Gruzja jesienią cz13

Shatili leży bardzo nisko, na dnie wąskiej doliny, widzieliśmy, że wyżej szaleje wiatr, ale nie odczuwaliśmy jeszcze zmiany pogody. Wyszliśmy pieszo, marszrutka, która dociera tu raz w tygodniu odjechała poprzedniego dnia, Austriacy którzy nas wcześniej podwieźli wspominali, że droga paskudna i tam już by nas nie zabierali, za ciężko, więc nie liczyliśmy też na turystów. Szliśmy już od kilkunastu minut, kiedy zatrzymał się samochód. Duża rodzina jechała pod przełęcz, na którą obiecaliśmy nie wchodzić! Kusiła, ale przemogliśmy się i wysiedliśmy przy skręcie. Szybko zabrał nas inżynier nadzorujący przebudowę drogi. Na pakę, co samo w sobie jest zawsze atrakcją. Znów kawał przeszliśmy i zgarnęła nas kawalkada dżipów. Niemcy i Włosi. Bardzo uczynni. Mówili, że w Swanetii śnieg, że spadł z metr i już nie mogli przejechać. Działało na wyobraźnię.

Wysiedliśmy na przełęczy, ruszyliśmy granią w wichurze i drobnym deszczu. Potem we mgle. Trochę się gubiliśmy, ale udało nam się trzymać głównego grzbietu i odbić na rozgałęzieniu. Było lodowato. Momentami chmury się rwały, widzieliśmy wieże twierdzy Khistiani, fragment bocznej doliny. Grzbiet zwęził się do wąskiej grzędy, gdzieś nisko mignął nam pasterski szałas. Błękitny, szarpany wiatrem. Nie mogliśmy sobie potem przypomnieć gdzie, a wrócić już też nie było jak. Wiatr szarpał, próbował zrzucić. Deszcz, coraz silniejszy w końcu ulewa, poziome siekące strugi. Biegliśmy w kierunku szczytu, z którego mieliśmy nadzieję zejść. Gdziekolwiek, byle tylko się schować. Nie było jak. Dopiero za kolejną przełączką stok zrobił się trochę mniej stromy. Zeszliśmy może ze 100 metrów i rozbiliśmy sam tropik na półce. Uff…

Lało chyba ze dwie godziny. Jedliśmy, łapaliśmy wodę do garnuszka, gotowaliśmy. Trochę spaliśmy. Pod wieczór chmury znów się zaczęły rwać. Zwinęliśmy się i wróciliśmy na porzuconą ścieżkę. Daleko, na samym dnie doliny widzieliśmy owcze stado. Chmury były pod nami i powyżej nas. Było pięknie. Nie spojrzeliśmy na zegarek. Tuż przed zmierzchem zorientowaliśmy się, że nie mamy gdzie biwakować. Do miejsca upatrzonego na mapie zabrakło nam pewnie z godziny. Nic płaskiego, ani odrobiny wody. Z daleka widzieliśmy strumień. Zdecydowaliśmy, że musimy zejść. Trawy, wysokie na upiornie stromym, system półeczek, które kiedyś z daleka braliśmy za drogi, teraz widzieliśmy, że to zarośnięte skalne uskoki. Zygzakiem, na krawędziach butów, stromo tak , że nie widać co niżej. Coraz ciemniej. Na wprost ciemnozielona plama, miejsce gdzie nocowały owce. Dotarliśmy tam już po ciemku. Nie było źródła. Szumiał potok wbity w głęboki kanion. Zaczęło padać. Rozbiliśmy namiot na ostach i owczych bobkach. Uruchomiliśmy nasz system do łapania wody- sznurek przywiązany do szczytu tropiku, ukośnie przylepiony (wodą) do boku, zanurzony w garnuszku. Zanim zasnęliśmy wiatr przegonił wysokie chmury, siedzieliśmy pod czystym niebem, pod Drogą Mleczną.

