Południowa Norwegia pieszo cz7

Niżej było cieplej, akurat trafiła się piękna pogoda, więc szłam wśród cichych, już złociejących lasków, przez strumienie i łany wełnianek objadając się wspaniałymi bażynami. W przeciwieństwie do tych, które zbierałam wysoko w skalach, tu były soczyste i słodkie, tak obwieszone owocami, że ich krzaczki wydawały się całe czarne. Idealne spokojne miejsce. Nic dziwnego, że tyle tu wakacyjnych domków. Ich kolonie zastąpiły stare letnie wsie służące kiedyś do zbierania siana. Ich dawna funkcja przetrwała w niektórych nazwach – tych z końcówkami „setter”. Wioski łączyły drogi (gruntówki, szutrówki), i ku mojej radości sporo pieszych ścieżek. Niektóre były używane zimą jako narciarskie, znalazłam też jedno zimowe schronisko- teraz zamknięte.

Czym dalej od głównej szosy tym bardziej dziko, mniej luksusowych domków, mniej śladów ludzi. Bo ludzi nie widziałam wcale. Dobrze mi się szło i zaczęłam się śpieszyć dopiero pod wieczór. Krępowałam się biwakować we wsi, a gdzie indziej nie było pitnej wody. Już po zmroku wbiłam się w zarośniętą ścieżynkę prowadzącą ponad las, na hale. Na mapie wypatrzyłam tam jeziorko. I rzeczywiście znalazłam nawet dwa. Łączył je bystry strumyczek, widok sięgał aż po Hallingskarvet, miejsce w zasadzie idealne, choć bardziej górzyste niż się spodziewałam. Jedyny kłopot, że pozarastane tundrowymi brzozami. To niskie, niemal płożące roślinki. Były już bezlistne, więc przygłaskałam je nieco i na nich postawiłam namiot. Nie połamały się, ale gdzieś w gąszczu brązowych gałązek utonęły moje równie brązowe okulary, co zauważyłam dopiero następnego dnia, ale już za daleko, wróciłam tylko do miejsca gdzie jak mi się wydawało jeszcze je miałam ( bo oglądałam tam mapę), ale nie znalazłam. To i tak zajęło mi dwie godziny. Trudno.

Na halach były stare szlaki, widziałam kilka drogowskazów i kilka nieregularnych czerwonych plam, bez charakterystycznych literek „T” DNT. Łączyły historyczne osady, z których często zostały już tylko stosy butwiejącego drewna i czasem pojedyncze skromne domki. Te miejsca, gdzie nie doprowadzono dróg przyciągały najwyraźniej innych ludzi. Podobało mi się tam bardzo i być może z tego powodu straciłam czujność i pogubiłam się w wilgotnej dolinie. Myślałam, że jak obejdę jezioro trafię na szlak, ale tam było tylko jeszcze gorzej. Teren opadał, wbiłam się w stromy las, a coś co wydawało mi się śladem kół znikło w chaszczach. Dopiero po kilkunastu minutach odkryłam, że ślad zostawiła jakaś leśna maszyna nie samochód. Coś co mogło się poruszać prawie w pionie. Ledwo się wdrapałam! Z trudem wytropiłam miejsca, którymi to coś przejechało i wydostało się na szutrową drogę. Uff!

Biegła skrajem jeziora do nowej tamy. To chyba tłumaczyło niezgodność z mapą. Ścieżka wzdłuż brzegu była najprawdopodobniej zalana, choć nadal jeszcze widoczna na mapie. Szutrówka przecięła ruchliwą szosę. Szłam jeszcze ze 3 kilometry aż do dziwacznego, monstrualnego osiedla wysokich bloków (też jak hytte nakrytych trawą). Na kolejnym zakręcie odbijał pieszy szlak, i może bym w niego od razu skręciła, ale zobaczyłam fjellstue- górski hotel. Był blisko, wystarczyło odejść kilkaset metrów. Pomyślałam o ładowaniu baterii (takie bezszlakowe miejsca wymagały częstszego spoglądania na mapę, a skoro omijałam chatki ładowanie trzeba było rozwiązać inaczej). Zajrzałam. Pani w barze pozwoliła mi się podłączyć do gniazdka, nie musiałam niczego zamawiać czy kupować. Siedziałam na wygodnym fotelu, pod pięknymi, prostymi zdjęciami gór i patrzyłam na zadowolonych ludzi. To była tak wielka różnica w stosunku do atmosfery w DNT, że po prostu nie mogłam się nadziwić. Ludzie w każdym wieku kręcili się, uśmiechali, rozmawiali swobodnie, nie tkwili poupychani pod ścianami jak tam.

