Kuststigen cz10 Orust

Znów szłam lasami. I chociaż wydawały mi się odwieczne, co chwila trafiałam na ruiny domów, pozostałości kanałów doprowadzających wodę do młynów, czy kamienne murki oddzielające posesje. Wszystko to było omszałe, pozarastane, ale oznakowane, więc nie dało się przegapić. Stawałam, czytałam. To były drobne ludzkie historie.

Koń poniósł, bo wyczuł wodę, a kiedy do niej dotarł stanął gwałtownie i zrzucił pastora na skały. Ten przeżył, ale stracił rozum.

Przy kępie lilaków zachował się tylko fragment fundamentów, już omszały. Mieszkał tu Fin, który miał magiczną moc. Ziemię z jego grobu uznawano za lekarstwo.

Pod koniec 18 wieku osuszono wiele bagien i próbowali tam mieszkać ludzie. Niektórzy utrzymywali się tylko po kilkanaście lat, jedno z gospodarstw upadło dopiero po 100.

Był też ślad po ostatniej egzekucji na Orust. Dwudziestodziewięcioletni marynarz pobił dwóch braci z północy Bohuslan, tak bardzo że jeden z nich zmarł. Dwa lata później publicznie ścięto mu głowę. Był tłum gapiów w tym staruszka z miską. Sądzono, że krew skazańca chroni przed epilepsją.

Las wypełniony tymi historiami wydawał się mroczny i dziki. Drzewa już zżółkły, szła jesień, bagiennymi strumykami płynęły brzozowe liście, próbowałam sfotografować jak opadają, ale nie udawało mi się.

Pomimo dobrego oznakowania szlak wyglądał na mało uczęszczany. Nie spotkałam nikogo, na ścieżce nie było odcisków ludzkich stóp. Wokół ruin, które co i rusz mijałam leżały porzucone rzeczy z dawnych czasów, sprzed ery plastików i folii. Rower, taczka już niemal wrosły w las. Drewniane ściany chyliły się, nie odważyłam się zajrzeć do wnętrz. Na niektórych domach widziałam druty z prądem, były też lampy, klasyczne metalowe klosze, miałam wrażenie, że takie pamiętam z dawnych lat. W tych pewnie mieszkano najdłużej.

Mijając szosę natknęłam się na pastwisko pełne lam. Zaciekawiłam je tak samo jak one mnie. I kiedy się na siebie wzajemnie gapiłyśmy tuż obok przebiegła sarna. Liście brzóz były tam już wspaniale złote. Słońce już niskie. Przyśpieszyłam żeby znaleźć miejsce na nocleg, ale tym razem miałam mniej szczęścia. Nigdzie nie było wody. Szlak znów zbliżył się do wsi, i nie widząc innego wyjścia odważyłam się zaczepić mężczyznę, który z jakiegoś powodu wyjrzał z domu. Był zakłopotany kiedy podawałam butelkę i termos, z okna zerknęła na mnie kobieta, też zaniepokojona i dopiero wtedy zauważyłam na ich stodole kran. -Czy mogę nabrać sama? -spytałam. To ich uspokoiło.

Zadowolona ruszyłam biegiem w kierunku ruiny zamku na Borrefjall. I nie znalazłam jej. Słońce zaszło, zmrok ściemniał do gęstego granatu. Minęłam jakieś płaskie wzgórze, znów weszłam w las. Teren zaczął opadać i było tam coraz bardziej podmokło. Zrezygnowana rozbiłam namiot na ścieżce, tuż przy tabliczce wspominającej Sofię, kelnerkę z parowca relacji Goteborg- Uddevalla, której dom miał wymiary 3 metry na 3, a podłogą była ubita ziemia.

Rano znalazłam obok kolejną ruinę. Tu zachował się tylko fundament. Jak wyczytałam Hilmer, który odziedziczył po ojcu drewniany dom, przez 40 lat płacił po 30 koron rocznie za dzierżawę. Aż właściciel ziemi postanowił podnieść opłatę. Hilmer nie zgodził się, rozebrał dom i przeniósł się razem z nim gdzie indziej.

Kolejne gospodarstwo zachowało się w dobrym stanie. W oknach stały plastikowe kwiaty, na stole widziałam papier toaletowy, znak, że ktoś nadal czasem tu mieszka.

Ostatnim reliktem przeszłości, na który się natknęłam na Orust był kamień runiczny postawiony prawdopodobnie przez Wikingów.

