Breheimen- Reinheimen cz6 Lundadalen

Rano pogoda wyglądała lepiej niż nocą. Wiatr zmienił kierunek i tylko co jakiś czas mijał nas przelotny deszcz. Wstałyśmy wcześnie, ugotowałyśmy wygodnie w toalecie, z przyjemnością spakowałyśmy suchutką pałatkę. Zapomniałam o tym wspomnieć, ale na środku rozlewiska, kilkaset metrów od schroniska minęłyśmy wieczorem samotny namiot. Ciekawe byłyśmy czy ktoś w nim jest. Nie dziwiło nas bardzo, że nie wychodził na zewnątrz wieczorem- pogoda zupełnie nie zachęcała. Dziwiło, że rozstawił swój biwak w wodzie i na straszliwym wygwizdowie. Może wyjątkowo lubił samotność, może tak jak my nie miał klucza i wkurzało go DNT, a może zachował przepisową odległość od domów- ponad 150 m? Nie miałyśmy okazji go spotkać, więc tylko sobie pogadałyśmy. Człowiek widziany w bezludnych górach automatycznie staje się bardzo ciekawy.

Już prawie wychodziłyśmy kiedy przed namiocik wyszła jakaś grubo ubrana osoba i chyba bez wielkiej nadziej próbowała odpalić na wietrze potężny benzynowy palnik- tak mi się wydawało. Z daleka widziałam imponująco wyglądające błyski i bezradne skulenie ramion. Podeszłabym żeby powiedzieć o otwartej toalecie, ale ten ktoś nawet nie zerknął w naszą stronę. Dzieliło nas ponad 300 metrów błota. Nawet nie wiem czy nas w ogóle zauważył (czy zauważyła- jakoś mi się wydawało, że to kobieta). W dół doliny prowadził lekko nadtopiony ślad. Idąc nim przeszłyśmy (po śnieżnym moście) wezbraną groźnie rzekę i skupione żeby się bardzo nie zmoczyć zeszłyśmy z progu doliny przez cieknące z lodowców rozlewiska nad ogromne błękitne jezioro. Trudno zrozumieć co kierowało samotnym człowiekiem. Nas jeziorem było sporo w miarę zacisznych i prawie suchych biwakowych miejsc- porażająco lepszych niż to, które sobie wybrał i znacznie cieplejszych. Dolina poszerzyła się i wiało w niej już znacznie mniej niż w przypominającym tunel aerodynamiczny zwężeniu gdzie postawiono Trulsbu.

Czym dalej tym było lepiej chociaż przez wiele kilometrów trzymałyśmy się jednego poziomu- brzegu jeziora. Szlak oczywiście wcale nie był płaski. Niewidoczna i marnie oznakowana ścieżynka wiła się bezładnie w górę i w dół, czasem wdrapując na zarośnięty jagodami i mchem, pełen zamaskowanych dziur stok, czasem schodząc na piaszczyste plaże.

Na końcu jeziora, ale na przeciwległym brzegu stało kilka kolorowo pomalowanych hytte. Widziałyśmy tam jakiś ludzi. Podejrzewałam, że używana przez nich ścieżka jest szybsza i wygodniejsza niż nasza, ale pokonanie rzeki w tym miejscu było już niemożliwe. Od czasu jak przeszłyśmy po śnieżnym moście zasiliło ją mnóstwo lodowcowych potoków i zrobiła się naprawdę potężna. Szłyśmy więc swoim brzegiem aż do późnego popołudnia wypatrując prawdopodobnego (ale nie zaznaczonego na mapie) mostu. Był. Jeden z tych rozstawianych tylko na lato zbudowano, czy raczej powieszono troszkę poniżej błękitnego domku postawionego na drugim brzegu- gminnego schroniska z jeszcze innym systemem kluczy niż DNT. Troszkę niżej stały dwie, chyba prywatne chałupy. Lundadalen się cywilizowało. Zeszłyśmy jeszcze kilkaset metrów, żeby uzyskać przepisowy dystans i rozbiłyśmy namiot w jakimś w miarę zacisznym miejscu tuż pod stromym stokiem. Nocą chwycił mróz i było przejmująco zimno. Zrobiłam tylko jedno zdjęcie (wschód księżyca) i uciekłam do cieplutkiego namiotu.

Wcześniej, wieczorem przeszłam jeszcze długi kawał doliną i wdrapałam się na skały z widokiem ma całe Lundalalen. Gdybym zeszła jeszcze kawałeczek odkryłabym niezamknięty na żaden klucz, stary pasterski szałas. Minęłyśmy go dopiero rano.

 

Share

Breheimen- Reinheimen cz5 Trulsbu

Rano przez jakiś czas nie mogłyśmy dojść do tego jaka jest pogoda. Otaczała nas sucha mgła. Niby paskudnie i szaro, ale przecież nie deszczowo. Na szczęście chmura, która utknęła w naszej dolinie okazała się pięknym barankiem. Czasem przebijało się do nas światło, a kilka razy pojawił też widok. Sytuacja poprawiała się w ciągu dnia. Już w trakcie trawersu jeziora Illvatnet zobaczyłyśmy kawał błękitnego nieba, w południe dopadł nas nawet upał. Powinniśmy się chyba ucieszyć, ale silne słońce zawsze oznacza miękki śnieg więc nasza radość nie była długa.

