Mój samolot doleciał do Oslo wczesnym przedpołudniem. Pogoda była piękna. Czasu mnóstwo. Postanowiłam zrealizować co obiecałam i dojechać w Jotunheimen stopem.
Najtrudniej się wydostać z lotniska. Nie miałam szczegółowej mapy i nie bardzo się mogłam połapać gdzie stanąć. Stosowne miejsce do łapania to podstawa autostopu. W informacji niczego się nie dowiedziałam więc poszłam wypytać kierowcę polskiego busa. Nie wiedział. Zrezygnowana założyłam przeciwsłoneczny kapelusz (jak zwykle Rondo) i poszłam w kierunku autostrady. Osobowe samochody mijały mnie obojętnie, ale szybko zatrzymał się jakiś busik. Jak się zaraz okazało autobus PKS. Kierowca przyznał, że słyszał moją rozmowę z kolegą, i że mnie podrzuci w dobre miejsce na drodze do Moss. Gratis. (Zamieszczam wizytówkę, bo może komuś z Was się przyda. Cena biletu z Rygge do Oslo to 120 koron prawie o połowę taniej niż norweskiego autobusu).
Miejsce było istotnie niezłe. Nie stałam dłużej niż 5 minut. Ledwo udało mi się założyć plecak (18 kg!) już zabrała mnie miła starsza para. Kiedyś sporo podróżowali autostopem. Zaprosili mnie na kawę na promie (też na obiad, ale podziękowałam) i nadkładając kilka kilometrów podwieźli w kolejne rozsądne miejsce- leśny parking. Próbowałam jakoś objechać Oslo, bo nic gorszego niż utknąć w centrum. Kolejni ludzie podrzucali mnie po kilkanaście kilometrów.
Psychiatra ze szpitala, polski budowlaniec, Szwed pracujący w Oslo jako konserwator (-tu lepiej płacą. Byłem w Szczecinie, ale nic nie pamiętam- jak to?- zdziwiłam się- obawiam się, że głównie balowałem…). Miły pan. Pokazał mi wyspę Utoya. Potem dziennikarz, który trochę pamiętał Szczecin (-nie bardzo mi się spodobał, taki szary- kiedy to było?- spytałam. -W 1980. Pisałem o Solidarności… Chciałem cię podwieźć już trochę wcześniej widziałem jak machałaś, ale źle stałaś. Była linia ciągła). Potem wysportowany i obładowany sprzętem turysta. Sporo się od niego dowiedziałam o górach, schroniskach, szlakach. Nawet niedźwiedziach na Spitsbergenie. Na koniec jeszcze gdzie kupić gaz. Podwiózł mnie do sklepu w chwili kiedy ekspedientka wkładała już klucz w drzwi. Zdążyłam!
Potem utknęłam. Byłam już blisko. Miałam do wyboru aż dwie drogi. Na żadnej nic się nie zatrzymało. Zrezygnowana wybrałam główną- trasę autobusu do Laerdal, chociaż ta druga mogłaby mnie szybciej dowieść do Jotunheimen skąd mogłabym dojść do Utladalen wzdłuż jezior Gjende i Thyin… jak radził turysta.
Przeszłam tylko kilkanaście metrów kiedy na środku ozdobionego linią ciągłą zakrętu zatrzymał się terenowy, mocno pokiereszowany samochód. Jechał do Laerdal. Koniec kłopotów! (-Wiedziałem, że na mnie poczekasz! Widziałem cię z autobusu. Przyjechałem, kupiłem ten samochód i wracam. Kosztował tyle co opona do mojego mercedesa. Śliczny, prawda?).
Rozgadaliśmy się na dobre. Obejrzeliśmy kilka pięknych miejsc. Robiłam zdjęcia. Na koniec minęłam Laerdal i pojechałam jeszcze 200 km na północ. Tomas tak obrazowo opowiadał mi o Nordfjordzie, że w żaden sposób nie mogłam odmówić. Prosił, żebym pomogła mu zrobić zdjęcia potrzebne do jakiegoś projektu. Szalonego. Może kiedyś coś o tym napiszę. To materiał na niezłe opowiadanie.
Zszarzało. Padał deszcz. Kiepska pogoda na góry. Miałam czas i w sumie świetnie się tam bawiłam. Rozbiłam namiot nad Nordfjordem. Tomas przywiózł mi dwie butelki wody i jakieś (niejadalne, bo z mąką) słodycze. Znalazłam to rano koło namiotu. Padłam i nie słyszałam samochodu, ale o świcie usłyszałam deszcz. Szybciutko zrobiłam kilka zdjęć i znów się zakopałam w śpiwór. Umówiliśmy się dopiero o 12 tej. O 10-tej wyspana i znudzona spakowałam się i poszłam. W dziennym świetle Tomas i jego pomysły wydały mi się czystym wariactwem. Świr- ustaliłam. Szaleniec. Wróciłam jednak. Lało. Peleryna kleiła się do plecaka. Na pobliskim kempingu nie było mapy, a innych sklepów już nie znalazłam. Byłam w jakiejś strasznej dziurze i nie miałam pojęcia jak się wydostać…
Tomas był punktualny co do minuty. Poszliśmy na kawę, zgraliśmy wczorajsze foty. Objechaliśmy kilka najpiękniejszych w okolicy miejsc. Sfotografowałam co się udało. Wodospady gdzie w 19-tym wieku brytyjscy lordowie łowili pstrągi. Cypel z nieczynną fabryczką odzieży niegdyś miejsce pracy dziadka Tomasa. Ulubione kąpielisko jego syna. Fiord. Nie sfotografowałam miejscowości (Tomas jej chyba nie lubił). To wcale nie straszna dziura tylko rano poszłam w złą stronę- donikąd.
Na ryneczku była doskonała księgarnia. Cudem zdobyłam jedyną mapę (-ktoś ją zamówił przez internet w maju i jak dotąd nie zdążył odebrać- wyjaśnił sprzedawca- chyba nie jest mu pilnie potrzebna-starałam się być przekonująca) i po obejrzeniu kolejnych kilku miejsc z listy Tomasa i pikniku nad górskim jeziorem ( -jesz strasznie dziwne rzeczy!- jęczał skubiąc słodycze) stanęłam na kolejnej szosie z zamiarem dotarcia na skraj mojej nowej mapy- Jostedalsbreen.
Też poszło łatwo. Skośnooka Norweżka podwiozła mnie nad drugą odnogę Nordfiord- moim zdaniem ładniejszą niż najpiękniejsze miejsce w świecie Tomasa. Wykąpałam się w towarzystwie kilkorga dzieci (dziewczynki zachęcone moim występem w spódniczce- nie miałam kostiumu- też wskoczyły do wody w ubraniach). Potem znów kilka stopów na króciutkich kilkukilometrowych odcinkach i wyjaśnienia, że jestem w Norwegii na wakacjach. Wcale tu nie pracuję!
Koło 20-tej zostawiłam worek zbędnych rzeczy na bardzo przyjaznym kempingu i pomaszerowałam w górę. Skala miała być jednym z najpiękniejszych miejsc w Jostedalsbreen-według pana księgarza. Wycieczka raczej jednodniowa, ale byłam ciekawa…