Jak pewnie już wiecie, wciąż robię zdjęcia na filmach (wyjątkiem była Korsyka w 2007 roku… i niestety nie byłam z siebie zadowolona). Filmy mają magiczną moc i jakmś cudem, udaje mi się na nich utrwalić więcej niż na mojej nienajgorszej cyfrowej lustrzance.
Zabieram je sobie w góry w pudełczkach, a potem pakuję w woreczki i wkładam na dno plecaka. Całkiem przyjemny rytuał. Co dzień kolejnych 16-18 klatek. Starannie wybranych, tylko tych, które wydały mi się naprawdę warte utrwalenia. To też bardzo lubię. Skupienie, które towarzyszy każdemu naciśnięciu migawki i nieodwołalność takiej decyzji. To ta chwila zostanie ze mną na zawsze… tylko ta.
Kiedyś całkiem przypadkiem zaplątał mi się w plecaku czarno-biały film. Był sam koniec września, mętna, niezbyt przyjemna pogoda, pierwszy śnieg. Zobaczcie sami:
Dwa dni w masywie Posets- Maladeta w Pirenejach. W czerni i bieli. Jak wam się podoba?
PS: i jak chcecie popatrzcie jeszcze tu :)