Wspomnienia z Hiszpanii cz31

Camino Natural de la Ruta del Cantabrico

Spałam do 10-tej, owinięta w hotelowy ręcznik pobiegłam na puściutką plażę popływać. Był odpływ i musiałam iść naprawdę daleko. Piach był mokry, pofałdowany, czyściutki, woda chłodna. Powłóczyłam się potem po najbliższych skalnych zakamarkach, ale nie wróciłam już w najbardziej znane miejsce. Doba hotelowa kończyła się w południe i czas jakoś mi się rozpłynął. Moja ścieżka biegła brzegiem, ale długie kawałki można było przechodzić plażami. Skarpa zasłaniała wtedy marną zabudowę, ale oczywiście szło się wolniej. Wykorzystałam wszystkie możliwości, zabrnęłam aż za daleko, gdzie ponowne wdrapanie się na klif było trudne. Wędrując widziałam na wprost Foz, kolorowe miasto zalane perłową mgłą wydawało się bardzo bliskie, ale ponieważ oddzielała je głęboka zatoka wiedziałam, że nie dotrę tam przed popołudniem. Szlak skręcił nad rzeką. W pierwszej wsi ostał się tylko jeden stary dom. Dawne pola podzielono już na działki budowlane. Chałupa była pobieżnie odnowiona, czuło się pewien przypływ gotówki, i niewiedzę jak ją wykorzystać. Na ławeczce siedziała para starszych ludzi. Mężczyzna i kobieta wpatrzeni w pola, które musiały być całym ich życiem, całym życiem pokoleń ich przodków, ale już je rozjeżdżono, już wylewano na nich fundamenty, płoty odgradzały dostęp do nich, za moment budynki zasłonią widok na morze. Odwieczny, wydawałoby się, że niezmienny. Powiedziałam „dzień dobry”, nie odpowiedzieli.

„Stop turismo” przypomniał mi się napis na murze przy wiejskim sklepie. Chaszcze, lasy z eukaliptusa, zapach jeziora. Czasem widok na wodę, na trzcinowiska. W połowie asfaltowa szosa, duża wieś i most na Rio Masma. Pogubiłam się gdzieś w tych podmokłych chaszczach. Upał był wilgotny i duszny, za mało piłam, eukaliptusy wydawały się zawsze takie same i bałam się, że może chodzę w kółko. Bolała mnie głowa, więc przysiadłam na jakimś rozstaju poszukać wody. Szukałam oczywiście w telefonie, a kiedy się rozejrzałam odkryłam na sąsiednim kamieniu owoce: brzoskwinie i jabłko. Uznałam je za dar Losu i zjadłam. Niedaleko był stary dwór, obsadzony wiekowymi dębami, z łąką, pełną rodzimych kwiatów. Przez szczeliny w gąszczu z eukaliptusa widziałam porozwieszane w ogrodzie hamaki, firanki w malowanych na czerwono framugach okien i dziecięcy rowerek pod ścianą. Dom przypominał mi trochę Szwecję z jej wiejskim krajobrazem, ale za moment trafiłam na wysoki płot z tablicą „Teren prywatny nie wchodzić!”

Kiedy wynurzyłam się z gąszczu niebo przysłoniła burzowa chmura. Tak ciężka i czarna, że pobiegłam. Bombardowana pierwszymi kroplami (zaskakująco ciepłymi) dopadłam przedmieścia Foz. Chyba nigdy nie widziałam takiej ulewy. Stałam po daszkiem, patrzyłam na bąble wybijane na zalanych chodnikach. Ulica zmieniła się szybko w potok, płynęły nim plastikowe butelki i torby, przez wartki nurt próbował czasem przebić się samochód zanurzony prawie do osi. Słyszałam, że pod daszkiem pobliskiej szopy też ktoś jest i kiedy deszcz zelżał spotkałam się z właścicielką drzwi, które barykadowałam. Nie zdążyła dobiec od garażu. -Piękna pogoda!- zaśmiała się.

Zmoczyłam buty brnąc do sklepu, a kiedy wyszłam obładowana owocami niebo było już czyste, miasto umyte i świeże, poza nadmorskim bulwarem, gdzie eksplodowały wszystkie studzienki, a pas fekaliów zmieszanych z podpaskami i tamponami ciągnął się po bielutkim piachu aż do morza. Pokrywy leżały smętnie na chodnikach, wnętrza kanałów były odsłonięte i trzeba było uważać żeby w nie nie wpaść.