Baterie ładowały się powoli. Piłam wodę (pobrałam ją sobie z kranu), rozwiązywałam supły co mi się porobiły na sznurkach, patrzyłam na mapy (skoro mogłam, zawsze to lubię), aż zgłodniałam i poszłam spytać czy nie mają czegoś na sprzedaż. Nie mieli. Serwowali tylko śniadania i kolacje, ale znaleźli mi jajka na twardo. Byłam wdzięczna i za jedzenie (trudno osiągalne w warunkach biwakowych dobre białko), i za gest- na pytanie ile zapłacić Elina wzruszyła ramionami- to drobiazg, to przecież tylko jajka.

Nie chciałam wspominać ile kosztowały w DNT, też w schronisku przy szosie.

Pomyślałam, że niesłusznie przypisałam wredność schronisk Towarzystwa wszystkim Norwegom, najwyraźniej bywają zupełnie inni, ale szybko okazało się, że Elina jest Finką, a kucharz (Mike) Szwedem. Znów pomyślałam, że wszystko rozumiem. Ale tuż przed wyjściem Elina mnie zawołała- szef mówi, że za moment będzie gotowa zupa, nie możesz wyjść zanim nie zjesz czegoś ciepłego!

To był najlepszy posiłek podczas mojej całej wędrówki. Kremowa biała gorąca zupa ze świeżych warzyw pachnąca otartą skórką cytrynową. Szefa, wysokiego mężczyznę koło 50-tki widziałam tylko przelotnie, został mi w pamięci ciepły uśmiech.

Do wieczora przeszłam cały szlak i znów wylądowałam na gruntówce. Prowadziła wzdłuż gór i w przeciwieństwie do pieszej ścieżki była sucha. Szybko pokonałam z 10 kilometrów. Biwakowałam za górką, która troszkę zasłaniała wiatr, przy stawku, w widokiem na kolejne pasmo wzgórz. Po jeziorze na krawędzi mojej doliny płynęła łódka. Moją drogą przejechał terenowy samochód. Cieszyłam się, że rano z niej zejdę, ale ścieżka z mapy w rzeczywistości też okazała się drogą. Prowadziła do samotnego gospodarstwa. Skromny domek, kilka owiec i ogrodzenie, które było trudno obejść. Spróbowałam powyżej, w błocie na bardzo stromym stoku jeszcze trochę wyżej niż ja pracował mężczyzna. Wyglądało jakby naprawiał płot, zamachałam, ale nie zareagował. Nie wiem nie widział, czy nie chciał.

Za jego ziemią skończyły się ślady ścieżek, więc przeszłam rzekę i dostałam się do kolejnych dróg. Z malutkiej farmy wywożono właśnie na zimę owce. Dzięki ścieżynkom, które wydeptały latem wydostałam się stamtąd w wyższe góry. Ścieżka zaznaczona na mapie.cz była już nieaktualna, jak mi się wydaje krowia, bo tylko one potrafią bez wahania brnąć przez trzęsawiska, nawet kilometrami. Ja nie umiałam.

Zbocza ponad bagnem zarastały gęsto krzaczaste wierzby. Uciekłam wyżej najpierw wodospadami potoku (dobrze, że miałam kalosze) potem po skałach. Na progu doliny znów wypatrzyłam szlak. Prowadził do pięknych jezior, a za przełęczą do szosy. Zamiast tam schodzić poszłam górami, do kolejnych lokalnych szlaków. Opadały do doliny Hemsdal i to mi pasowało. Na mapie wypatrzyłam tam kilka sklepów. Nie pomyślałam, że to głęboka dolina i zejście będzie długie i strome. Do kempingu było tylko kilka kilometrów. Szłam myśląc o prysznicu, o praniu. Zmrok zastał mnie już w lesie, nad rzeczką. Wiedziałam, że musiałam pójść źle, na mapie nie było żadnego mostu, a na nim stałam. Choć się ściemniało za pasem drzew uparcie pracował traktor. W chaszczach stała zdemolowana przyczepa kempingowa i autobus. Nie miałam siły już dalej iść. Wysprzątałam podwójne łóżko w przyczepie, nakryłam je namiotem i padłam. Nie pamiętam nawet kiedy ucichł traktor.

