Laponia 22 cz20 Sor Varanger

Zwykle trasy długodystansowych wędrówek planuje się tak, żeby jak najszybciej dojść. Gdzieś, zapewne do celu. My jak to my mieliśmy inny problem. Do zagospodarowania była nie przestrzeń, lecz czas. Czas do odlotu Jose. Prognoza zapowiadała deszcz, był koniec września, temperatury troszkę powyżej zera. Szukałam chatek. Szukałam na mapach, w pamięci. I wyszło mi, że musimy teraz dla odmiany pójść na południe. Dzień drogi wzdłuż granicznego płotu do przejścia czy dziury w płocie, którą pokazywała tylko norweska mapa. Dziury miały numery, wydawało się, że to coś znaczy… Nie dowiedzieliśmy się. Szliśmy leśną drogą, początkowo, koło pola biwakowego wyraźną, potem już tylko miejscami wyjeżdżoną. Znikała nam to niby droga w każdych skałach, musieliśmy szukać innego przejścia w każdym bagnie. Deszcz rysował powierzchnię licznych jezior, spłukiwał z brzóz ostatnie, najbardziej uparte liście. Nasączał torf. Teren był piękny, skalisty, wygłaskany przez lodowiec i wiatry, mglisty, górzysty, jesienny. Przekroczyliśmy spory bród i kilka niegroźnych strumyków. Czasem mieliśmy daleki widok, czasem wędrowaliśmy przez gęsty las. Kilka razy szlak się rozwidlił, wybieraliśmy intuicyjnie, byle nie odejść od granicy. W górę i w dół. Nie było monotonnie. Nie marzliśmy, pomimo tego kiedy koło czwartej pokazała się reniferowa chatka poczuliśmy się rozczarowani, że jest zamknięta. To nie była ta, do której zmierzałam, ale przeszliśmy już ze 25 km i w zasadzie to mogło wystarczyć. Radjoaivi, gdzie według map powinno być przejście przez płot, było jeszcze daleko, a zmierzch blisko. Ucieszyła nas dziura wyszarpana w siatce przy chatce. Przeszliśmy i znów wędrowaliśmy wzdłuż granicy, po drugiej stronie. Za rzeką odbiliśmy na wschód i aż do nocy gnaliśmy poszarpanym terenem, przez chaszcze i mokradła na stoku długiego jeziora. Chatka stała w lesie. Była otwarta. Stara, nie wiem klubowa czy prywatna. Widać było, że ktoś się nią opiekuje, ale nie było tu dużych pieniędzy jak w Finlandii. Nie było drewna, gazu, nie było nowoczesnej toalety. To nam oczywiście nie przeszkadzało. Chatka to chatka, zawsze jak pałac. Za każdym razem budzi ciepłe uczucia, głównie wdzięczność. Solidarność, z tymi wszystkimi imionami wypisanymi tępym ołówkiem, czy bladym ze starości długopisem w książki gości. Już czuliśmy, że pokochamy Sor Varanger.

Rano odwróciliśmy się z powrotem na północ i ruszyliśmy w stronę Kirkenes. Padało, świat otulała gęsta mgła. Pojedyncze pokrzywione drzewa wyglądały w niej jak zjawy z baśni, kolory tundry biły po oczach, kalosze wydawały całuśny dźwięk. Jeszcze przed południem chmury, które nas oblepiły przerwały się i na wschodzie błysnęła wstęga błękitu. Z biegiem dnia niebo się oczyszczało i tylko nad Niklem (w Rosji) kominy produkowały ciągle nowe chmury. I tam stale coś się snuło. Nie wiedzieliśmy nawet smog czy mgła.

Fabryki zamknięto o 5-tej i produkcja obłoczków nagle ustała (żeby ruszyć ponownie o 8-mej następnego dnia). Do tego czasu przeszliśmy kilkanaście kilometrów wzgórz. Każda rzeka oznaczała zejście w kanion, szukanie brodu. Większość bagien wymagała obejścia. To było piękne miejsce, ale szło wolno. Na szczęście zdążyliśmy do chatki. Z mapy wydawało mi się, że będzie większa niż ta z poprzedniego dnia, ale było na odwrót. Podłoga z desek leżała wprost na podmokłym gruncie. Wewnątrz stała tylko malutka koza, wypolerowany ze starości drewniany stół i dwie prycze. Na zewnątrz kilka spróchniałych kłód. Jose pozbierał je, poustawiał żeby schły i ruszył z piłą żeby pociąć jedną na szczapki. Czuliśmy się w tym schronie jak w domu. Jak byśmy byli u siebie. Niczego nam nie brakowało, nigdzie nie musieliśmy się spieszyć. Piękny wieczór.