Nad Illvatnet zeszłyśmy ze znakowanej ścieżki i wybrałyśmy narysowany na mapie kropeczkami – nieznakowany szlak. Tak nam się w każdym razie wydawało. W rzeczywistości zgubiłyśmy pierwszy fragment i odnalazłyśmy kopczyki dopiero na piętrze doliny. Potem gubiłyśmy je wielokrotnie. Większość z nich była malutka i stara, a całą trasę pokrywał głęboki śnieg. Mijając kolejne zamarznięte jezioro odkryłyśmy na jednym ze znaków fragment czerwonej literki T. Szlak musiał być kiedyś znakowany. Postanowiłyśmy go odbudować. Kopczyki naszej produkcji nie były tak okazałe jak te stawiane przez DNT, ale patrząc wstecz widziałyśmy je z bardzo daleka więc każdy z naszych następców będzie miał teraz znacznie łatwiej niż my. Trasa była urozmaicona i piękna chociaż bardzo zimowa. Zrobiłyśmy przerwę nad ślicznym błękitnym stawem. Lidka inaczej sobie wyobrażała wakacje nad jeziorem… :(,  zgubiłyśmy rękawiczki ( z powerstretch pro- to ja okazałam się taką gapą- może ktoś z Was zechce pojechać tam z ekspedycją ratunkową i je odnaleźć? :)), zjadłyśmy, wypiłyśmy…, wdrapałyśmy się na łagodną przełęcz, popatrzyłyśmy na dość strome zejście i nasz wspaniały nastrój znienacka znikł.

Nie to żebyśmy miały jakiś techniczny problem. Nic tylko zjechać na dno. Kłopot w tym, że w ogromnej masie śniegu pokrywającej przeciwną stronę grani (na mapie wyglądającej na skraj lodowca) zginęły jakiekolwiek znaki. Ostatnim śladem czyjejś bytności na tym bezludziu były wbite w śnieg wierzbowe witki na samej grani. Dalej długo, długo nic. Potem rozległy balkon z resztkami błękitnych stawów i zwałami zlodowaciałego śniegu kończący się pionowym urwiskiem.

Próbowałyśmy wszystkich możliwych zejść. Godzinami wydeptywałyśmy w coraz miększym śniegu kolejne prawdopodobne ścieżki natykając się znów na urwisko. Nic dziwnego- tak zwykle wygląda brzeg lodowca. Wylizany gładki próg. Ani zejść ani obejść, a na horyzoncie morze brzydkich chmur pełne podejrzanie granatowych jęzorów. Byłoby prościej gdybyśmy miały mapę, ale w paczce wydrukowanych fragmentów ten jeden z jakiegoś powodu zaginął i została nam tylko kartka z poglądową mapką wydrukowaną w jakiejś egzotycznej skali- 1;250 000…

Przez chwilkę zrobiło się dramatycznie, ale Lidka uparła się spróbować jeszcze bliżej lodu i szybko okazało się, że miała rację. Na nietkniętym, bezkresnym śniegu pojawiły się wierzbowe witki! Trzymałyśmy się ich ja rzep psiego ogona. Może nawet z większą determinacją. Nasz balkonik szczelnie wypełniła chmura, a widoczność spadła do kilku metrów. Brak szczegółów, wszystko przecież białe na białym. Jedynym kolorem jaki wypatrzyłyśmy był błękit nadtopionego lodu, na który witki „weszły” bez śladu wahania (były najwyraźniej zimowe),  a my z pewną nieśmiałością i na ile się nam udało bokiem. Szlak dotarł na skraj urwiska, wybierając jakiś jego słaby punkt. Nie było wcale bardzo stromo. W mokrej mgle przechodzącej w coraz silniejszy deszcz zeszłyśmy ostrożnie aż do dna doliny, na którym stał solidny drogowskaz. Uff…

Dalej jeszcze ponad godzinę wzdłuż ogromnych i gęstych jak oznakowanie pasa startowego kopczyków w gmatwaninie płatów śniegu, rozlanych rzek i skał. Mgła zwilgotniała i zrzedła i nisko, na kolejnym progu doliny pojawiły się dwie drewniane chatki- Trulsbu. Nie robiłyśmy sobie złudzeń, że są otwarte, ale jedna miała sporą werandę. Zawsze to coś.

Druga, mniejsza okazała się potem przytulną toaletą. Było przynajmniej gdzie ugotować, bo na zewnątrz szalał obrzydliwy wiatr. Rozbiłyśmy nasz namiocik na deskach werandy chociaż wydawało się to niemożliwe. Oparta na kijkach konstrukcja wymaga solidnego wbicia wszystkich szpilek, a my nie wbiłyśmy ani jednej. Naciągi udało nam się pomocować do podłogi, do ścian, do pozawieszanych na sznurkach kamieni i zaklinowanych w szczelinach drewienek… Wszystko to oparło się dmuchającej z dna doliny wichurze i przetrwało dzielnie przez całą noc.

PS: patrząc teraz na spokojnie na mapę widzę, że z oznakowanej witkami przełęczy wcale nie trzeba było schodzić. Kropeczki ciągną się dalej granią, po lewym skraju lodowca Holabreen okrążając (najprawdopodobniej) zdradziecko miękki, leżący na podejrzanie nadtopionych stawach śnieg. Jedyne pocieszenie, że ominęło nas w ten sposób około 300 metrów podejścia.

Share
Translate »