Share

Południowa Norwegia pieszo cz6: Hardangerjøkulen, Hallingskarvet

Noc była bezchmurna i temperatura szybko spadła poniżej zera. Nie chciało mi się wstawać przed słońcem, więc leżąc czekałam aż jego pierwsze promienie dotkną lodu co wyrósł mi na namiocie (wewnątrz i na zewnątrz). Pięknie to wyglądało. Jak klosz z ręcznie odlewanego szkła pełen nierówności i pęknięć. Jedna z zalet czy wad tego maleńkiego namiotu, jest przezroczysty. Jeszcze zanim się spakowałam pojawiły się pierwsze chmurki i nawet nie zauważyłam kiedy niebo było znów blade i szare. Szlak mało uczęszczany, niewydeptany i szybko się pogubiłam. Musiałam potem wrócić długi kawał. I tak chatka, do której był0 najwyżej 8 kilometrów trafiła mi się w porze drugiego śniadania. Liczyłam, że może będzie pusta, ale już z daleka widziałam ludzi. W każdym z mieszkalnych domków ktoś był. W centralnym, który służył za kuchnię kobieta młodsza ode mnie z 10 lat zmywała gary. Była tym tak zabsorbowana, że początkowo mnie nie zauważyła. Zrzuciłam plecak na schodkach i zapukałam w okno.

-Jaki jest stan szlaku po wschodniej stronie lodowca?- spytałam. Skinęła żebym weszła do środka. Na ścianie wisiała piękna mapa. Wyraźnie wyrysowane szlaki kusiły, najbardziej oczywiście te gdzie nikt nie chodzi. Ale kobieta szybko mnie sprowadziła na ziemię. -Deszcz wymył lód do szkła, a jest tam stromo, przedwczoraj ktoś opowiadał, że wspinał się po skałach żeby to ominąć. Poza tym idzie deszcz-. – Nie masz może wrzątku?- spytałam. Pokręciła głową.- Muszę pomyśleć- powiedziałam i wyszłam na schodki. Zdążyłam wyciągnąć worek z jedzeniem kiedy wyszła z małym termosem. -Trochę mam, został mi z rana, zobacz, może wystarczy na kubek.

Byłam jej wdzięczna, choć woda nie była gracą. Raczej ciepła. Rozpuściłam w niej mleko w proszku. -Siądziesz ze mną?- spytałam. Siadła ze swoim kubkiem i przez długi czas piłyśmy patrząc na góry, coraz bardziej wilgotne i szare. -Szkoda, że w DNT nie jest jak w Szwecji- powiedziałam- Można wejść na chwilę każdego dnia i zjeść pod dachem, coś ugotować. – W Norwegii wszystko jest bardzo drogie- powtórzyła slogan, który słyszałam chyba od każdego, slogan wytrych, który wszystko tłumaczy- Prąd, gaz… zresztą też możesz wejść w dzień. -Wiem, ale to byłaby droga herbata. 50 koron, gdybym przyjechała w góry na kilka dni drobiazg, ale ja chodzę miesiącami.

Zainteresowało ją to i chwilkę gadałyśmy o górach i szlakach. – Długo czekałam na możliwość bycia tu- powiedziała smutno- Myślałam, że będę chodzić po górach, ale nawet jeśli mam czas to mi się nie chce. To nie to samo co wędrować z plecakiem, strasznie marznę- spojrzałam zdziwiona więc wyjaśniła. -Z plecakiem się męczę i jest mi ciepło, a bez niego lodowato.

-To weź plecak- zaśmiałam się.

