Wspomnienia z Hiszpanii cz27

Droga skończyła się na łące. Na mapie były tam zaznaczone pasterskie domki i rzeczywiście zbocze było ich pełne. Kamienne, pokryte strzelistymi dachami, które wydawały mi się słomiane, dopóki nie zrozumiałam, że są z żarnowców. Chatki nie były podobne do niczego co znałam, wyglądały nierzeczywiście, jak dekoracja. Były puste, ale remontowane, w dobrym stanie. Pozamykane. Było też źródło i kamienna „lodówka” ze schowkami na ser, chłodzona potokiem. W dole widziałam bardzo daleką szosę (w skalnym kanionie), wyżej pasło się stado rudych krów. Znakowany szlak prowadził dalej na południe, do głównej drogi. Spotykałam na nim pojedynczych turystów. Większość miała ze sobą lornetki lub długie obiektywy, przy parkingu trafiłam na grupę ze statywami. Obserwowali niedźwiedzia. Czarny jak smoła łaził kilkaset metrów powyżej ścieżki, ale gołym okiem nie udało mi się go zobaczyć. Ruszyłam dalej wzdłuż znaków. Były biało czerwone, musiał biec tamtędy jakiś długodystansowy szlak, nie było go na mapie i gryzło mnie czy aby nie jest ciekawy. Nie był popularny, to pewne. Ścieżka wlokła się błotem, przebijała chaszczami deptanymi wyłącznie przez stwory o wysokości poniżej metra, pewnie owce i kozy. Zgubiłam ten szlak we wsi. Był tam bar, zbliżała się siódma. Postanowiłam raz być przyzwoita. -Mogłabym tu rozbić namiot?-spytałam wskazując na trawkę, na której stały stoliki. -Nie! Namioty są zabronione!- Biwakowanie na dziko jest zabronione, nie namiot na prywatnej ziemi- próbowałam, ale poziom absurdu mnie przerósł. -Idź na kemping, jest w La Pola Somiedo!- krzyczała podniesionym głosem barmanka. -Podejście tu ze sklepu w La Pola zajęło mi około 5 godzin. Mam iść tam i znów wracać przez cały dzień?- Nic mnie to nie obchodzi!- darła się barmanka- trzeba było przyjechać samochodem! Zrezygnowałam z kawy, którą już zamówiłam, zabrałam plecak i ruszyłam do wsi poszukać kogoś uprzejmego, zła tak, że aż się trzęsłam. – Zawołam policję!-ścigał mnie złowieszczy wrzask- Nie wolno rozstawiać namiotów! Nigdzie nie wolno!

-Jest pan turystą?- zagadnęłam mężczyznę na drodze. -Hmm… dzisiaj turystą, ale jestem stąd, co się stało? -Barmanka nie pozwoliła mi rozbić namiotu, muszę gdzieś przenocować, idę na zachód pieszo od dwóch miesięcy, nie mam samochodu. Mężczyzna spojrzał na zegarek- półtorej godziny do zmroku. Idź przed siebie, tak jak planowałaś, zdążysz przeskoczyć przełęcz do nocy. -Ale zakazy, rezerwat…? -Nikt tam nie będzie łaził po ciemku. Zapomniałam spytać czy niedźwiedź też nie. Podziękowałam i pognałam. Było mnie widać z baru, spotkałam 3 wędrujące starsze panie. Przyglądały mi się badawczo, czułam się głupio, ale co było robić. Minęłam pasterską wieś, pełną chatek z żarnowcowymi strzechami. W niskim świetle, w lekkiej mgle wyglądały jak z bajki o krasnoludkach. Minęłam stado koni i krów i szlaban zamknięty na solidną kłódkę. Pocieszył mnie, nawet gdyby wiedźma naprawdę wezwała policję dalej będą mogli mnie szukać już tylko pieszo. Kiedy się obejrzałam szosa tonęła w cieniu, a po oświetlonym pięknie zboczu schodził niedźwiedź. Pomyślałam, że się wyprawił do baru.

Do zmroku wdrapałam się na przełęcz i odeszłam od drogi w mylne krasowe rozpadliny, gdzie nikt by mnie nie znalazł (oprócz misia). Usiadłam, zjadłam i postawiłam namiot dopiero kiedy było ciemno, a zwinęłam go zanim się rozjaśniło. Nocą gdzieś niedaleko, kilkaset metrów wyżej szczekały psy i ich obecność dodawała mi otuchy. Rano doliny skrywała mgła. Cielęta, źrebięta łaziły po hali beztrosko, kiedy podeszłam do psów, spały.