Nie wiedziałam gdzie przenocować. Liczyłam, że może za miastem trafię na jakieś ustronne miejsce, ale wszystko było obudowane, ogrodzone, zajęte. Z daleka zobaczyłam parking dla kempingowców i niepotrzebnie odeszłam w głąb lądu. To nie był kemping. Miałam jeden na mapie, ale gogle podawały, że jest zamknięty. -Nie jest- pocieszył mnie recepcjonista od kempingowców, więc szłam w gęstniejącym zmroku, aż trafiłam. Ziemia była nasiąkła od deszczu, ale to było przyjemne miejsce. Cena normalna (11 euro), woda gorąca jak trzeba, restauracja nieczynna (bo covid), dostałam kubek herbaty w recepcji. Noc była wilgotna, że aż lepka i spokojna. Wcześniej bałam się hałasów na nadmorskich kempingach, ale tu wcale nie było słychać ludzi. Pomyślałam, że są tu dla ciszy i byłam im wdzięczna.

Dzień był pochmurny i mglisty. Ścieżka przyjemna. Wsie zachowane jeszcze częściowo i idąc polowałam na autentyczne (jak mi się zdawało) kadry, omijając wzrokiem straszliwe wille. Tak rażąco niedopasowane do krajobrazu, obce galicyjskiej tradycji. Nie rozumiałam ich. Wzdłuż morza biegła linia kolejowa, prowadziła z Feroll do Oviedo i myślałam, że chciałabym tędy przejechać wracając.

W Burela odeszłam od szlaku. Stare portowe miasto było opustoszałe, może z powodu deszczu. Nie byłam głodna, bo wcześniej schroniłam się na plaży (z daszkiem, prysznicem i WC) przeczekując mżawkę i tam zjadłam, ale minęło już ze 2 godziny, w terenie zabudowanym trudno było o toaletę i musiałam znaleźć czynny bar. W ten sposób wchłonęłam kolejną kawę i pomyślałam, że jeśli ścieżka nie wyjdzie w końcu na dzikie, wpędzę się z tym piciem i poszukiwaniem w błędne koło… Zwłaszcza, że buty były cały czas mokre, stopy zimne…

Nad morzem formował się kolejny wspaniały wał chmur.

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz30

Santa Eulalia d’Ozcos- Taramundi-Plaja de Catedrales

Nie znalazłam oficjalnego końca GR109. Santa Eulalia zalał przedpołudniowy upał. Łaziłam po rozżarzonych uliczkach wypatrując pary, która wieczorem nad rzeką oferowała podwiezienie do miasteczka. Wolałam zostać przy przystani, chociaż przypuszczałam, że chodziło o zaproszenie do domu. Wydawali się skrępowani jakby robili to pierwszy raz, pierwszy raz zainteresowali się obcym. Myślałam że trafię na nich gdzieś, może w kawiarni, ale było już za gorąco, za późno. Pospiesznie zrobiłam zakupy i z ulgą zanurkowałam w lesie. Szlak, teraz oznakowany żółto prowadził wzdłuż potoku i był popularny. Tam też trafiały się stare zabudowania, polanki z widokiem pachnące przypalaną ziemią, ale najczęściej wdychałam leśny chłód, słuchałam szemrania strumienia i szelestu wiewiórek na bukach. To był krótki szlak i szybko znalazłam się znów na płaskowyżu na rozgrzanej asfaltowej szosie. We wsi poprosiłam o wodę, kran był publiczny, ale tak schowany, że nie znalazłam. Gospodyni w kraciastym fartuszku i włosach w regularne loki przyjrzała mi się z politowaniem. Dłonie, pewnie też twarz popryskały mi dorodne jeżyny, tak słodkie i soczyste, że nie mogłam się oprzeć.

Od miesięcy wędrowałam szlakami, teraz pozostało mi tylko iść drogą. Na północ w kierunku wybrzeża, gdzie czekało na mnie nadmorskie Camino Natural de Rotiero de Cantabrico. Na horyzoncie nadal rysowały się góry, więc oglądałam się za siebie co jakiś czas. Wsie, pastwiska i lasy z eukaliptusa, nienaturalne i dziwne. W jednym ucięłam sobie krótką drzemkę. Marsz szosą nie był na szczęście długi. W San Jose znalazłam polną drogę opadającą na dno kolejnego kanionu. A tam szlak do Taramundi. Chłodny, leśny wzdłuż rzeki, z piknikowymi miejscami (które uznałam za biwakowe). I jedno tak właśnie wykorzystałam.

Było tu już widać wpływy Galicji. Spichrze kamienne, nie z drewna zwęziły się, na ich dachach pojawiły się krzyże. W O Mazanovo trafiłam na muzeum wodnych młynów. Jeszcze zamknięte (było zbyt wcześnie), ale część udało mi się obejrzeć i tak. Taramnudi było senne i puste kiedy szłam uliczkami przyglądając się witrynom zamkniętych sklepów. Tak, jak tutejsi weszłam na śniadanie do baru i poczekałam aż pojawią się sprzedawczynie. W sklepikach typu mydło i powidło sprzedawano tradycyjne drewniane trepy i żal mi było, że ich sobie nie kupię na pamiątkę. Asturia mnie oczarowała. Podobało mi się tu wszystko- jedzenie- pyszne, ludzie uśmiechnięci, życzliwi, architektura- kamienne domy i bogactwo drewnianych spichlerzy. Bukowe i dębowe lasy, bezkresne chaszcze, wrzosowiska, rwące rzeczki. Jeszcze nie przekroczyłam granicy z Galicją, a już zaczynałam tęsknić.