Zaczęło kropić i dałam się namówić na najbardziej popularny szlak Hardangerviddy, ten co biegnie do Finse. Kobieta zapewniała, że obsługa w odległym o 15 km schronisku jest miła i nie spotka mnie tam nic takiego jak poprzedniego dnia z jajkiem na twardo. Bo nie powstrzymałam się i jej opowiedziałam. Ruszyłam w takim razie, wokół jeziora na most (w międzyczasie grupka Norwegów dla zabawy forsowała bród). Jeszcze nie znikły zabudowania Kjeldebu kiedy deszcz zgęstniał i zerwał się wiatr. Brnęłam w ulewie przez szarą skalistą dolinę. Początkowo sama, potem kiedy mój szlak dobił do głównego traktu wśród ludzi. Niemcy, Holendrzy, Belgowie. Niektórzy nawet nie odpowiadali na „dzień dobry” inni z kolei stawali i ochoczo zasypywali mnie lawiną dobrych rad. Żałuję, że żadnej nie zapamiętałam, były tak głupie, tak oczywiste i przez to tak oderwane od „mojego świata”, że po prostu kiwałam uprzejmie głową i czekałam kiedy się skończą. Być może złościłyby mnie gdybym się śpieszyła, ale do schroniska nie było daleko i miałam zamiar się tam zatrzymać na noc. Zresztą dzięki takim turystom niosłam trochę dobrego jedzenia. To oni zostawili w Haukelisetter liofila, risotto i mleko w proszku. Risotto planowałam ugotować na kolację. Schodząc z urwiska w kierunku grupki drewnianych domków już niemal czułam jego zapach i smak. Kiedy podeszłam bliżej wyobrażony zapach zmienił się w realny smrodek zupy w proszku. Dwóch mężczyzn w przeciwdeszczowych kurtkach i kapturach stało przy prowizorycznym stoliku, czy stercie palet. Na środku kipiał jetboil. W pierwszej chwili wzięłam ich za budowlańców, w błocie pośrodku wykopów. Teren był rozryty koparkami, omijałam rowy na rury, sterty kamieni i ziemi, grzęzłam. -Fajnie pachnie- rzuciłam kiedy ich mijałam. Zaśmiali się, więc spytałam dlaczego gotują na dworze. Nie wolno. Nie wolno gotować w schronisku.

-Naprawdę?- spytałam faceta w recepcji. -Tak!- powiedział. Dopiero w tym momencie poczułam się rozczarowana. Panowie na zewnątrz wyglądali jakby się dobrze bawili i myślałam, że się może zgrywają. – Dlaczego?- Nie odpowiedział. Szkoda, bo myśl o deszczu rozcieńczającym mój wymarzony ryż i maleńkim palniczku z płomyczkiem słaniającym się w wichurze wybuchła i poczułam się jakby mnie ktoś trzasnął w twarz. -Dlaczego?- powtórzyłam. Mógł powiedzieć, że przepisy przeciwpożarowe, że cokolwiek, rzucić jakiś gładko brzmiący wykręt. Ale tylko się na mnie gapił bezczelnie. -Bo sprzedajecie tu swoje jedzenie?- Dokładnie tak!- Musi być strasznie niesmaczne skoro trzeba do niego zmuszać w taki sposób! – nie wytrzymałam. Ludzie siedzący na ławce obok wsadzili głowy pomiędzy kolana. Nie wiedziałam czy chichoczą, czy mój sprzeciw tak ich oburza.

-Gotujemy bardzo dobre jedzenie, znamy się na wszystkich możliwych dietach… – „No jasne” pomyślałam o kubłach na śmieci, które minęłam podchodząc. Te wszystkie konserwowane rzeczy w plastikowych opakowaniach, tony śmieci, ten najtańszy słonecznikowy olej, gotowe sosy. „Na wszystkich dietach… to chyba należy się nagroda Nobla”- chciałam powiedzieć, ale się powstrzymałam.

-Wolę spać głodna. Poproszę sam nocleg.

-Legitymacja- Mam tylko numer w telefonie- pokazałam tak jak poinstruowano mnie w DNT (czy raczej w STF ze Stavanger, bo to tam kupiłam członkostwo). Wystarczyło w Haukelisetter, w chatkach nikt nawet o to nie pytał. – Nie!- warknął- numer może być podrobiony, może jest z zeszłego roku.- Mam jeszcze maila od Towarzystwa, w którym potwierdzają moje członkostwo- wróciłam do przedsionka, bo tam chyba był lepszy Internet.- Proszę. – To też nieważne- oznajmił z satysfakcją.- Chcę zobaczyć plastikową legitymację.- Nie mam, nigdy nie miałam-. To musisz zapłacić pełną kwotę- W porządku, ale poproszę wyjaśnienie na piśmie. Załatwię to sobie potem z DNT, lub pójdę do sądu jak będzie trzeba. Jestem członkiem, zapłaciłam 800 koron za ( jak głosiła ulotka) dostęp do 550 schronisk. Nie sądziłam, że trafię na takie jak to, teraz żałuję.