Szlak zszedł pięknie w górne partie doliny zalanej mgłą. Tam też stały bajkowe domki, była woda. Skręciłam i znów podeszłam. Na stoku dwaj mężczyźni wycinali żarnowce, pewnie potrzebne do remontu dachu. Na grani wiało, z trudem uzbierałam wody w maleńkim źródle i zagapiłam się. Zejście było piękne, dywany kwitnących wrzosów, plusk strumyka w skalistym korycie. Dopiero na dole odkryłam, że powinnam była zostać na szczytach, nie schodzić. Jedyny plus, że tu już nie wiało, było spokojnie, przyjemnie. Dolina należała do Leonu. Całe jej dno niedawno skoszono, teren był zasypany chrustem, brązowy i nienaturalny. Raziły mnie postrzępione, wciąż żywe pieńki wrzosów i kolcolistów. Zmiażdżone gałązki, pachniały, chrobotały. W wolnych miejscach przebijały się przez nie krokusy. Kilkukrotnie minęłam strumyk, więc skorzystałam z okazji i się wykąpałam. Zapomniałam nabrać do picia, a ostatni żleb był suchy. Podeszłam na grań wzdłuż doliny i na przełęczy znów się pomyliłam. Znów w taki sam sposób, zeszłam, a powinnam była zostać. Przy chatce, która mnie skusiła nie było wody. Droga opadała z 1000 metrów do szosy, widziałam ją z góry, biegła tam gdzie chciałam, ale zupełnie mi się nie wydawała ciekawa. Usiadłam, obejrzałam mapę i zawróciłam na grzbiet. Goniła mnie chmura, widoki zmieniały się co chwilę, znalazłam potok. Ścieżkę też chociaż nie bez kluczenia. Raz jeszcze na niej zabłądziłam, raz wbiłam się w kolczasty gąszcz i musiałam szukać innego przejścia. Długo wędrowałam zamgloną granią podziwiając wędrówkę chmur. Gdzieś, daleko na południowym zachodzie mruczała burza. Mój szlak skręcił, pokonał dwie głębsze przełęcze, raz udało mi się wydusić z błota troszkę wody.

Przed zachodem zgubiłam się jeszcze raz i wracając przez pozarastane krzakami gołoborza objadłam się dojrzałymi jagodami. Zanocowałam w jedynym miejscu bez kolców, na spłachetku wypasionej trawki, na samej grani.

Słońce zaszło czerwono, ponad morzem chmur. Nie mogłam się oderwać od widoku. Miałam przeczucie, że tak piękny widzę tu już ostatni raz.

Kolacja była skąpa, bo wody miałam już naprawdę mało. Noc lodowata i musiałam założyć wszystkie ubrania

Share

Wspomnienia z Hiszpanii cz26

Somiedo

Mokre buty, mokry namiot (wciśnięty do foliowego worka). Morza suchych, ale zmoczonych traw. Stromo. Za mną granat i karmin przecięty powolnym marszem dwóch latarek, ktoś wspinał się na pobliski szczyt. Przede mną róż rozlany na szczytach, głaskający górną warstwę mgły w dolinach Leonu. Musiałam zejść bardzo nisko, i przeciąć szosę. Wypatrywałam jej i znienacka wpadłam na parę turystów, wystraszeni zwijali wielki namiot, pewnie bojąc się, że mogę ich wydać. W kurtkach w czapkach, jak ja. Dla kolejnej podchodzącej z dołu grupy nasze ciepłe ubrania musiały być dowodem zbrodni- nielegalnego (prawie na pewno) biwaku. Długo schodziłam cieniem, więc rozebrałam się dopiero na dole. Szlak wyszedł na polną drogę. Skrót, który wypatrzyłam na mapie.cz przecinał płot. Musiałam przejść przez wieś. Była duża, dostatnia, zadbana. Przy źródle stała dziwna instalacja, początkowo wzięłam ją za narzędzie tortur … ale chyba służyła do podkuwania koni. Identyczną minęłam w kolejnej wsi. Doszłam tam polami, piaszczystą drogą, pasem błota. Przecięłam rzeczkę z kamienistą plażą i gęstym cieniem (wspaniałą na drugie śniadanie). Długo podchodziłam rozgrzanym asfaltem. Nie było wątpliwości, że to Leon. Łąki wysuszone do złota. Drzewa srebrzyste, szarawe, takim łatwiej przetrwać letni upał.

Skusił mnie bar. Zanim dopiłam piwo barman przyniósł nabity na patyczek kwadracik tortilli de patatas, świeżo wyjętej z pieca. Pysznej, więc zamówiłam porcję. Był weekend, leniwy gorący dzień. Przy sąsiednim stole dziewczynka w krótkich spodenkach i luźnej koszulce zaczepiała starszą, bardzo kobiecą, w niesamowicie krótkich obcisłych szortach i równie obcisłej bluzce z wielkim dekoltem i toną tuszu na rzęsach. Mała czerwieniła się przy tym, chichotała i pomimo słabego zainteresowania starszej nie przerywała zalotów. Z góry przyglądała się temu babcia. Widziałam tylko jej głowę, włosy z trwałą ondulacją ufarbowane na kolor cynamonu i podomkę w różowe kwiatki.

Na ulicy gromadzili się ludzie. Przeszłam kilkadziesiąt metrów i zrozumiałam na co czekają. Z gór schodzili pasterze ze stadem owiec. Zwierzaki tłoczyły się w wąskiej uliczce, chłopcy z pasterskimi kijami wystawiali się do fotografii jak gwiazdorzy. Korowód zamykał starszy mężczyzna w kapeluszu uśmiechnięty od ucha do ucha. Psy były czujne, skupione. Owce wydawały się zmęczone. Szłam ich śladem, po stertach bobków w kurzu wzniesionym setkami racic, w stronę przełęczy gdzie mapa widziała szlak. Owczy ślad skończył się w wyschniętym na wiór kociołku, wyjedzonym do cna.