Dalej był kiedyś megalityczny grób, ale właściciel terenu, bardzo zainteresowany historią, rozebrał go i przeniósł skały w inne miejsce. Szukałam ich bezskutecznie na pastwisku pełnym zdziwionych krów. W błocie. Potem wróciłam do szosy. Mój szlak biegł nią dalej na wschód do Svanesund i zawracał do Uddevalla. Ja poszłam na południe w stronę wyspy Mjorn. Był tam jeszcze oddzielny fragment Kuststigen i co mnie najbardziej kusiło była wiatka. Na górce, w sam raz na ostatni biwak.

Share

Kuststigen cz9 – Flatön

Wyspa  Flatön wyglądała bardzo spokojnie. Lasu było tu niewiele, ale szlak trzymał się blisko wybrzeża, jak zawsze w Bohuslan pięknego. Raz przekroczył wąziutki fiord mostkiem. Kiedyś przechodzono go po kamieniach. Brzegi były na zmianę skaliste i podmokłe. Wsie wydawały się puste, w jednej nabrałam wody z pompy. Smakowała rdzą, pewnie powinnam więcej spuścić. Wiało i było mi chłodno. Szlak wyszedł na szosę. Poczekałam na prom. Tuż za przeprawą był porcik. Stała tam toaleta z prysznicem. Niemal go przegapiłam, a trudno uwierzyć leciała z niego wspaniała gorąca woda! Wykąpałam się oczywiście, ubrałam grubo i dla rozgrzewki pobiegłam. Przechodząc przez większą miejscowość zajrzałam do baru. Liczyłam na ciepło i kawę, ale można było tam kupić tylko słodycze i jabłka. Zresztą już zamykali. Wyszłam z wodą i idąc w kierunku jedynego na wyspie lasku ogryzłam twarde czerwone jabłka. Wcześniej kilka razy znalazłam takie pod opuszczonym drzewem, te sprzedawano z dumą, jako miejscowe. Trochę kluczyłam przy farmie w środku mokradeł. Droga, którą biegł szlak, bagnista i rozjeżdżona wspięła się na lesiste wzgórze. Nie było sensu iść dalej zapadał zmrok. Rozbiłam namiot na szczycie, niedaleko zamkniętej na klucz szopy. W gęstwinie świerków.

Rano znów trafiłam na przesmyk fiordu. Linia brzegowa była tu tak skomplikowana, że nie bardzo wiedziałam gdzie jestem. Szosa doprowadziła mnie do kolejnego promu. Wyspa Orust była bardziej zarośnięta. Myślałam wcześniej, że skręcę do sklepu w Ellos, ale mi się odechciało. Las był zaciszny, przyjemny. Ścieżka świetnie oznakowana, pojawiło się mnóstwo informacyjnych tabliczek. Widywałam je już wcześniej, ale tu były najciekawsze. Z nich wiem o strasznej biedzie jaką cierpieli mieszkańcy w 18 i 19 wieku. O wylesieniu, wyzysku. Głodzie. Sfotografowałam najważniejsze informacje. Były nie tylko po szwedzku i byłam wdzięczna komuś kto je zgromadził. Nie podpisał się, a szkoda, bo chętnie bym do niego napisała. Lub do niej.

Przy leśnej drodze, szutrowej, ale bardzo wąskiej minęłam kamień milowy. Przed wiekami to był główny trakt. Oznakowanie ciągnęło się od zamku Bohus, przy którym zaczęłam swoją wędrówkę niemal miesiąc wcześniej. Niedaleko na szczycie granitowego wzgórza postawiono wieżę widokową. Wdrapałam się oczywiście, fajnie było wyjrzeć ponad las. Wcześniej, kiedy jeszcze go tu nie było, to miejsce służyło pasterzom do wypatrywania stad. Teraz tylko z czubka wieży było widać cokolwiek innego niż drzewa. Nad morzem trzymała się lekka mgła. Bardzo wiało.

Lasem, przez pastwiska, przez kilka na wpół opuszczonych wsi doszłam do szosy. Była nadzwyczaj ruchliwa i idąc poboczem zauważyłam ludzi z torbami. Kawałeczek dalej był sklep! Skręciłam tam z nadzieją na coś pysznego, ale to było bardzo dziwne miejsce. Outlet pełen chińszczyzny. Z jedzenia tylko dziwne słodycze. Wybrałam czekoladę (okazała się bardzo smaczna), wypiłam w barze herbatę i odchodząc zauważyłam dwie kobiety. Wyglądały jak przekupki, a prowadziły kram z jajkami, chlebem, słoikami z domowym dżemem. Wygrzebałam tam wędzoną makrelę. Świetną. Był też sprzedawca pieczywa i ktoś z pamiątkami. Tłum staruszków obładowanych materacami, papierem toaletowym i kołdrami robił taki rwetes, że szybciutko uciekłam na szlak. Wystarczyło odejść kilka metrów od szosy żeby znaleźć ciszę.

Share
Translate »