Zimowy trawers lofotów- Horseidvikka

Z Vaeroya do Moskenes jest blisko. Widoki przez cały czas piękne. Vaeroya, potem bezludna wyspa- w zasadzie samotna skala, potem już południowy cypel Mosknsoya. Przyglądałam mu się uważnie, na tyle na ile pozwoliła chmura. Wcześniej zastanawiałam się czy dałoby się tam jakkolwiek wejść- na mapach nie ma ani śladu ścieżki. To strome skały opadające prosto do morza. Jedyne słabsze miejsce to Agvatnet  i przejście na plażę na zachodnim wybrzeżu. Ta trasa była opisana w letniej relacji, ale ponieważ nie chcieliśmy zawracać wyruszyliśmy z Moskenes na północ. Z opisu poprzedników wynikało, że na przystani jest poczekalnia- być może było tak kiedyś, teraz to tylko kontener bez okien, ogrzewany, ale bardzo malutki. Siedzieli tam jacyś ludzie. Poszliśmy dalej i rozbiliśmy namiot przy narciarskiej (latem pewnie rowerowej) ścieżce w miejscu gdzie szosa chowa się w tunelu. To dobre biwakowe miejsce z wodą (są strumyki) i widokiem na Moskenes. Nocą (czyli o piątej) przespacerowaliśmy się kawałek w stronę Reine. Nie było zorzy.

Rano niebo było jeszcze bardziej zachmurzone. Kiedy szliśmy poboczem (bo ścieżka się szybko skończyła) nadciągnęły śniegowe chmury i przepadła jakakolwiek widoczność. Pomimo tego mijało nas sporo spacerowiczów, mamy z wózkami, starsze panie z kijkami, ludzie wracający z zakupów. Ten fragment E10 jest przygotowany dla pieszych, pobocze odśnieżone, tunele mają obejścia. To tylko kilka kilometrów. W Reine chmury na chwilkę pękły pokazując nam fragment widoku, potem niebo znów się zaciągnęło.  Byłam zdenerwowana, niepewna czy upuszczony przy okazji łapania tego widoku obiektyw zadziała. To wydarzenie tak mnie zdekoncentrowało, że zamiast wykorzystać czas do odpłynięcia promu (odpływał o 14-tej) i sfotografować Reine- mekkę fotografów, snułam się po jakiś mniej ciekawych miejscach i denerwowałam. Informacja na przystani  nie była jasna, próbowaliśmy dzwonić, ale telefonu nikt nie odbierał, dopiero potem zorientowaliśmy się,  że numer, który wybierałam był na kuter, a trzeba by dzwonić do pana na lądzie.  Ostatecznie pomimo zimy prom odpłynął. Byliśmy sami, ale panowie zabrali też paczki do dwóch zamieszkałych domów na końcu fiordu. W drodze powrotnej wsiadła grupka pasażerów.

Byłam ciekawa osiemdziesięciolatka, który mieszka samotnie nad Kirkefjorden, ale nie wyjrzał.  W sumie po co się spieszyć w takim miejscu. Obiecaliśmy panu od promu, że gdyby nam się nie udało przejść zadzwonimy na odpowiedni numer. Wtedy po nas przypłyną. Łódź zawróciła. Dziwnie było patrzyć jak znika, zostawiając nas na pastwę gór.

Nie takich złych, bo szybko znaleźliśmy ślad. Poranna grupa podeszła pod przełęcz skąd widać już Horseidvikka. Zeszliśmy labiryntem ośnieżonych bloków, obeszliśmy wpół zamarznięte jeziorko i rozbiliśmy namiot za skałą w miejscu gdzie jak sądziliśmy mniej wiało. Śnieg był płytki, ziemia zamarznięta.  Do umocowania namiotu użyliśmy mnóstwa kamieni, wcale niełatwo było je uzbierać zimą.  Gotowaliśmy w dziurze pod skałami. Nocą niebo nad morzem lekko zmieniło kolor, a za chwilkę spod chmur wyjrzała zieleń zorzy. Widowisko trwało kilka godzin. Żałowałam, że nie podeszliśmy bliżej brzegu. Pobiegłam tam przed świtem zostawiając zwiniecie namiotu Jose, ale tuż przed plażą drogę odcięła mi rzeczka i lód. Przydałyby się raki i czas, którego nie mieliśmy. Czekała nas stroma przełęcz. Nieoznakowana. Ruszyliśmy w pierwszych promieniach słońca z nadzieją dotarcia na noc nad  Selfjord.

Pan od promu, którego wypytaliśmy wczoraj do znudzenia, powiedział że wchodzenie do Munkebu, które odpuściliśmy było bez sensu, bo nie odebrałby nas zimą znad fiordu. Pomimo tego wyglądałam w stronę tych ominiętych gór. Czym wyżej wychodziliśmy tym więcej ich było widać. Dzikie południe Moskensoya jest bardzo piękne. Warto by tam kiedyś wrócić latem.