Share

Laponia 22 cz15 Valjohka-Karasjok-Kevon

W Valjohka znaczyła się szlak rowerowy prowadzący do Karasjok, tyle mapa, spodziewałam się, że będzie oznakowany, że na początku będzie jakaś informacyjna tablica, nie było nic. I oczywiście poszliśmy za daleko. Nie na tyle żeby zejść do wsi, widzieliśmy ją tylko z góry, z lasku gdzie zboczyliśmy żeby rzucić okiem na Tanę. Idąc marzyłam, że spotkamy kogoś kto ma łódź i przewiezie nas uprzejmie do Finlandii. Nic takiego się oczywiście nie wydarzyło, wieś była daleko, nisko, z góry wydawało się, że nikogo tam nie ma. Wróciliśmy na szosę i znaleźliśmy błotnistą dróżkę w las. Wznosiła się do wieży z anteną (była tam sieć), za nami pojawiły się dalekie widoki, Tana cała w złocie, fińskie wzgórza, w błocie świeżutki ślad rosomaka.

Wyżej kolory zbladły. Brzózki w większości były już bezlistne (przecież wiało bez litości przez kilka dni), tundra miejscami jeszcze bardzo jaskrawa, co jakiś czas trafiała się wierzba, żółta jak dojrzała cytryna. Byłam troszkę rozczarowana tą drogą. Las, pomimo tego, że półprzezroczysty sporo zasłaniał i tylko raz czy dwa pojawiły się dalekie góry, widok na niebo. Trafiła się też strzałka z wypłowiałym już nieczytelnym napisem (czyli to naprawdę był szlak znakowany). Szliśmy leśną drogą. Miałam pomysł, żeby z niej na kawałku zejść, ściąć trójkąt. Na mapie była nawet taka ścieżka, ale w terenie nie udało nam się jej odszukać. Bagna, niskie, ale bardzo gęste krzaki, rwące strumyki, przeszliśmy kilka i odbiliśmy na północ w stronę szlaku. Zapadła noc, rozbiliśmy namioty za drogą, pod dużymi, rosochatymi sosnami w gąszczu borówek. Po wodę trzeba było wrócić do potoku, niedaleko, ale znów było mi żal. Ścieżka co się zgubiła prowadziła do jeziora, tam zaczynała się kolejna droga i wydawało mi się, że musi tam stać chatka czy szałas. Bo jak to droga do samego gołego jeziora… Tak czy siak znów nie znaleźliśmy.

Wieczór był zimny, na niebie ubywało chmur. Miałam nadzieję, że może pokaże się zorza. -Rozpal ognisko- prosiłam Jose, uwięziona w namiocie z kuchenką. Przygotowałam nawet kupkę chrustu, ale nie dogadaliśmy się. Jose chciał rozpalić przy namiotach, ja bałam się iskier, nie mogłam pokazać innego miejsca, a to które próbowałam opisać, na drodze przy korzeniach sosny ułożonych jak wygodna ławka zdaniem Jose było za daleko. Więc poszedł spać i paliłam sama już po ciemku. To była jakaś namiastka chatki. Ciepło, światło. Długi wieczór, bez uciekania do namiotu bo mróz. Zorza się nie pojawiła, ale niebo było pięknie fioletowe, sosna szumiała, ruch pnia przenosił się na korzenie i czułam się jak część tego lasu, jakbym tu wrosła.

Rano rozgarnęłam popiół po ognisku. Paliłam na ubitym (na drodze) żeby nie kaleczyć, nie tworzyć śladów, nie niszczyć gleby czy roślin. I łatwo sprzątnąć. Bolało mnie, że Jose tego nie zrozumiał. Szliśmy naburmuszeni, każde oddzielnie. Pogoda była mętna. Las monotonny. Koło południa, na którymś kolejnym bagnie droga rozjechała się w kilka wariantów (jak zawsze kiedy robiło się mokro). Na horyzoncie pojawiła się linia fińskich wzgórz i maszt z anteną. Sprawdziłam sieć. Była, więc napisałam do domu. W tych dniach miała się urodzić moja wnuczka, pisałam przy każdej okazji. Krótko, ale to wystarczyło. Jose znikł. Już poprzedniego dnia uciekał mi tak kilka razy, próbowałam go przekonać żeby czekał, żeby chociaż popatrzył na mapę, wgrał ślad zaplanowanej trasy w swój telefon. Nie chciał. Poszłam kawałek jedną z dróg, nic. Zadzwoniłam, jego telefon był wyłączony. Poczekałam kilkanaście minut, zmarzłam i pomyślałam, że mam to gdzieś. „Idę do Karasjok”- napisałam – „tam się spotkamy”. Przypuszczałam, że poszedł prosto do szosy, co biegła wzdłuż Tany. To niedaleko może ze 3 km. Nasz rowerowy szlak skręcał i wracał na płaskowyż. -Tak czy siak dojdziemy w to samo miejsce -myślałam układając na szlaku potężną strzałkę. Na wypadek gdyby zawrócił. Powtarzałam to na kolejnych rozstajach. Padał deszcz, ale wreszcie mogłam stawać gdzie chciałam, zbierać borówki bez strachu, że mi przy tym ucieknie. Mogłam iść swoim tempem, zrobiłam nawet kilka zdjęć. Tylko kilka, bo nie było tam nic ciekawego.

