Camino Natural de la Ruta del Cantabrico
Spałam do 10-tej, owinięta w hotelowy ręcznik pobiegłam na puściutką plażę popływać. Był odpływ i musiałam iść naprawdę daleko. Piach był mokry, pofałdowany, czyściutki, woda chłodna. Powłóczyłam się potem po najbliższych skalnych zakamarkach, ale nie wróciłam już w najbardziej znane miejsce. Doba hotelowa kończyła się w południe i czas jakoś mi się rozpłynął. Moja ścieżka biegła brzegiem, ale długie kawałki można było przechodzić plażami. Skarpa zasłaniała wtedy marną zabudowę, ale oczywiście szło się wolniej. Wykorzystałam wszystkie możliwości, zabrnęłam aż za daleko, gdzie ponowne wdrapanie się na klif było trudne. Wędrując widziałam na wprost Foz, kolorowe miasto zalane perłową mgłą wydawało się bardzo bliskie, ale ponieważ oddzielała je głęboka zatoka wiedziałam, że nie dotrę tam przed popołudniem. Szlak skręcił nad rzeką. W pierwszej wsi ostał się tylko jeden stary dom. Dawne pola podzielono już na działki budowlane. Chałupa była pobieżnie odnowiona, czuło się pewien przypływ gotówki, i niewiedzę jak ją wykorzystać. Na ławeczce siedziała para starszych ludzi. Mężczyzna i kobieta wpatrzeni w pola, które musiały być całym ich życiem, całym życiem pokoleń ich przodków, ale już je rozjeżdżono, już wylewano na nich fundamenty, płoty odgradzały dostęp do nich, za moment budynki zasłonią widok na morze. Odwieczny, wydawałoby się, że niezmienny. Powiedziałam „dzień dobry”, nie odpowiedzieli.
„Stop turismo” przypomniał mi się napis na murze przy wiejskim sklepie. Chaszcze, lasy z eukaliptusa, zapach jeziora. Czasem widok na wodę, na trzcinowiska. W połowie asfaltowa szosa, duża wieś i most na Rio Masma. Pogubiłam się gdzieś w tych podmokłych chaszczach. Upał był wilgotny i duszny, za mało piłam, eukaliptusy wydawały się zawsze takie same i bałam się, że może chodzę w kółko. Bolała mnie głowa, więc przysiadłam na jakimś rozstaju poszukać wody. Szukałam oczywiście w telefonie, a kiedy się rozejrzałam odkryłam na sąsiednim kamieniu owoce: brzoskwinie i jabłko. Uznałam je za dar Losu i zjadłam. Niedaleko był stary dwór, obsadzony wiekowymi dębami, z łąką, pełną rodzimych kwiatów. Przez szczeliny w gąszczu z eukaliptusa widziałam porozwieszane w ogrodzie hamaki, firanki w malowanych na czerwono framugach okien i dziecięcy rowerek pod ścianą. Dom przypominał mi trochę Szwecję z jej wiejskim krajobrazem, ale za moment trafiłam na wysoki płot z tablicą „Teren prywatny nie wchodzić!”
Kiedy wynurzyłam się z gąszczu niebo przysłoniła burzowa chmura. Tak ciężka i czarna, że pobiegłam. Bombardowana pierwszymi kroplami (zaskakująco ciepłymi) dopadłam przedmieścia Foz. Chyba nigdy nie widziałam takiej ulewy. Stałam po daszkiem, patrzyłam na bąble wybijane na zalanych chodnikach. Ulica zmieniła się szybko w potok, płynęły nim plastikowe butelki i torby, przez wartki nurt próbował czasem przebić się samochód zanurzony prawie do osi. Słyszałam, że pod daszkiem pobliskiej szopy też ktoś jest i kiedy deszcz zelżał spotkałam się z właścicielką drzwi, które barykadowałam. Nie zdążyła dobiec od garażu. -Piękna pogoda!- zaśmiała się.
Zmoczyłam buty brnąc do sklepu, a kiedy wyszłam obładowana owocami niebo było już czyste, miasto umyte i świeże, poza nadmorskim bulwarem, gdzie eksplodowały wszystkie studzienki, a pas fekaliów zmieszanych z podpaskami i tamponami ciągnął się po bielutkim piachu aż do morza. Pokrywy leżały smętnie na chodnikach, wnętrza kanałów były odsłonięte i trzeba było uważać żeby w nie nie wpaść.
Nie wiedziałam gdzie przenocować. Liczyłam, że może za miastem trafię na jakieś ustronne miejsce, ale wszystko było obudowane, ogrodzone, zajęte. Z daleka zobaczyłam parking dla kempingowców i niepotrzebnie odeszłam w głąb lądu. To nie był kemping. Miałam jeden na mapie, ale gogle podawały, że jest zamknięty. -Nie jest- pocieszył mnie recepcjonista od kempingowców, więc szłam w gęstniejącym zmroku, aż trafiłam. Ziemia była nasiąkła od deszczu, ale to było przyjemne miejsce. Cena normalna (11 euro), woda gorąca jak trzeba, restauracja nieczynna (bo covid), dostałam kubek herbaty w recepcji. Noc była wilgotna, że aż lepka i spokojna. Wcześniej bałam się hałasów na nadmorskich kempingach, ale tu wcale nie było słychać ludzi. Pomyślałam, że są tu dla ciszy i byłam im wdzięczna.
Dzień był pochmurny i mglisty. Ścieżka przyjemna. Wsie zachowane jeszcze częściowo i idąc polowałam na autentyczne (jak mi się zdawało) kadry, omijając wzrokiem straszliwe wille. Tak rażąco niedopasowane do krajobrazu, obce galicyjskiej tradycji. Nie rozumiałam ich. Wzdłuż morza biegła linia kolejowa, prowadziła z Feroll do Oviedo i myślałam, że chciałabym tędy przejechać wracając.
W Burela odeszłam od szlaku. Stare portowe miasto było opustoszałe, może z powodu deszczu. Nie byłam głodna, bo wcześniej schroniłam się na plaży (z daszkiem, prysznicem i WC) przeczekując mżawkę i tam zjadłam, ale minęło już ze 2 godziny, w terenie zabudowanym trudno było o toaletę i musiałam znaleźć czynny bar. W ten sposób wchłonęłam kolejną kawę i pomyślałam, że jeśli ścieżka nie wyjdzie w końcu na dzikie, wpędzę się z tym piciem i poszukiwaniem w błędne koło… Zwłaszcza, że buty były cały czas mokre, stopy zimne…
Nad morzem formował się kolejny wspaniały wał chmur.