Piechotą na Kaszuby cz1- z Kołobrzegu do Darłowa

Dorota co roku wyjeżdżała gdzieś w listopadzie. Andy, Himalaje, Madera, Palma, Majorka, Stany… Chociaż to ja nauczyłam ją kiedyś chodzić po górach bywała w miejscach, które mi się nawet nie śniły. Miała pieniądze i czas. I to się nie zmieniło, ale przyszła pandemia. Spotkałyśmy się w połowie listopada, Dorota była już po wirusie, zdołowana, bez zwykłych dla niej wyjazdowych planów. Tymczasem nasi górscy znajomi wybudowali letni dom na Kaszubach. Odebrałyśmy to jako koniec wędrówek. Nie wiedziałyśmy czy mamy im gratulować czy pocieszać… Zmiana trybu życia na osiadły. Niby to fajne, niby można się gdzieś zaszyć, ochronić, ale czy my byśmy tego dla siebie chciały? Czy to czasem nie jest szkodliwe dla świata? Jeszcze więcej zabudowanej przestrzeni, ogrzewania, instalacji i dróg? Nowe kanapy, komplety sztućców kominek, w którym się pali drewnem? Piękne miejsce, które bezpowrotnie przepadło? Nie wiedziałyśmy, więc ustaliłyśmy, że tam pójdziemy. Tak naprawdę żadna z nas nie wędrowała przez Polskę od lat. Od głębokiego komunizmu. Z jednej strony odstraszał zakaz biwakowania, z drugiej gryzło pytanie czy my, osoby w pewien sposób uprzywilejowane mamy prawo deptać najpiękniejsze miejsca świata żeby znaleźć nasze porcje Dobra i Piękna, które być może kryją się też gdzieś blisko, tuż pod nosem.

Ruszyłyśmy o poranku. Plaża była zamarznięta. Szłyśmy po granicy fal lub rowerowymi ścieżkami. Piaszczystymi drogami, czasem na tyłach ośrodków wczasowych czasem przez lasy, piękne, różnorodne. Fragmenty szlakiem czyli w praktyce asfaltem. W morzu co jakiś czas stał wędkarz zanurzony mniej więcej do pasa. Dziwiły nas zbudowane na samej wydmie hotele, nowoczesne jak świątynie biznesu i długie pasy dzikich mokradeł, czy chaszczy na opuszczonych, kiedyś chyba wojskowych terenach. Dziwiły ruiny ośrodków wczasowych z innych czasów zburzone razem z wyposażeniem, gruz zmieszany z piankowymi materacami, płatami plastiku, resztkami rur. Jakby nikt tu nie słyszał o recyclingu.

Zimą ciemność zapada na 16 godzin. W bezruchu nie marzłyśmy tylko w śpiworach, ubrane we wszystkie rzeczy, ale nie nudziłyśmy się. Którejś nocy słuchałyśmy krzyków ptaków. Ogromne stado zebrało się na środku jeziora. Czasem wznosiły się tworząc wirujący lej i wtedy ich wrzask był najgłośniejszy. O wschodzie słońca chmara podniosła się. Widziałam tylko czarne sylwetki. Musiało być ich tysiące, nie umiałyśmy ich rozpoznać po głosie, a mój teleobiektyw był zbyt krótki żeby je lepiej obejrzeć. Być może zbierały się do odlotu? Albo odpoczywały w drodze tak jak my?

Innej nocy leżałyśmy na ścieżce. Piaszczystej przysypanej igłami. Od drogi oddzielał nas krzak jałowca. Duży, rozłożysty. Rozbiłabym namiot tuż za nim, ale tkwiła tam kupa. Dokładnie pozostałość kupy- spróchniały papier. Dorota uznała, że nie jest groźny, ale nalegałam więc odsunęłyśmy się o kilka metrów. Zmrok zapadł szybko. Ustawiałam statyw żeby sfotografować Dorotę kiedy za jej plecami pojawiło się światło. Myślałam, że jedzie samochód, ale to były latarki. Dwóch facetów ubranych w ciemnozielone ciuchy… Starszy był łysy.

