Gruzja jesienią cz11- Atsunta

Przełęcz Atsunta przekracza 3400 metrów. Na tych wysokościach na Kaukazie nie ma już roślin. Co najwyżej pojedyncze kwiatki czy kępki traw niewidoczne w błyszczących łupkach. Ciężko mi się podchodziło tym razem. Nie wiem czy winna była wysokość, czy może zwyczajne zmęczenie. Krok za krokiem, zygzakiem po piargach. W wietrze, przejmującym, lodowatym. Na grani wiało tak, że nie dawało się siąść. Żałowałam, bo widok stamtąd piękny. Na zachód niekończące się rzędy grani, z charakterystyczną Chauki- naszym celem za kilka dni. Na wschód Didi Borbalo, które już widzieliśmy z bliska. Bezkres gór, o tej porze roku złotych jak skarb. Potem niekończące się zygzaki w stromiźnie i daleko, tak daleko, że nie byliśmy pewni, źródło pod skałą. Trzeba było złapać coś na grani na płatach śniegu… nie pomyśleliśmy. Chyba z godzinę zajęło nam zejście do wody i pierwszego za przełęczą biwaczku. Posiedzieliśmy tam trochę na słońcu, w osłoniętym miejscu było przyjemnie i ciepło. Dalej trawers, długi trawiasty grzbiet, wspaniały, pokryty lodowcem szczyt tuż obok. Wojacy nie pozwolili nam iść w tym kierunku, szczyt dotyka rosyjskiej granicy więc tylko patrzyliśmy, nieświadomi że z drugiej strony góra będzie wyglądać jeszcze lepiej. Na trawersie minęli nas żołnierze na koniach. Pewnie jechali do swoich w Girevi. Za siodłem gdzie ścieżka trochę się gubi znów wyszliśmy w trawers. Na przełęczy, szerokiej jak mała dolinka stał domek. Myśleliśmy, że może pasterze, ale okazał się posterunkiem pograniczników. Poczekaliśmy aż sprawdzą przepustki. Pogadaliśmy, zaproponowali nocleg obok ich budynku na łące. Pasło się tam stado koni, trawa była wyjedzona i równa, była woda. Była też dwójka turystów, jak nam się wydawało idących z przeciwnej strony. Stawiali namiot.

Trochę mnie kusiło żeby zostać, był stamtąd wspaniały widok na lodowiec ponad jesiennym lasem, ale było za wcześnie. Poszliśmy w dół. Stromo, w kierunku jaskrawo przebarwionych drzew, i lasem aż kapiącym od czerwieni i złota w stronę rzeki, widocznej od samej góry, ale zaskakująco dalekiej. Już po zmierzchu, w resztkach błękitnego światła, które tu daleko na południu już po kilku minutach ciemniało do mroku wypatrzyliśmy łączkę nad wodą. Był tam też ślad po ognisku, niska trawka. Pokrzywy… W sam raz dla nas.

Share

Gruzja jesienią cz10

Tego dnia nie było po co się śpieszyć. Nie chcieliśmy wchodzić na przełęcz zbyt późno, czyli trzeba było biwakować wcześniej. Za domkiem ścieżka zdziczała, weszła w kanion wąski i ciemny, na początku zdeptany przez stado owiec. Wstały wcześniej niż my i oczywiście nie spodobaliśmy się psom. Przez moment zrobiło się nieprzyjemnie, na szczęście uratował nas pasterz. Chwilkę później minęliśmy jego szałas. Maleńki, kamienny, bardzo niewygodny. Nie przypominał w niczym zabudowań w których mieszkali Lasha i Niko. Goła gleba, kamień do siedzenia, strzelba… Widać właściciel nie spodziewał się, że ktoś ją zabierze. I widać nocami była mu potrzebna.

Ścieżka doprowadziła nas do opuszczonych już pasterskich zabudowań w rozwidleniu rzek. Wiatr szarpał plastikowymi płachtami naciągniętymi na drewniane stelaże, z daleka myśleliśmy, że to namioty. Wyżej na zboczu widzieliśmy budynek pograniczników, nawet ktoś stamtąd do nas szedł, ale chyba się rozmyślił. Zawrócił. Potem troszkę błądziliśmy. Nie wiedzieliśmy czy iść dnem doliny, czy może wyżej po zboczu. Krowy chodziły i tu i tu, deptaliśmy sterty suszonych placków. Zaczęliśmy rzeką, ale nie chciało nam się wchodzić do wody więc wróciliśmy na trawers zbocza. Tu wiało jeszcze mocniej i pomimo słońca było nam zimno. Czym wyżej tym woda bardziej rwąca, mocniej wciśnięta w skały. Na zakręcie znaleźliśmy znak- mazgaj na kamieniu, przeszliśmy przez nurt i znów brnęliśmy wzdłuż spienionego potoku, kanionem. Potem hale, już ponad lasem. Otwarty widok, na szczytach śnieg. Wszędzie pięknie. Trawiasta grzęda z opuszczonym szałasem- zaśmieconym, biednym, bardzo smutnym. I obozowisko („kemping”) źle zaznaczone na mapie. Widać było, że nie tylko my się nabraliśmy. Kamienisty, nierówny teren nosił ślady licznych biwaków. Pety, papierki, pobudowane z kamieni „kuchenki” mające chronić palniki. Wiatr i cień. – Nie mam zamiaru tu spać! – zaprotestowałam. Obejrzeliśmy maps.me i papierowe mapy. Na jednej, laminowanej z Geolandu zaznaczono biwak w innym miejscu. Niżej za zboczem na trawach przy innym źródle. Wróciliśmy te kilkaset metrów i rozbiliśmy namiot na miękkim. Nie my pierwsi, tam też znalazł się śmieć. I nie my ostatni. Już po zmroku przyjechało dwóch konnych. Rozstawili swój namiot daleko, puścili wolno konie. Nie widzieliśmy kto to, może turysta z przewodnikiem? Pomachaliśmy sobie z daleka, ale nie rozmawialiśmy. Wstali później, ale odjechali szybciej niż my. I oczywiście szybko znikli nam z oczu.

Share
Translate »