Share

Zimowy trawers Lofotów- Vaeroya

Bodo jest idealnym punktem startowym w góry. Z lotniska do centrum idzie się jakieś 10 minut, gaz można kupić w kilku outdoorowych sklepach, terminal promowy jest stale otwarty, więc jest gdzie przenocować. Tak zrobiliśmy. Wcześniej mając 4 godziny obeszłam chyba całe miasto. Pogadałam w informacji turystycznej (zorzę najlepiej obserwować z końca półwyspu tuż za terminalem), kupiłam zapomniane wkładki do butów (jest specjalny ortopedyczny sklep), dokupiłam jedzenie, które nie zmieściło mi się w plecaku (wafle ryżowe, płatki owsiane). Kupiłam też szuflę do odśnieżania dla dzieci. Zarzucona informacjami, że śniegu jest mało, nie zabrałam składanej górskiej łopatki, ale ponieważ leciałam w dzień, a samolot ląduje w Bodo pięknie- nad górami (wcale nie bezśnieżnymi), zdecydowałam, że brak łopatki to błąd. Zabawka ważyła niewiele, kosztowała 18 koron i sprawdziła się nam doskonale.

Odpłynęliśmy  o 6-tej rano. Każdego wieczoru (poza piątkiem) kursuje bezpośredni prom do Moskenes, naszym jedynym wyjściem był poranny kurs na Vaeroya w sobotę. Statek wykonany w Stoczni Remontowej w Gdańsku był duży, wygodny i pusty. Pierwsze dwie godziny rejsu przespałam, przez dwie kolejne siedziałam przyklejona do szyby lub wybiegałam na zalodzony pokład w klapkach, nie mogąc się powstrzymać.

Na wschodzie zamglone góry wybrzeża, na północy Lofoty, oświetlane porannym słońcem. Rost gdzie zawinęliśmy najpierw to dziwne miejsce. Płaskie wyspy z mnóstwem portowych zatoczek i domków, oblegane przez stada rybitw. Pomarańczowe światło zasłoniły już wtedy bure chmury, ciemniejące coraz bardziej z biegiem dnia. Zostaliśmy na statku prawie sami. Na Vaeroya wyjechał tylko jeden samochód. Przysiedliśmy na chwilkę w poczekalni (niezła i ciepła), pooglądaliśmy zawieszoną tam mapę i ruszyliśmy w kierunku końca szlaku mając nadzieję że uda nam się dotrzeć przed nocą do Mastad- opuszczonej osady na krańcu wyspy. Długo nikt nie jechał. Pan, który nas zabrał, już z końca Sorland podrzucił nas uprzejmie na lotnisko- nieczynne od czasu wypadku w 1992 roku. Teraz Vaeroya ma tylko heliport od kilku lat połączony regularnymi kursami z Bodo. Postawiliśmy namiot na końcu drogi i ruszyliśmy szlakiem, już bez plecaków. Nie był łatwy. Śniegu niewiele, ale stromizna, a miejscami lód. Dotarliśmy tylko do przełęczy, która w tych górach wynurzających się wprost z morza była jednocześnie plażą. Szkoda, że nie zajrzeliśmy dalej, ale baliśmy się, że inaczej nie zdążymy na jedyny prom- w niedzielę w samo południe.

Lotnisko okazało się ulubionym miejscem spacerowym mieszkańców wyspy. Wieczorem obok naszego namiotu przedefilowało sporo psów, a dwie bardzo uprzejme panie przywiozły nam z domu butelkę wody i termos wypełniony wrzątkiem. Nocą padał śnieg. Wstaliśmy przed świtem i wróciliśmy szosą. Przyjemny, niestresujący spacer. Na horyzoncie ośnieżone Lofoty, piękne plaże z turkusową wodą i mili ludzie. Jak powiedział podwożący nas poprzedniego dnia pan- sami dobrzy, jest kilku gorszych, ale niegroźnych, bo wszyscy o nich wiedzą. Pan był rybakiem. Szykował właśnie kuter. Do Lofotów zbliżały się ławice dorszy. Ten czas – przełom lutego i marca- dorszowe tarło- był od zawsze źródłem utrzymania mieszkańców wysp. Najważniejszym okresem roku. Wielu współczesnych rybaków pracuje tylko przez te kilka miesięcy, reszta jest wolna.

Nie wiedzieliśmy tego idąc wzdłuż pustych plaż- Vaeroy jest jedną z piękniejszych wysp w archipelagu. W porównaniu z innymi (Moskensoyą, Flakstadoyą, Vestvagoyą), była też cudownie pusta. Oprócz nas nie było tam zimą żadnych turystów. Dwie osady, razem 800 osób, kilkanaście kilometrów dróg i dwukrotnie więcej pieszych szlaków. Gdyby nie przypadek ominęlibyśmy to miejsce, a szkoda, fajnie byłoby poświęcić mu więcej czasu, choćby z jeden dodatkowy dzień.

Vaeroya jest najcieplejszą wyspą Lofotów i najdalej na północ położoną wyspą gdzie średnia roczna temperatura nie opada poniżej zera.

 

Share
Translate »