Dorota zamarła w namiocie, ja przed namiotem. Snopy światła omiatały nas co i rusz panowie zbliżali się, słyszałam rozmowę, a w zasadzie ciąg kurew przeplatanych chujami. Siedziałyśmy jak trusie, kiedy zatrzymali się przy naszym jałowcu. Z 5 metrów od nas! Teraz oświetlali nas już na całego. Układałam sobie w myśli co powiem jak na mnie spojrzą. „Dzień dobry panom”? Czy może „dobry wieczór, ładną dziś mamy pogodę…”? Ale to się nie okazało potrzebne. Nie spojrzeli… wyciągnęli sekatory i wycięli jedną trzecią krzaka. -Rzuć tu na drogę -usłyszałam. Latarki powędrowały nad morze, kiedy wracały zamarłyśmy jeszcze raz. -Wprost na nas, teraz to się już nie może udać- myślałyśmy, ale historia powtórzyła się. Świecili i nie widzieli. Zabrali pozostawioną wcześniej wiązkę gałęzi i odeszli do samochodu. Złodzieje jałowca… może potrzebny był do zwędzenia ryb?

Do Darłowa doszłyśmy ścieżką rowerową ścigając się z morskim statkiem, dla którego otworzył się zwodzony most (akurat jak na nim stałyśmy, zgoniono nas). Zapowiadano mróz, byłyśmy już bardzo brudne, więc podjechałyśmy 20 km do Sławna do znajomych Doroty.

Share

Kuststigen cz5- Åbyfjorden

Byłam ciekawa jak biegnie dalej ścieżka. Na mapie wracała do szosy, w rzeczywistości prowadziła tak jak chciałam, nisko wzdłuż fiordu. Las był tam wilgotny i gęsty. Wiedziałam, że nade mną jest zoo, raz nawet widziałam płot i słyszałam jakieś głośne ptaki, ale pomimo tego miałam wrażenie, że idę przez dziki las. Na pewno nie był często odwiedzany. Ścieżka wyszła tuż przy wejściu do zoo. Wzdłuż morza maszerowały rude krowy, pasły się jakieś muflony czy kozy. Nie było tłoku, wielki hotel był wspaniale pusty. Kawa bez limitu, można dolewać. Naładowałam tam do pełna baterie, umyłam włosy i przeczekałam przelotny deszcz.

Dalej trochę się pogubiłam, trafiłam na megalityczny grób, weszłam, zeszłam, obeszłam w kółko cały fiord. Nie wszędzie po znakach. Ginęły w niedeptanym gąszczu, wśród domów, czy farm. Musiałam też przeciąć szosę. Druga strona fiordu była równie dzika, szłam gąszczem wzdłuż brzegu, wdrapałam się na płaskowyż. Wiało tam, ale były piękne widoki. Sotorpsberget ma tylko 139 metrów, a wydawało się, że to wielka góra.

Zejście ładne, minęłam kilka domków wśród drzew. Pewnie letniskowych chociaż wyglądały jak zwykłe wiejskie. Ktoś wybudował podesty na drzewach, porozwieszał huśtawki. Czułam się jakbym mijała Bullerbyn. Dalej las, wilgotny, gęsty. Potem zbyt dziki. Wbiłam się w jakieś nieprzechodnie bagna, w trawy po pas, potem w krzaki. Miałam ochotę rozbić gdzieś namiot, gdziekolwiek… ale zupełnie nie było gdzie. Bagno skończyło się we wsi (czy miasteczku?). I tu też nie było miejsca na biwak. Chyba żeby po drugiej stronie szosy… w krzakach pod urwiskiem? Byłam zdesperowana, w ogrodzie kręciły się dwie kobiety, grubawe ufarbowane na blond. Pewnie matka z córką. – Mogę tu rozbić namiot na noc?- spytałam wiedząc, że nie uda się ukryć. -Nie!- usłyszałam i aż mnie zatkało. Zapomniałam spytać czy są z Polski. – 3 kilometry stąd jest kemping, tam sobie idź, to 5 minut- poradziła młodsza blondyna. Zerknęłam na mapę. 3 km w odwrotną stronę niż szłam. 5 minut! To nie mogły być Szwedki, widać, że nigdy nie chodziły pieszo.

Już po zmroku minęłam sklepik, niezły. Kupiłam zsiadłe mleko i śledzia i pognałam. Szlak odbił w las jakieś 3 kilometry za Brodalen, ale długo nie było gdzie rozbić namiotu. Droga żwirowa, wokół bagna lub skały. Huczał wiatr. Jedyne płaskie miejsce jakie znalazłam było na środku ścieżki. Na porębie, pełnej wykrotów i gałęzi. Na otwartej przestrzeni coś jeszcze widziałam, las zlewał się już w bryłę czerni. Więc zostałam.

Noc była gwiaździsta i zimna. Za drzewami migotało światełko. Dobrze się spało.

Share
Translate »