W Polsce znam stosunkowo dużo sklepów z żywnością dla alergików- trafienie na taki sklep w górach jest niemal niemożliwe. Nie widziałam też w sklepach półek z jedzeniem bezglutenowym, ani nawet pojedynczych produktów z przekreślonym kłosem. Trzeba sobie radzić wybierając to co się da z ofert lokalnych sklepików. We Francji i we Włoszech łatwo jest kupić płatki owsiane (uwaga- nie leżą tam gdzie mąka, są raczej bliżej musli i innych śniadaniowych mieszanek, do których nie dotykam). We Francji łatwo kupić tapiokę- wystarczy ją zalać wrzątkiem i chwilkę poczekać- nie ma konkretnego smaku więc warto do niej czegoś dosypać- ja lubię posłodzić i wrzucić rodzynki. Kasza gryczana jest podobno znana, ale widziałam ja tylko kilka razy. We Włoszech w każdym sklepiku w Alpach jest polenta- kaszka kukurydziana troszkę grubsza niż ta, którą spotyka się w Polsce. Wbrew temu co jest napisane w instrukcji lepiej nawet nie próbować jej gotować- gotując na kartuszu zawsze przypala się garnek. Ja wrzucam do wrzątku (jak zawsze dwa razy mniej kaszy niż wody) i nakrywam puchowym śpiworem. Trzeba poczekać kilkanaście minut- polenta potrzebuje troszkę więcej czasu niż inne kaszki. Mi smakuje posolona z żółtym serem, ewentualnie słodka z rodzynkami albo wiórkami kokosowymi (albo z jednym i drugim… prawie jak ciastko :)) Osoby, które jedzą pszenicę mogą w ten sam sposób zastosować kuskus- jest do kupienia we Francji. Wydaje się dość ciężki, ale po namoczeniu rośnie trzykrotnie (kuskus jako jedyny nie wymaga wrzątku, wystarczy go zalać zimną wodą).
Najtrudniej jest kupić bezglutenową kaszkę w Hiszpanii. W większych miejscowościach można trafić na chińskie jedzenie (np. makaron ryżowy, sojowy, z fasolki mung- wystarczy tylko zalać wrzątkiem i odlać nadmiar wody). Hiszpanie jadają pure ziemniaczane (ale ja go nie jem, chociaż jest szybkie w przygotowaniu i smaczne), i drobne makarony (niejadalne dla osób na diecie bezpszennej lub bezglutenowej). W najgorszym razie zostaje już tylko ryż. Poza Polską nie widziałam niestety czystych płatków ryżowych (są w mieszankach dla niemowląt). Gotowanie ryżu na gazie jest dość marnotrawne. Najlepiej go potraktować tak jak polentę, a jeśli jedno zagotowanie nie wystarczy podgrzać do wrzenia jeszcze raz- i potem znów zapakować w śpiwór (owinąwszy czymś garnek, żeby nie zniszczyć śpiwora). Można też próbować samemu robić kisiel czy budyń z łatwej do kupienia w każdym kraju mąki ziemniaczanej. Budyń – taki jak w Polsce nie jest dostępny w pirenejskich i alpejskich sklepikach. Kisiel jest w ogóle nieznany. Inne rzeczy zawierają tak dużo chemii, że nawet ich nie dotykam. W szczególności unikam zupek w proszku (nawet te bez konserwantów- zresztą dostępne tylko w Polsce- zawierają sporo niejadalnych rzeczy… no i bardzo często pszenicę), nie jadam też papek dla niemowląt- nie smakują mi.
Ponieważ nie mogę jeść chleba, na śniadanie ratuję się płatkami owsianymi zalewanymi wrzątkiem, a na obiad gotuję jakąś bardziej solidną kaszę. Staram się to jak najczęściej zmieniać, bo organizm potrzebuje różnych składników. Żeby nie pozbawić się błonnika i witamin zabieram ze sobą z Polski zapas suszonych warzyw- bez dodatków, po prostu sama włoszczyzna (nie jest łatwo ją kupić, ale akurat jest w naszym osiedlowym sklepie, nie umiałam jej niestety znaleźć w Warszawie). Wrzucona do kaszy czy ryżu dochodzi do siebie mniej więcej w tym samym czasie, chociaż trudno powiedzieć, że jest ugotowana. Marchew zawsze w takich warunkach zostaje raczej surowa. Takie warzywa w Hiszpanii nazywają się zupa Julianny („J”to „Ch”- słyszałam tylko o tym i nie wiem czy dobrze zapisałam)- bywają w wegańskich sklepach. Łatwo je kupić na Islandii- tam są nawet w supermarketach.
