Lało przez całą noc. Zwinęłyśmy mokry namiot i ubrane we wszystkie nieprzemakalne warstwy powlokłyśmy się ociekającą doliną pogrążoną w strzępach wilgotnej mgły. Do schroniska Nordstedalsetter według mapy było niecałe 4 km, ale zejście zajęło nam prawie dwie godziny. Teren był podmokły i grząski, pełen płatów nadtopionego śniegu i porozlewanych szeroko rzek. Posiedziałyśmy potem pod dachem z godzinę. Przejaśniło się więc wyszłyśmy ugotować. Lidka próbowała zamówić coś do jedzenia, ale aż do wieczora serwowano tam tylko słodkie gofry- żadna z nas takich rzeczy nie jada więc wyszłyśmy z naszą maszynką na wiatr. Nie spieszyłyśmy się w kąciku jadalni ładowały nam się baterie. Dobra pogoda utrzymała się niecałą godzinę. Nasz namiot akurat wysechł, my zjadłyśmy, a lampka w ładowarce zaczęła zmieniać kolor. Znów ubrane we wszystkie warstwy wyruszyłyśmy długą doliną wzdłuż pięknie błękitnego stawu w firankach drobnego deszczu. Po lewej zostało urwiste zejście z Arentzbu, którym dotarłam tu w lipcu zeszłego roku. Teraz chyba niedostępne, całe zbocze pokrywał poodklejany miejscami śnieg. Nie rysował się na nim żaden ślad, ale być może w razie potrzeby znalazłoby się jakiejś obejście. Miałam nadzieję, że nie trafimy na żadne podobne stromizny. Z opisu pani w schronisku trasa, którą wybrałyśmy była mało popularna, bo upiornie długa. Mapa pokazywała ok 40 km, a po drodze było tylko jedno, bezobsługowe zresztą schronisko. Nie wybrałyśmy najkrótszego przejścia przez Middalen, bo wydało nam się mało ciekawe- dnem doliny wiła się jakaś droga.
W zamian przedzierałyśmy się przez kilka godzin przez mokre krzaki z mętnym widokiem na skraj lodowca. Po południu przejaśniło się trochę. Rozbiłyśmy namiot na kamienistej łączce jakąś godzinę przed Ilvatnet. Nie chciało nam się już dłużej iść, chociaż być może wyżej, bliżej progu doliny byłoby troszkę mniej wietrznie. Z trudem udało nam się ugotować jedzenie w jakimś zakamarku skał. Wiało jak oszalałe, a nad okolicznymi szczytami przelewały się płaty niskich chmur. Fascynująco to wyglądało. Byłyśmy najwyżej na 1300 m npm, ale wydawało się, że dużo wyżej. Żadnych roślin tylko porosty i mchy. Płaty śniegu i pozamarzane stawy, a nad tym wszystkim dość daleki, ale dobrze widoczny jęzor lodowca- Breheimen.