Share

Gruzja jesienią cz12 Shatili

Nocą zmieniła się pogoda. Bure chmury, czasem drobniutki deszcz. Ścieżka do Mutso biegła równolegle do polnej drogi, ciasnej surowej, wciśniętej w kanion. Ktoś pobudował mnóstwo kopczyków, postawiał mostki- akrobatyczne, ale bardziej kuszące niż brody. Pewnie stawia się je co roku, bo wiosną dolinę wypełnia rzeka. Za zabudowaniami, które jak głosił odręczny napis są też hostelem szlak wyszedł na polną drogę, tu już częściej używaną i grubszą. Niedaleko stamtąd do Mutso- bajkowej, zbudowanej na szczycie góry wsi. Niezamieszkałej. Zanim tam doszliśmy zatrzymał nas posterunek pograniczników. Oddaliśmy przepustkę z Girevi, okazało się, że potrzebujemy kolejnej. Nasze wyjaśnienia gdzie chcemy iść wywołały konsternację i zamęt. Ktoś dzwonił po oficera, ktoś próbował przesłuchać Jose i załamany efektem odstawił karabin niemal go opierając o piec. Rozpalony! Jose zajął się zabawianiem psa, z nim się bez problemu dogadał. Kapitan, nadjechał i z początku się na nic nie zgodził. Że granica, że śnieg, że idzie zima. Ale byłam uparta. Wyciągnęłam wydrukowane mapy, wyciągnęłam mapy z Geolandu, pokazałam mój plan (czyli tyranozaurusa). To podziałało. Wytargowałam kompromisowe obejście. Zamiast wejść na bliską, ale wysoką przełęcz (3600 m npm) zgodziliśmy się podjechać kawałek i przejść grań w jej najniższym miejscu. Tak jak robi to droga. Kapitan odjechał, posterunkowy wystawił papiery po gruzińsku stawiając na pierwszym miejscu Jose. -Podpisz- zawołałam go. Pies wyglądał na rozczarowanego. Kiedy odchodziliśmy żołnierze musieli go przytrzymać.

Mutso było bezludne, ale w remoncie. Wdrapanie się tam zajęło nam chyba z pół godziny. Długo snuliśmy się pomiędzy kamienną zabudową zaglądaliśmy do wnętrz. Z samej góry, teraz zrytej przez remont (pobierano tam kamienie do rekonstrukcji) był wspaniały widok na dolinę prowadzącą do Shatili. Schodząc spotkaliśmy dwóch Austriaków. Jeden pogadał chwilkę z Jose po hiszpańsku. W restauracji (w zasadzie barze) też byliśmy sami. Mżył deszcz, smakowała nam zupa. Nie było nic do kupienia prócz orzeszków. Nad nurtem wisiała toaleta- jak wszędzie w Gruzji. Rzeka- źródło wody dla kolejnych wsi, też obstawionych toaletami… Ruszyliśmy wzdłuż niej, drogą. Tu, w Chewusuretii piętrzyły się stogi siana- znak że ludzie zostaną na zimę. Architektura też inna niż w Tuszetii. Dużo plecionek z wikliny, czy może brzozowych gałązek. Drzwi z krowich skór. Zabudowania ciasne, bliskie obórek- pewnie ze względu na zimowy śnieg. Tynki z gliny. Podobało mi się, pomimo tego że znów szliśmy drogą. Jose nieco się nudził. Kiedy minął nas samochód Austriaków i kierowca zagadnął czy nie chcemy podjechać, zgodził się natychmiast. Pewnie dobrze, bo droga zgrubiała, poszerzyła się, wbiła w ciemny las bez widoków. Panowie zostawili nas przed hostelem, jeszcze na szczęście otwartym (ostatni dzień). Rozwiesiliśmy pranie, zwiedziliśmy zabytkowe miasteczko- większe i bardziej rozległe niż Mutso, zdecydowanie bardziej znane, ale chyba jednak mniej ciekawe. Może przez turystów. Pod wieczór udało nam się też zdobyć chleb (zamówiony w wiklinowej piekarni, pieczony na naszych oczach), nie było sklepu. W jednej z restauracji, na zapleczu kupiliśmy ostatnie płatki owsiane. Shatilli zamykało się już na zimę. Pod zabytkowymi murami płonęły śmieci, jak się okazało pod naszym praniem też… Zapach tlących się plastików dusił, zmieniał smak kolacji, i dziwił- bo przecież obok kontenery-puste! Po zmroku wyszliśmy jeszcze raz. Wieś ciemna, świeciły tylko hotele. Te nieliczne, jeszcze nie zamknięte i te w budowie szykowane na następny sezon. Shatilli rozrastało się, zmieniało w oczach. Zmierzch zgęstniał w ciągu kilku minut. Trudno było coś wypatrzyć, ale aparat nastawiony na długi czas uzbierał światło. Wiało i było bardzo zimno. Wróciliśmy i zastaliśmy w naszym lokum budowlańców. Gotowali fasolę na butli z gazem.

Share
Translate »