To był mój ostatni dzień. Pogoda nie rozpieszczała, ale za to ominął mnie tłok. Spałam na grani więc pierwszych ludzi na jednym z najpopularniejszych norweskich szlaków spotkałam już prawie pod samym szczytem. Grań Besseggen jest stroma, miejscami krucha i chwilami dość wąska. Nie tak, jak nasza Orla perć, ale na pewno trudniejsza niż zwykłe szlaki DNT. Po krótkim stromym i lekko eksponowanym kawałku szlak wychodzi na wielkie kamieniste zbocze, a dalej na płaskowyż. Od parkingu w Gjendesheim nadchodził gęsty tłum więc mimo nieco podejrzanej pogody zrobiłam jeszcze małe kółko schodząc jakąś boczną i raczej niepopularną ścieżką nad brzeg jeziora Besseggen. Od jego drugiego końca biegnie alternatywny szlak do Gjendesheim. Po drodze spotkałam wielkie stado reniferów- na pewno nie dzikich, bo wyposażonych w obroże i kolczyki, ale nieufnych i raczej podejrzliwie do mnie nastawionych. Już na zejściu dopadła mnie burza i do szosy dotarłam kompletnie mokra. Była druga, a na przystanku stał autobus do Oslo. Spytałam kierowcę jaka tam pogoda i ponieważ powiedział, że jeszcze dobra, ściągnęłam mokrą pelerynę i ociekające spodnie, zwinęłam to w kulkę w bagażniku i poszłam się suszyć na końcu pustego pojazdu. Kierowca, bardzo zresztą uprzejmy okazał się Polakiem. Oprócz mnie jechała jeszcze pani ze zwichniętą nogą, po którą w Oslo podjechał ambulans… (a w każdym razie jakiś jego rodzaj). Perfekcyjna organizacja :)