-No dobrze, tym razem wyjątkowo uwzględnię członkostwo- wycedził.

Podałam kartę, już wklepał do systemu mój numer DNT. Deszcz spływał strumykami po szybie, rozkopy zamieniały się w grzęzawisko. Pomimo obrzydzenia do tego miejsca, pomimo głodu cieszyłam się, że jednak jestem pod dachem. – Masz śpiwór?- tak- powiedziałam- ale jaki?- zasyczał- czy ten , w którym sypiasz w namiocie?- potaknęłam. -To musisz wynająć ode mnie poszewkę- Słucham? – Musisz wynająć poszewkę, śpiwór jest za gruby.

-Pierzecie je?- zapytałam – czy da się to udowodnić? (Może są z zeszłego roku- pomyślałam).

Miałam dość, to już było za dużo dla mnie. Zabrałam kartę kredytową, wróciłam do przedsionka żeby się ubrać, ale byłam tak głodna, że mnie zemdliło. Na wierzchu była tylko kromka chleba i maleńka buteleczka z oliwą. Mój zapas na czarną godzinę, było mi żal go ruszać, ale musiałam. Zapadał zmierzch. Wyciągnęłam chleb, polałam go troszkę oliwą. Ugryzłam i wtedy wpadł. – Nie wolno jeść niczego w schronisku!- I nie wolno pić swojego alkoholu!.

Chciało mi się płakać, ale parsknęłam śmiechem. -To oliwa!- Machnęłam mu buteleczką przed oczami. -Oliwa z oliwek- nie ten wstrętny tani olej, którego tu wszyscy używacie. -Nie wolno! -darł się. Siedziałam, a on stał więc darł się z góry. – Wezwij policję- poradziłam pomiędzy jednym kęsem, a drugim- Ojej kobieta siedzi w przedsionku mojego schroniska i je chleb z oliwą! Kryminał, na pewno przylecą helikopterem.

Ludzie na ławce znów schowali głowy między kolana. Odszedł, ale zaraz przyleciał. Już się ubrałam wciągałam właśnie kalosze.

-I nie wolno ci stawiać namiotu bliżej niż 300 metrów od schroniska, jak nie to za to zapłacisz!- taak? zdziwiłam się uprzejmie. -A prawo mówi, że mogę 150 metrów od każdego budynku o ile nie jest wyraźnie napisane, że nie wolno. Napisałeś? Nie? To przepadło!

-Przyszliście z Finse? -Spytałam tym razem po polsku jednego z chłopaków który wcześniej gotował zupkę. Zdjął kurtkę i miał na sobie śliczną bluzę Kwarka. -Tak-było tam jakieś miejsce na biwak? – Coś znajdziesz.

Zarzuciłam plecak. Nie miałam oczywiście zamiaru spać blisko tego strasznego miejsca, ale myśl, że schroniskowy lata po błocie i mnie szuka, może z latarką wydała mi się wystarczająco zabawna. – Idź do diabła- rzuciłam mu na pożegnanie i pobiegłam. -Przyjemnej nocy!- zasyczał

Na rozdrożu wybrałam jednak Haugastol.W Finse też było takie samo schronisko. Już dość.

Szlak był łatwy, po płaskim, ale bardzo bagnisty. Odbiegłam może ze 3 kilometry. Lało tak, że tylko rzuciłam okiem na mapę i jeszcze raz kiedy się zaczęło ściemniać. Kiedy chciałam na nią zerknąć kolejny raz kieszonka na telefon była pusta.

Wypadł…

Pobiegłam z powrotem. Dźgałam kijkami kałuże i bagna, te na których kluczyłam i te które musiałam przeskoczyć. Pamiętałam gdzie widziałam telefon ostatni raz. Wróciłam tam i nie znalazłam. Lało, było już ciemno. Rozbiłam namiot w nasiąkłym mchu, w bagnie. Nie spałam. Padało przez całą noc. Myślałam, że to moja wina. Uciekając życzyłam schroniskowemu jak najgorzej. I on najwyraźniej mi też.