We wszystkich krajach można dostać soczewicę. Czerwona gotuje się najszybciej, ale nawet zielona mięknie mniej więcej w tym samym czasie co ryż (można zmieszać). We Włoszech łatwo jest kupić suszone pomidory, a wszędzie suszone owoce. Ze względu na dodawane w procesie suszenia chemikalia (mi bardzo szkodzą), wybieram owoce suszone na słońcu (jest napisane na opakowaniu), ewentualnie pochodzące z krajów gdzie zwykle się je tak suszy (we Francji i Hiszpanii jest sporo owoców z Maroka- fig, rodzynek, moreli). Ja zabieram ze sobą także suszone przez moich rodziców jabłka- są leciutkie, to moje luksusowe jedzenie na ciężkie chwile.
Pozostają jeszcze słodycze, które wiele osób lubi przegryzać w drodze. Ja też lubię, chociaż mój wybór gotowych rzeczy jest mocno ograniczony. Najbardziej sensowne ze względu na łatwe przyswajanie jest jedzenie landrynek (we Francji łatwo trafić na cukierki robione przez rzemieślników- nie są tanie, ale mi raczej nie szkodzą), we wszystkich znanych mi krajach bywają zwykłe miętówki, w ciężkich chwilach zdarzało mi się pogryzać ciemny cukier w kostkach. Spis składników zawartych w wielu masowo robionych słodyczach już mnie nie nawet nie zastanawia- nie mam pojęcia po co wrzucać tam wszystkie chemikalia świata… Wolę o tym nie myśleć. Może to jakiś nowoczesny śmietnik?
Czekolada z dużych serii może zawierać mniej śladowych ilości orzeszków ziemnych i pszenicy (czytajcie opakowania), ta droższa ma trochę mniej margaryny (utwardzanych tłuszczy roślinnych). Poza tym na dole jadam oczywiście owoce, w góry zwykle zabieram tylko marchew. Nie jest bardzo ciężka, a wytrzymuje bez uszkodzeń nawet kilka gorących dni.
Ze względu na te wszystkie problemy, bardzo rzadko jadam w schroniskach. Śniadanie w południowej Europie -sucharki, lub bagietki z miodem i dżemem, nie jest dla mnie w ogóle jedzeniem (tylko to serwują górskie i młodzieżowe schroniska, ale już hotele podają też inne rzeczy, z których może się udać wygrzebać coś jadalnego). Natomiast z obiadem z roku na rok robi się coraz lepiej. Górskie schroniska w Pirenejach i Alpach gotują zdrowo z dobrych, świeżych składników. W tym roku udało mi się dostać dietetyczny obiad aż 3 razy. Schronisko Agostini w Dolomitach (mówią w kilku językach) wysłuchało instrukcji co chciałabym w gotowym menu zmienić (wystarczyło poprosić o smażony na czystej patelni kotlet bez panierki i gotowane ziemniaki). Schronisko Calvi w Alpi Orobie potrafiło podać bezglutenową dietę (nie było w ofercie, ale wystarczyło poprosić)- jedzenie było naprawdę świetne- 3 dania, a obsługa dumna z posiadanej wiedzy o dietach. W Pirenejskim schronisku Goritz trafiłam na dziewczynę z celiakią, która już zamówiła dla siebie obiad, więc też się dołączyłam. Zamiast makaronu ugotowano nam ryż, a na deser zamiast czegoś w rodzaju crem caramel dostałyśmy jogurt i jabłko.
Jedzenie w schroniskach jest jednak luksusem, jest drogie, a wielu miejscach gdzie bywam nie ma schronisk. Co poza tym?
Ze względu na obecność pszenicy nie mogę jadać polskich wędlin- mogę za to jeść droższe wędliny we Francji i prawie wszystkie w Hiszpanii-widocznie mania dosypywania mąki do mięsa jeszcze tam nie dotarła. Nie mogę włoskich. Bardzo lubię jadać w górach lokalne sery. Żaden nawet zrobiony w najbrudniejszej cabanie ( baito czy bergerie) ser jeszcze mi nie zaszkodził.
Na deser herbata… albo znalezione w górach liście mięty, owoce róży, czy pędy maliny (parzyłam już i tymianek i płatki róży). Jagody, poziomki maliny, jeżyny… wiosną dzikie czereśnie :)… Latem szczypiorek, jesienią grzyby. W górach rośnie sporo jedzenia. Napiszę o tym kiedyś.
No i to by było na tyle :)
Napisałam to mając świadomość, że wielu alergików może bać się ruszyć w obce góry bez pewności czy uda im się coś zjeść. Ciekawa jestem jakie są Wasze doświadczenia? Być może pominęłam jakieś smaczne i wartościowe potrawy?
Nie sprawdziłam jeszcze niestety jak jest w niemieckojęzycznej części Alp. Bywałam tam dawno, w lepszych dla mnie czasach, kiedy mogłam jeść więcej rzeczy.
więcej na temat mojego jadłospisu napisałam tu.