Utladalen lipiec 2014, Vormeli

Jeszcze przez klika rannych godzin utrzymała się piękna pogoda (którą cieszyłam się mniej więcej od północy). Później dopadły mnie zwały gęstych chmur, malowniczo opływających szczyty, ale w dotyku raczej niezbyt miłych. Zburzywszy niechcący misterny plan Krisa, postanowiłam pość dalej wzdłuż doliny i pominąwszy jeden położony na przełęczy schron obejść masyw Hurungane wokół. Mogłam ewentualnie poddać się i wrócić na kemping drugą stroną Utladalen (trzeba by się cofnąć do mostu, który minęłam nocą, przejść przez  Utla, wspiąć się na drugą stronę kanionu i dalej iść znakowaną ścieżką do Vettimorki- nie wybrałam tej wersji bo przeszliśmy tamtędy w czerwcu. Do kempingu to niecałe dwa dni).

Ścieżka powyżej schronu Vormeli (jednego z pierwszych w tych górach) jest raczej nieznakowana, ale odrobinkę widoczna. Trochę kluczyłam, ale aż do przecinającej mi drogę rzeki radziłam sobie bez większych kłopotów. Przy rzece wybrałam wariant w górę, który szybko zgubił się w bagnistym zboczu. Wróciłam, odszukałam most (dokładniej linę z drabiną) i przeszłam na lewy brzeg do wyraźnej, znakowanej ścieżki. Teraz byłam prawie w cywilizacji. Mnóstwo świeżo odmalowanych szlakowych znaków, kopczyki, często wydeptany dukt. Spotkałam nawet ludzi. Najpierw wędkarza na koniu, później przemoczoną grupę, a na końcu również mokrego chłopaka ze schroniska na Fannaraki. Powiedział, żebym przyśpieszyła to zdążę na zachód słońca na szczycie. Wydawało się to nieprawdopodobne, bo wszystko wokół otulała mgła. Jednak okazało się, że stały mieszkaniec wierzchołka miał rację. Mgła rozwiała się o zachodzie pokazując zgromadzonym tam tłumom niesamowity widok -słońce przebijające się wśród podartych na skałach chmur. Poświęcę temu oddzielną galerię. Chłopak był chyba bardzo zdziwiony, że zdążyłam. Przyszłam tylko kilkanaście minut po nim, pomimo tego, że niosłam duży i nakryty ogromną peleryną plecak (Norweg radził mi zdjąć spowalniającą płachtę, ale padało, a ja nie lubię przemakać, może dlatego, że mieszkam w trochę suchszym kraju:)). Kilka razy stawałam po drodze rozstawiając statyw- mgły rozwiewały się interesująco i zrobiłam sporo mglistych zdjęć. Fannaraki hytte to piękne miejsce. Niestety bardzo popularne. Uciekłam stamtąd, ale niedaleko, bo nie mogłam się oderwać od widoków :).

