Grandas de Salime
Wyszłam z doliny omszałym asfaltem. Przez kolejną opuszczoną wieś i ruiny zabudowań nadgryzione przez las. I znienacka znalazłam się na płaskowyżu, na poboczu ruchliwej szosy zasypanym przydrożnymi śmieciami, zakurzonym. Na barierce namalowano znak- Camino Primitivo. Ruszyłam szlakiem wzdłuż drogi, do wsi. Zaznaczone na mapie albergue było zamknięte, kolejne odsyłało po klucz gdzieś dalej. Nie zrozumiałam gdzie. Kupiłam kawę i jakieś drobiazgi w sklepie. Usiadłam przy stole piknikowym. W moją stronę zmierzała para pielgrzymów. Starsi, schludni w ostentacyjnie oudoorowych ciuchach. Patrzyłam jak też kupują kawę, jak wychodzą ze sklepu z czekoladą. Podeszli, nie odpowiedzieli na dzień dobry. Mężczyzna bezskutecznie próbował uruchomić publiczny kran. -Mi też się nie udało- zagadnęłam, ale on tylko się skrzywił. Kiedy odchodzili nadal skwaszeni podjechał serwisant. Popukał w baterię, wymamrotał jakieś przekleństwo- zaklęcie i popłynęła woda! -Buen Camino- błysnął wspaniałym uśmiechem- Dzięki- odpowiedziałam.
GR109 wlókł się razem z camino przez następnych 25 km. Zwykle asfaltem, przez zakurzone wsie, wzgórza porośnięte rzadkimi krzakami, kępy brzóz. Na płaskowyżu za tablicą sugerująca żeby iść drogą, bo spłonął las odbiłam w ścieżkę opadającą stromo w kierunku jeziora, wąskiego jak fiord. Po lesie zostały nadpalone kikuty, ale pożar musiał być już dawno temu. Poszycie szczelnie wypełniły wrzosy i siewki sosen, już kilkuletnie. Wcześniej tuż przed krawędzią doliny minęłam kościółek. Spodziewałam się, że będzie tam woda, ale zagapiłam się i nie przeszukałam okolicy. Nie ma, to nie ma… na pewno zaraz gdzieś będzie… Nie było. Chmury uciekły, wiatr ucichł, w dolinie utkwił martwy upał. Schodziłam pylistą drogą tak szybko jak tylko umiałam, wyschnięta na wiór, wpatrzona tęsknie w ogromne jezioro. Dopadnę brzegu i się natychmiast wykąpię!- myślałam, ale nic z tego. Szlak minął kuszącą taflę, zszedł kasztanowym lasem poniżej tamy, potem na tamę. W skale był tunel prowadzący do punktu widokowego Mirador Boca de la Ballena- wspaniałego betonowego balkonu z daszkiem, pod którym można by przenocować z fasonem, gdyby mieć wodę i gdyby to był odpowiedni czas. Myślałam, że budowla jest starsza od tamy, że być może, kiedyś obserwowano stąd wodospad. Teraz można było już tylko zaporę i las transformatorów. „Salto del Navia” głosił napis na mechanizmie tamy. Przez 3 kilometry szłam rozgrzaną szosą, wysoko ponad jeziorem. Mijały mnie samochody i autobusy pełne pielgrzymów. Odetchnęłam dopiero w restauracji, przy żółtym hotelu- poza nim wszystkie okoliczne budynki były białe, pochodziły chyba z czasów budowy tamy i od dawna były opuszczone.
Piłam sok, wodę i znów sok, chłodziłam na tarasie bose stopy, próbowałam zmyć z twarzy przyrosły kurz. Myślałam już, że mi się nie uda stamtąd wyjść, ale to nie było zmęczenie tylko odwodnienie i po godzinie czułam się lepiej. Ruszyłam szosą z nadzieją, że szlak z niej zejdzie, nic na to nie wskazywało i w końcu znudzona zrezygnowałam z ewentualnej wizyty w mieście i zamiast do Grandes de Salime skręciłam w leśną drogę wzdłuż jeziora. Mapa.czy narysowała mi tam jakąś trasę miało to sens, więc szłam, zerkałam na taflę wody, mogłam nawet raz do niej zejść, ale nie wiedzieć czemu odbiłam dalej na stok. Pod wieczór poczułam się tam nieswojo. Las był gęsty, nie było kłopotów z wodą, nawet się opłukałam w strumieniu, pachniały rozgrzane sosnowe igły trafiały się miejsca na namiot… Pomimo tego coś mnie niepokoiło. Przyśpieszyłam, za kilka kilometrów powinnam trafić na wieś, nie wyszło. Byłam za daleko, zbyt nisko, droga z jezdnej zmieniła się w zwierzęcą ścieżkę. Szarzało już, spod nóg wyskoczył mi wystraszony ptak i jak też strasznie się tym wystraszyłam. Zawróciłam, dobiegłam do podejrzanych rozstajów gdzie głupio uwierzyłam w jakiś znak. Po ciemku przeszłam jeszcze ze dwa kilometry. Wieś była już bardzo blisko, przez las migotało mi blade światełko, słyszałam psa i pomrukiwanie krowy. Rozbiłam namiot w zatoczce leśnej drogi.
