Rano pogoda wyglądała lepiej niż nocą. Wiatr zmienił kierunek i tylko co jakiś czas mijał nas przelotny deszcz. Wstałyśmy wcześnie, ugotowałyśmy wygodnie w toalecie, z przyjemnością spakowałyśmy suchutką pałatkę. Zapomniałam o tym wspomnieć, ale na środku rozlewiska, kilkaset metrów od schroniska minęłyśmy wieczorem samotny namiot. Ciekawe byłyśmy czy ktoś w nim jest. Nie dziwiło nas bardzo, że nie wychodził na zewnątrz wieczorem- pogoda zupełnie nie zachęcała. Dziwiło, że rozstawił swój biwak w wodzie i na straszliwym wygwizdowie. Może wyjątkowo lubił samotność, może tak jak my nie miał klucza i wkurzało go DNT, a może zachował przepisową odległość od domów- ponad 150 m? Nie miałyśmy okazji go spotkać, więc tylko sobie pogadałyśmy. Człowiek widziany w bezludnych górach automatycznie staje się bardzo ciekawy.
Już prawie wychodziłyśmy kiedy przed namiocik wyszła jakaś grubo ubrana osoba i chyba bez wielkiej nadziej próbowała odpalić na wietrze potężny benzynowy palnik- tak mi się wydawało. Z daleka widziałam imponująco wyglądające błyski i bezradne skulenie ramion. Podeszłabym żeby powiedzieć o otwartej toalecie, ale ten ktoś nawet nie zerknął w naszą stronę. Dzieliło nas ponad 300 metrów błota. Nawet nie wiem czy nas w ogóle zauważył (czy zauważyła- jakoś mi się wydawało, że to kobieta). W dół doliny prowadził lekko nadtopiony ślad. Idąc nim przeszłyśmy (po śnieżnym moście) wezbraną groźnie rzekę i skupione żeby się bardzo nie zmoczyć zeszłyśmy z progu doliny przez cieknące z lodowców rozlewiska nad ogromne błękitne jezioro. Trudno zrozumieć co kierowało samotnym człowiekiem. Nas jeziorem było sporo w miarę zacisznych i prawie suchych biwakowych miejsc- porażająco lepszych niż to, które sobie wybrał i znacznie cieplejszych. Dolina poszerzyła się i wiało w niej już znacznie mniej niż w przypominającym tunel aerodynamiczny zwężeniu gdzie postawiono Trulsbu.
Czym dalej tym było lepiej chociaż przez wiele kilometrów trzymałyśmy się jednego poziomu- brzegu jeziora. Szlak oczywiście wcale nie był płaski. Niewidoczna i marnie oznakowana ścieżynka wiła się bezładnie w górę i w dół, czasem wdrapując na zarośnięty jagodami i mchem, pełen zamaskowanych dziur stok, czasem schodząc na piaszczyste plaże.
Na końcu jeziora, ale na przeciwległym brzegu stało kilka kolorowo pomalowanych hytte. Widziałyśmy tam jakiś ludzi. Podejrzewałam, że używana przez nich ścieżka jest szybsza i wygodniejsza niż nasza, ale pokonanie rzeki w tym miejscu było już niemożliwe. Od czasu jak przeszłyśmy po śnieżnym moście zasiliło ją mnóstwo lodowcowych potoków i zrobiła się naprawdę potężna. Szłyśmy więc swoim brzegiem aż do późnego popołudnia wypatrując prawdopodobnego (ale nie zaznaczonego na mapie) mostu. Był. Jeden z tych rozstawianych tylko na lato zbudowano, czy raczej powieszono troszkę poniżej błękitnego domku postawionego na drugim brzegu- gminnego schroniska z jeszcze innym systemem kluczy niż DNT. Troszkę niżej stały dwie, chyba prywatne chałupy. Lundadalen się cywilizowało. Zeszłyśmy jeszcze kilkaset metrów, żeby uzyskać przepisowy dystans i rozbiłyśmy namiot w jakimś w miarę zacisznym miejscu tuż pod stromym stokiem. Nocą chwycił mróz i było przejmująco zimno. Zrobiłam tylko jedno zdjęcie (wschód księżyca) i uciekłam do cieplutkiego namiotu.
Wcześniej, wieczorem przeszłam jeszcze długi kawał doliną i wdrapałam się na skały z widokiem ma całe Lundalalen. Gdybym zeszła jeszcze kawałeczek odkryłabym niezamknięty na żaden klucz, stary pasterski szałas. Minęłyśmy go dopiero rano.