Share

Utladalen lipiec 2014-Midtmaradalen

<— wyszłam późno. Dobrze mi się spało pod dachem, zresztą o świcie wciąż jeszcze padał deszcz. Odcinek, który zaplanowałam (a w zasadzie zaplanował dla mnie Kris) na mapie wyglądał niewinnie. Był krótki. Koło 10-tej starannie zamknęłam domek, docisnęłam drzwi surową deską i zaczęłam się kręcić wokół w poszukiwaniu nieznakowanej ścieżki. Na mapie zaznaczono ją przerywanymi, czarnymi kropkami. Nie jest wydeptana, ale troszkę dalej od schronu daje się czasem wypatrzeć ślad. Jest też kilka skromnych kopczyków. Gdybyście tam zabrnęli idźcie troszkę w lewo, leciutko powyżej chałupy mniej więcej po poziomicy. Ścieżka trawersuje urwisty stok, przechodzi obok małego stawku i schodzi do Midtmaradalen bardzo stromym i mokrym zboczem. Trudności prawie pirenejskie- czyli nic takiego, po prostu dziko. Dalej długo szlam wzdłuż rzeki bez sukcesu wypatrując znakowanej ścieżki. Pojedyncze kopczyki pojawiały się nieśmiało w dziwnych miejscach. Miałam wrażenie, że właściwy szlak biegnie drugą stroną rzeki, jednak dopiero w połowie doliny znalazłam miejsce gdzie dałoby się przez tę rzekę przejść. To jedyna taka możliwość. Kilka zawijasów gdzie strumień wprawdzie jest bardzo szeroki, ale dość wolny i wystarczająco płytki. Kris opowiadał mi potem, że wiosną nie udało mu się przejść nawet w tym miejscu. Wyżej znów znalazłam kilka kopczyków, a potem na długo zgubiłam szlak. Nie miało to znaczenia tak długo, jak długo szlam wzdłuż doliny, ale ostatecznie miało ogromne- musiałam się gdzieś wdrapać na bardzo stromy próg. Wypatrzyłam wejście dopiero po kilku próbach. Trzeba iść jak najwyżej się da po śniegu, trzymając się raczej prawej niż lewej strony doliny. Powyżej firnowego pola (wydaje mi się, że ten śnieg nie znika) jest namalowany na kamieniu stary znak T. Dalej pojawia się skromne oznakowanie. Szlak trawersuje zbocze wspinając się dość wygodnie po wyszlifowanym przez lodowiec progu. Ostatecznie wdrapuje się na piarżystą półkę po lewej stronie uskoku. Potem znów wprost do góry po luźnych kamieniach, aż do kolejnego progu. Tam utknęłam. Udało mi się znaleźć ścieżkę, na skałach po lewej były spłowiałe znaki i kawałki porwanych lin. Stromo i bardzo ślisko. Zostawiłam na półce plecak i wspięłam się kawałek żeby sprawdzić co mnie czeka dalej. Wracając pośliznęłam się, zachwiałam i wystraszyłam. Pode mną skały opadały ponad 100 metrów na nieprzyjemne skaliste zbocze. Wszystko było wyszlifowane i obrośnięte przez mchy, do tego mokre, bo mżyło przez cały dzień. Postanawiam wrócić. Niechętnie, bo do schroniska mogło być już kilkaset metrów, a trudności się zaraz kończyły. Zwyczajnie za bardzo się bałam. Byłam sama, daleko od cywilizacji. Wdrapanie się na ten uskok wymagało kilkukrotnego podciągnięcia się na rękach, dla mnie trudnego i bez plecaka, a jeszcze musiałabym go jakoś wciągnąć. Jeśli wybiorę się tam jeszcze raz, przymocuję kawałek liny. Przydałyby się ze 3 spity (nic innego się nie utrzyma, to gładka wyszlifowana skała).

Powrót tą samą drogą objawił troszkę inne widoki, bo bardzo zmieniło się światło. Trzymając się mapy zeszłam wzdłuż rzeki (już przez nią nie przechodząc), potem stromym nasiąklym zboczem prosto w dół. Robiło się coraz bardziej mokro i ciemno. Nie miałam namiotu, a od kolejnego schronu  dzieliło mnie krótkie na mapie, ale wybitnie strome i trudne zbocze, a dalej nieznanej trudności droga wzdłuż rzeki. Kiedy opowiadałam to potem Krisowi bardzo się dziwił, że zeszłam cało i się nie pogubiłam. Jego zdaniem ta trasa była znacznie trudniejsza niż ta, z której się wycofałam. Wrażenie było przerażające. Najpierw zarośnięty krzakami bagnisty stok, bardzo stromy. Potem zawijas przy małym stawku i prawie pionowa zawalona wielkimi głazami ściana pełna rozpadlin i dziur.  Gdzieś w dole bardzo malutka rzeka. Do tego burza i ulewny deszcz. Zejście nie tyle bardzo trudne co wymagające stałej koncentracji, balansowania i nieustannego używania rąk. Nie eksponowane, chociaż łatwo tam można nabić sobie guza czy złamać nogę. Ja tylko zgubiłam okulary.

Do dna doliny doszłam chwilkę przed zmrokiem, a potem do drugiej w nocy błądziłam w laskach, bagnach, zwaliskach ruchomych skał, starając się nie oddalać bardzo od rzeki. Kluczyłam, wracałam. Szłam w zasadzie instynktownie. Widziałam może ze dwa kopczyki. żadnych śladów obecności ludzi czy ścieżki. Pewniej poczułam się dopiero przekraczając most. Było już zbyt ciemno na obejrzenie mapy, ale pamiętałam, że schron jest kilkaset metrów za mostem. Znalazłam go. Na oświetlonej księżycowym blaskiem polance wyszłam wprost na kamienny domek przypominający mi pirenejskie cabany. Nie rozpoznałam schroniska DNT. Drzwi otwarte, za nimi coś jak stodółka, jakieś graty, prycza. Już bym się na niej położyła, byłam skonana, ale latarka wydobyła z mroku znaną mi już kłódkę. Przecież miałam do niej klucz! Schron był maleńki. Stół i dwie prycze. Obejrzałam go jednak dopiero rano. Teraz wystarczyło mi odnalezienie wody, padałam z nóg.

Share
Translate »