Przed świtem zostawiłam namiot i ubrana w nieprzemakalne (mokre od wczoraj) ponownie przeszłam ostatni kilometr. Nic. Tym razem poprosiłam o pomoc Świętego Antoniego, anioła, którego poznałam w Hiszpanii i mojego niedawno zmarłego Tatę.

I jakoś sobie we trzech dali radę. Leżał w kałuży. Nakryty kilkunastoma centymetrami wody na szczęście przezroczystej nie bagiennej. Kiedy go podniosłam mrugnął.

Doszłam prawie do dna doliny kiedy deszcz ustał. Usiadłam, zadzwoniłam do córki, zapisałam sobie numer telefonu do Michała. Mój Samsung jest teoretycznie wodoodporny, ale według instrukcji znaczy to, że może leżeć godzinę na głębokości do 1m, ale czy 10 godzin też?

Dopiero teraz odważyłam się go otworzyć. Był wewnątrz mokry, ale woda nie sięgnęła daleko. Wytarłam to, co widziałam na wierzchu i zeszłam do stacji kolejowej Haugasol. Była piękna. Ciepła, z wygodnymi miękkimi ławkami i łazienką. Mnóstwo miejsca do rozwieszenia mokrych rzeczy. Namiot, śpiwór, wszystko mi wyschło. Nad ranem zajrzała do mnie pani kolejarz. -Dokąd jedziesz?- zapytała uprzejmie- Jeśli mój telefon wyschnie, to nigdzie- powiedziałam- a jeśli nie wyschnie to do Oslo.

Rano odważyłam się go podładować. Wyglądał jakby mu nic nie było.

Siedząc przeanalizowałam mapy. Nie chciałam żadnych schronisk DNT, a najlepiej nawet żadnych ich szlaków. I to się nawet dało zrobić, choć zmuszało mnie do zejścia z najwyższych gór. Te dzikie, skaliste, pozbawione życia i roślin skały stały się miejscem wypasania turystów. Tych wszystkich zadowolonych ludzi na starannie zaplanowanych urlopach.

OK, a co jest niżej? Nie wiedziałam. Tęskniłam za odrobiną zieleni i w sumie podobał mi się ten pomysł. Tymczasem na mojej drodze stał jeszcze jeden wysoki skalisty masyw- Hallingskarvet. Przed wyjazdem wyszukałam sobie na nim schronik, stary, ponad 100 letni. Prognoza zapowiedziała wiatr i deszcz, i choć do tej chatki było blisko, tylko 12 km, postanowiłam, że tam zostanę na noc.

Ledwo ją znalazłam we mgle. Wnętrze nieco mnie rozczarowało. Dach nieszczelny, kapało na pryczę. Wilgoć, zimno i pleśń. Ale to była prawdziwa górska chatka nie podszywający się pod schronisko parszywy biznes. Rozwiesiłam nad łóżkiem pelerynę, ugotowałam risotto i herbatę. Leżałam, słuchałam jak wyje wiatr. Czasem wychodziłam zerknąć na mgłę, poszłam po wodę. Była daleko i musiałam oznakować trasę żeby wrócić. Chmura rozwiała się na moment tuż przed zmrokiem. Sprzed Lordalhytta był wspaniały widok w dół, na dwa polodowcowe jeziora. Kiedy się obudziłam nocą niebo było w połowie czyste i w powierzchni stawów lśnił księżyc. Rano pokazały się też lodowce, całkiem blisko. Zejście było z początku bardzo strome, później oczywiście coraz prostsze. Poniżej łagodnych hal brzozowe laski, a w nich hytte. Jedna na drugiej. Od wsi opadała szutrówka. Poszłam nią. Inaczej musiałabym do DNT. Nużyła, ale miała swój urok. Byłam sama, patrzyłam na jezioro i las. Gdybym poszła do hotelu DNT mogłabym przez to jezioro przepłynąć, tak musiałam je obejść. Było tego ze 20 kilometrów.

Za szosą odbiłam w lokalne, niezaznaczone na mojej mapie szlaki. Wąskie niezadeptane ścieżki utrzymane lepiej niż niejeden szlak DNT. W jednej z letniskowych wsi zaproszono mnie na herbatę (naładowałam też ponownie baterie). Wspaniale było zobaczyć innych Norwegów. Miłych, zwyczajnie ludzkich.

Share
Translate »