Za miasteczkiem jeszcze kawałek prowadził mnie znakowany szlak, potem musiałam sobie radzić sama. Polnymi drogami, po lasach (najczęściej eukaliptusowych), wzdłuż rzek. Dużo kluczyłam, leśne trakty nie pasowały do mapy. Eukaliptusy ścina się często, buldożery wygryzają przy tym nowe drogi, a te urywają się znienacka na porębach. Granicę Asturii przekroczyłam brodem na Rio Eo, mocząc się przy tym do pół uda, bo pies który spał na brzegu obudził się kiedy go mijałam i wbiegłam w nurt nie sprawdzając gdzie jest najpłycej. Bezpieczna po przeciwnej stronie rozebrałam się i wróciłam popływać. Woda była chłodna, lekko brązowa. Dno piaszczyste, porośnięte welonami wodnych roślin. Lasy na brzegach naturalne i gęste. Rio Eo otacza wąski pas rezerwatu przyrody.

Dalej znów eukaliptusy. Nie wiedziałam, że będą mi towarzyszyć aż do końca, w Galicji prawie nie ma prawdziwych lasów. Szybko też znikły pastwiska, a ich miejsce zajęła kukurydza. Długo udało mi się unikać szos, aż w końcu na jedną trafiłam. Na barierce siedział staruszek. Patrzył tęsknie, z uśmiechem na pola i eukaliptusy i pomyślałam, że pamięta jak było tu kiedyś, i że tak jak ja żałuje wytępionych dla monokultur dzikich roślin i różnorodności, jaka przetrwała w Asturii. Ale chyba się pomyliłam. Przed zabudowaniami stanęłam i zerknęłam na mapę szukając ucieczki z asfaltu. Staruszek minął mnie, powolny i zgarbiony i skręcił do najbliższego domu. Na drzwiach zobaczyłam tabliczkę- „na sprzedaż”.

Nocowałam na jedynej nieogrodzonej łące jaką widziałam tego popołudnia. Wcześniej zabłądziłam w eukaliptusach, zmęczyłam się i zakurzyłam. Trawa pachniała gnojówką, ale widok był piękny. Łagodne wzgórza i daleka miękka linia wybrzeża, którą bardziej wyczuwałam niż widziałam. Rano wspaniale ją oświetliło słońce.

Planowałam ominąć Ribadeo. Liczyłam żywność i wychodziło, że mi wystarczy, rano pomyślałam, że co mi szkodzi. Zbaczając nadkładałam 10 km, ale mogłam się najeść i napić dobrych rzeczy. Marzyłam o świeżych owocach, o warzywach. Leśnymi dróżkami doczłapałam do Camino del Norte i ruszyłam pod prąd. To była dość ładna ścieżka, wiejska, spokojna. Były tam wodopoje, a przechodnie mówili sobie „buen camino”. Centrum handlowe mnie wystraszyło, już od miesięcy takiego nie widziałam i poczułam się tam okropnie, obco. Pocieszała mnie tylko obecność pielgrzymów, może nie aż tak obszarpanych jak ja, ale też z plecakami i też pieszych.

Od nadmorskiego szlaku dzieliło mnie tylko kilka pylistych dróg i śliczna pastelowa wieś (Rinlo), której prostą urodę doceniłam dopiero po południu. Ścieżka była ładna, wybrzeże mi się podobało, ale z biegiem dnia architektura stała się upiorna, szkaradna. Ogromne wille, pełne kolumienek i betonowych czy plastikowych „rzeźb”. Niedopasowane do siebie i okolicy, ordynarnie zwracające na siebie uwagę każdym szczegółem. Ostentacyjne płoty- dopiero teraz uświadomiłam sobie, że wcześniej prawie nie widziałam ogrodzeń, poza prostymi drutami dla krów. Szłam z szyją skręconą w prawo, w stronę morza. Wdychałam wodorosty, wchłaniałam mżawkę, spłukałam się pod prysznicem na plaży. Na słynną Plaja de Catedrales przyszłam wieczorem. Był na niej tłum. I jak często kiedy docieram w jakieś znane z Internetu miejsce poczułam się rozczarowana. Nie chciało mi się schodzić do linii wody, i błąkać pomiędzy skalnymi filarami. Wypiłam strasznie drogie piwo i ruszyłam na kemping. Też drogi. Za niemal tą samą cenę co miejsce pod namiot wynajęłam pokój. I to była dobra decyzja. Wyspałam się, wymyłam i wypoczęłam.

Share
Translate »