Na przełęczy stała graniczna tablica. Wracałam do Asturii do Parque Natural Somiedo. I od razu trafiłam na tłok. Drogę obrosły dziesiątki samochodów. Kręciło się mnóstwo spacerowiczów. Szlak szeroki i wydeptany prowadził do jeziorka błękitnego jak Morskie Oko. Grupki krążyły po zboczach, na przeciwległym brzegu kąpała się rodzina z dziećmi. Przysiadłam i minęła mnie para w klapkach z plażową torbą i radiem na cały regulator. Nie wiem czy się ostatecznie wykąpali. Znikąd nadeszła bura chmura. Temperatura spadła, zerwał się wiatr. W ciągu godziny zostałam w górach prawie sama. Pomimo tego coś mnie uwierało. Szlak był jakiś nadmiernie szeroki. Trawy zbyt wyschłe, skały suche i bure. Wcześniej myślałam, że tu przenocuję, teraz widziałam, że nie ma gdzie i jak. Zero wody, zero ustronnego miejsca. Przy cabanie na drugim brzegu czwórka ludzi, przyczajonych, że ją dla siebie zajmą. Krowa pasąca się w dołku pod skalną ścianą odezwała się, być może nawet przyjaźnie, ale jej ryk zwielokrotniony przez echo zabrzmiał jak pomruk rozwścieczonego niedźwiedzia. Szłam trochę rozczarowana, aż szlak zawrócił łukiem ponad wąską doliną i na horyzoncie znów pokazały się góry. Czyli to jeszcze nadal nie koniec. Znajdę jakieś niezadeptane miejsca, znów trafię na coś pięknego. Ścieżka schodziła nad kolejne jezioro. Zobaczyłam je ponad warstwą mgły. Oświetlone pięknie już złotym światłem. Jakoś mi to dodało energii, popatrzyłam co oferuje mapa i porzuciłam ten zadeptany szlak. Aż do wieczora wędrowałam zboczem doliny. Znalazłam wodę, ale nie było gdzie przenocować. Zeszłam do wsi, hostel był zamknięty. Przeszłam przez rzekę, bo na mapie był tam zaznaczony szałas, okazał się opuszczonym gospodarstwem, świeżo ogrodzonym kolczastym płotem. Już ciemniało kiedy przekroczyłam kolejny most. Asfalt prowadzący do wsi był przysypany warstwą krowich kup. Miękki i aksamitny pod stopą. Zajrzałam do dwóch hoteli-były pełne.

Nie miałam już nic do wyboru, został kemping. Z latarką rozbiłam namiot nad samą rzeką. Zjadłam banana (tylko to sprzedawali w recepcji) wzięłam wspaniały ciepły prysznic i przestałam żałować, że tu przyszłam.

Ranek był mglisty. Chmura prześwitywała, ale schodząc pogrążałam się w niej coraz głębiej i szybko znikła cała widoczność. Musiałam zejść aż do La Pola Somiedo- do sklepu. Szłam szosą, liczyłam, że ktoś się zatrzyma, niestety nieliczne samochody mijały mnie obojętnie. To było z 6 kilometrów. Nic takiego, ale oczywiście musiałam wrócić. Sklep na szczęście był wart tego długiego marszu. Wybór bezglutenowego pieczywa, sporo owoców, orzechów i dobre rybki. Były też ławeczki i stół. Sprzedawca usiadł tam ze mną i zanim zjadłam opowiedział mi o tutejszych niedźwiedziach. Jest ich pełno! Często widać je nawet z szosy, ale chodzenie tu po górach to problem. Są pocięte gmatwaniną rezerwatów. Wejście jest zabronione i bardzo kosztowne w razie złapania. -Skąd będę wiedziała czy nie weszłam?-Nie będziesz, musisz zejść do wsi i kupić aktualną mapę. To się zmienia. Popatrzyłam na rozgrzaną miejscowość. Chmury już wyschły, cień uciekł i dotknęło mnie słońce.

Zaryzykuję- powiedziałam chłopakowi i ruszyłam z powrotem pod górę, tym razem nie licząc już na podwózkę. Tuż za znakiem „uwaga niedźwiedzie” skręciłam w las i przeszłam na drugą stronę rzeki. Cienisty stary trakt obramowany murkami z kamieni doprowadził mnie do wsi, potem do drugiej. Wyżej zmienił się w polną drogę, ze śladami terenowych samochodów. Każda ścieżka w bok była oznakowana zakazem wstępu, ale ta droga była do0zwolona, nie wolno było tylko z niej schodzić. Pobocza porastały łany mięty, motyle pasły się na niej stadami. Drzewa były coraz rzadsze. Byłam ciekawa co będzie dalej, gotowa wrócić, gdyby pojawił się zakaz.

Share
Translate »