Dogonił mnie kiedy zgłodniałam i siadłam. Zziajany i roześmiany. Ruch wspomaga wydzielanie endorfin… Nie ma tego złego… przeszło mi przez myśl.

W międzyczasie rozpadało się na dobre, a droga się poszerzyła. Grzęźliśmy w świeżo rozjechanym błocku, nasiąkaliśmy wszechobecną wilgocią. Wiedziałam o chatce kilka kilometrów przed miastem. Było do niej dojście tylko z dołu, trzeba było zejść i wejść. Spróbowaliśmy rzecz jasna przetrawersować i chociaż miałam bardzo dokładną mapę nie doszliśmy, bo przeciął nam drogę wysoki płot. Nowy, postawiony w innym miejscu niż na mapie. Wróciliśmy, niechcący trafiliśmy w bagno i zdecydowaliśmy się zadzwonić na kemping. Kobiecy głos obiecał, że natychmiast wsiada na rower i jedzie otworzyć.

Nocą lało, więc uznaliśmy to za świetną decyzję. Byliśmy już okrutnie zmęczeni. Nawet nie fizycznie, tylko mentalnie. Brudni, mokrzy odkąd opuściliśmy kemping w Stabbursdalen minęło 6 dni i ani jeden nie był pogodny. Ani razu nie spaliśmy w cieple, w chatce.

Ranek deszczowy, bardzo mglisty. Szosa nr 92 po stronie norweskiej wąska, bez pobocza i z barierką. W Finlandii szeroka, troszkę bardziej popularna, czasem nawet przejeżdżał samochód, najczęściej kempingowy w drodze na Nordkapp. Niektórzy tak się na nas gapili, że aż zwalniali. W Karigasniemi weszliśmy do sklepu. Trzeba było zrobić zakupy na 9 dni. Albo na 10… czekało nas ponad 200 km bez miasta, nie wiedziałam nawet dokładnie ile. Może 250…

Kiedy wyszliśmy z K-marketu obładowani jak juczne zwierzęta wał ciężkich chmur pękł nad Taną, po naszej stronie mgła się rozwiała i zaświeciło słońce! I jak tu nie kochać Finlandii?

Zabawnie było siadać na poboczu i zajadać rzeczy kupione „na teraz”. Owoce, sok pomarańczowy, góry ciastek (to Jose), wiaderko marynowanych śledzi (to razem). Kierowców to niezmiernie dziwiło, dwoje żuli wśród porozwieszanych na drzewach mokrych rzeczy, toreb z jedzeniem i rozrzuconych do suszenia kaloszy.

Kilka kilometrów przed skrętem w kanion Kevon na mapie jest zaznaczona chatka- laavu. I plaża. Strasznie mnie to miejsce intrygowało. Przy samej szosie, czy na pewno da się tam przenocować? Czy nie będzie przypadkiem jakiejś hucznej imprezy czy tłoku? Byliśmy sami. Było drewno i wygodny dostęp do wody- po schodach.

Tego dnia Agnieszka miała skończyć swoją trzymiesięczną wędrówkę przez Norwegię. Już nie mieliśmy sieci, ale wcześniej sprawdziliśmy, że na Nordkapp może być zorza. Bardzo chciałam żeby się Agnieszce trafiła. Zasłużyła na wspaniały ostatni biwak. Trzymałam kciuki, trzymał też Jose. Odeszliśmy daleko na południe i dzieliło nas ponad 200 km, nie wiedzieliśmy czy u nas też będzie coś widać, ale oczywiście była szansa, więc nastawiliśmy budzik na 23 i padliśmy.

Obudziłam się kilka minut przed alarmem. Nie wiem czemu zwykle tak jest. Wyjrzałam, noc ciemna, bezksiężycowa, niebo pełne bardzo jasnych gwiazd. -I co?- mruknął Jose zakopany po nos w śpiworze- I nic, wyjdę tylko sfotografować niebo- powiedziałam narzucając kurtkę. I za moment wróciłam- Jest zorza!

To był wspaniały kolorowy spektakl. Ubraliśmy się i siedzieliśmy na dworze przez kilka godzin. Trudno było zrobić zdjęcie, jak to w lesie, ale oczywiście spróbowałam. Rano z tego powodu zaspaliśmy.

Share
Translate »