Rano nie trafiłam na tamten „nocny” dom. Musiał być niżej na zboczu. Pierwszą wsią, przez którą przeszłam było Valdedo. Dwa stare, ale chyba zamieszkane budynki i jeden dziwny, jakby z horroru. Okna i drzwi pootwierane, z wnętrze buchała głośna muzyka. – Mogę w czymś pomóc?- zaczepił mnie mężczyzna o wyglądzie i posturze chłopaka z miasta, ubrany w postrzępione dresy, stare buty. – Co jest w tamtym domu?-spytałam- nic, trzymam tam gospodarskie zwierzęta. Już nikt tam od dawna nie mieszka, Ja mieszkam tu- pospiesznie spojrzałam na stary kamienny mur za rzędem drzew. I skrępowana powiedziałam, że jest pięknie. Nie skłamałam, wieś była autentyczna, spokojna, nie dla turystów. To mogło być wspaniałe miejsce do życia. Miałam na końcu języka pytanie dlaczego puszcza krowom muzykę klasyczną, ale pewnie odpowiedziałaby „bo czemu nie?”.
-Poczekaj chwilkę- rzucił i zawołał psy- lubią się popisywać. Kiedy się obejrzałam na zakręcie jeszcze trzymał je wszystkie za obroże. Mówił bardzo dobrze po angielsku i może stąd to wrażenie, że nie pasował, głupie, bo przecież czemu nie? Pomachałam mu na pożegnanie.
Jeszcze kilka kilometrów szłam przez zdziczałe lasy i znów wylądowałam na camino. Albergue była za kościołem i wyglądała dokładnie tak jak się spodziewałam. Sielska stylizacja na wiejski dom, plakietki ze złotymi myślami na wszystkich ścianach. Półka przypadkowych, obdartych książek.
Kawa była tam odpowiednio duża, pomarańcze soczyste i słodkie, banan dojrzały, jak lubię. Siedziałam na zewnątrz, oparta o rozgrzaną ścianę. O wzgórze za lasem ocierała się poranna mgła, bateria była już w połowie pełna. I podjechał autobus pielgrzymów. Spakowałam się szybciutko i prysnęłam. W Castro za nowoczesnym, ślicznym budynkiem muzeum skręciłam w las, wraz z moim GR-em. Zdążyłam się już do niego przyzwyczaić i niepokoiła mnie myśl, że zaraz koniec. 109 prowadził prawie do granicy Asturii do Santa Eulalia przypuszczałam, że dojdę tam już wieczorem.
Tymczasem schodził. Teren był skalisty, dziki. Polna droga zwęziła się do leśnej ścieżki. Trochę się tam pogubiłam, ale udało się odnaleźć szlak. Dążył do kładki na potoku i wzdłuż strumienia do dużej rzeki przeciętej średniowiecznym mostem. Na dnie doliny było cieniście i chłodno, dalej czym wyżej tym gorzej. Ścieżka prowadziła nad urwiskiem wzdłuż kanionu, przekroczyła kilka lodowatych strumyków. Moczyłam się i piłam wodę w każdym , ale w dolinie było tak strasznie gorąco, że czułam się coraz bardziej słaba. Ugotowana, wysuszona na wiór. Za wsią, wspaniale starą i spokojną dorwały mnie stada upiornych muszek i musiałam założyć moskitierę. Marzyłam już tylko żeby się wykąpać. Szlak powinien zejść nad rzekę, byle do końca -odliczałam kilometry i metry.
Przegapiłam ostatni punkt widokowy, rozpędzona wypadłam na plażę przy moście. Była tam wypożyczalnia kajaków, obsługujący ją chłopak pozwolił mi zanocować. To był wspaniały relaksujący biwak z kąpielą. Wypożyczalnia miała baterię słoneczną, znalazłam gniazdko więc naładowałam wszystkie baterie.
6 kilometrów dzielących mnie od Santa Eulalia też było dzikie. Kluczyłam w lasach, pomiędzy średniowiecznymi wioskami, przedzierałam się przez pozarastany gąszcz. Wszystko to jeszcze zanim narósł upał, zanim pootwierano sklepy, zanim dopiłam kolejną wspaniałą kawę z ubitą pianką.