<— To bardzo popularne miejsce nic więc dziwnego, że pomimo paskudnej pogody przez cały dzień towarzyszył mi tłok. Do Fondsbu jeździ autobus z Oslo i kiedy jadłam śniadanie (już drugie, pierwsze ugotowałam pod moją wiatą) wysypał się z niego kolorowy i pachnący proszkiem do prania tłum. Schronisko też było pełne. Obsługa młoda i miła. Jedna z dziewczyn zaangażowała się nawet w poszukiwanie gwoździa do moich butów (znów mi odpadła podeszwa), ale bezskutecznie. W wielkim drewnianym budynku ponoć nie było żadnego gwoździa . Nie uwierzyłam w to i jeden udało mi się znaleźć pod progiem, a drugi cichaczem wyciągnęłam ze ściany. Musiało na nim kiedyś wisieć jakiś ogłoszenie. Gruby i tępy wkręt, który dostałam od dziewczyny obejrzałam z należnym szacunkiem i podumałam nad optymizmem blondynek…
Ten temat zaabsorbował mnie jeszcze na jakiś czas. Kiedy siedziałam pod okapem nadbrzeżnej stodółki nadleciały deszczowe chmury i solidnie dmuchnął wiatr. Na przeciwko na cyplu jeziora trzy śliczne blondynki zwijały namiot. Dwie malutkie latały wokół, a duża powyciągała wszystkie szpilki. Na efekt wcale nie trzeba było czekać. Namiot zgrabnie odleciał i jeszcze piękniej wodował kilkanaście metrów od brzegu. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, ale z braku teleobiektywu nie robią takiego wrażenia jak to co obejrzałam.
Blondynki osłupiały i zaczęły krzyczeć. Namiot nie odpowiedział, ale z godnością utrzymywał się na wodzie niczym spory jacht. Wiało od brzegu więc dysponując dużą powierzchnią żagla przemieszczał się majestatycznie na środek jeziora. Nawet nie sądziłam że połączone sypialnia i tropik mają taką pływalność. Już myślałam, że ten uwolniony przedwcześnie sprzęt ucieknie, ale duża blondynka pobiegła po pomoc i ściągnęła pana reperującego pobliski dach. Pan wskoczył do łódki, ale chyba nie była jego, więc silnik mu nie odpalił. W związku z tym zabrał się ochoczo za wiosła i dogoniwszy pogrążający się już powoli obiekt przypiął go sobie jakąś linkę do burty. Namiot tylko na to czekał. Wyprostował się z godnością, wynurzył do połowy i nabrawszy powietrza niczym balon (lub niezły spinaker) poholował uczynnego pana na środek. Rozgorzała prawdziwa walka. Dzielny człowiek porzuciwszy wiosła (były przymocowane!) tłamsił walczącą dziko płachtę, wiatr szalał, blondynki płakały… w końcu namiot wylądował w łodzi, mama po pas w wodzie, a a pan z dachu na holu… Nie opisywałabym tego gdyby nie było tak pouczające. Przy okazji bardzo mnie rozbawiła reakcja dwóch dziewczynek. Jedna z miną triumfatorki powlokła ujarzmiony i ociekający namiot do samochodu, a druga darła się na cały głos. Przekonanie, że szklanka jest do polowy pełna czy też, że od połowy pusta musi być chyba wrodzone :)
PS: Blond, o którym wspomniałam jest raczej stanem ducha (nieobcym też mi, kto mi zabronił zabrać gwoździe, przecież but rozpada się regularnie). Niezłomny optymizm blondynek wydaje mi się wynikać z faktu, że nawet na końcu świata jakiś pan zawsze zeskoczy z dachu, porwie łódkę i wyruszy walczyć ze smokiem. Tak jest od pokoleń więc czemu się dziwić? :)