Rano szybko zeszliśmy nad rzekę- szeroką, ale na szczęście przeciętą mostem. Bagniste ścieżynki przebijały się przez lasek i kilka śnieżnych pól (błądziliśmy), na koniec wspinając się na strome, jeszcze białe zbocze. Spotkaliśmy tam dwójkę chłopaków z psem. Przez kilka godzin towarzyszył nam później ich ślad.
Ponad pierwszym zaśnieżonym progiem (zimowy sprzęt niepotrzebny, zresztą jest też obejście) dolinka zwęża się i wbija w skały. Przełęcz była jeszcze pod śniegiem, zejście zalane i bagniste. Szczelina, którą zeszliśmy rozszerzyła się nagle pokazując piękny widok na najwyższe szczyty Rondane. Kwitły kwiaty. Chmury straszyły deszczem, ale szybko rozwiewał je wiatr.
Schronisko Dorlaseter było jeszcze zamknięte. Nie ucieszyliśmy się, bo rano odpadła mi podeszwa i liczyliśmy na jakąś pomoc. Chcąc nie chcąc poradziliśmy sobie sami. Widelec, który zawsze uważałam za zbytek i fanaberię Jose przydał się do powyciągania gwoździ( z jakiś połamanych, wyrzuconych na śmietnik drzwi). Były strasznie długie. Z trudem udało nam się je wyprostować i powbijać kamieniem w but tak, że nie powłaziły do środka. Ta prowizoryczna naprawa okazała się wyjątkowo trwała. Podeszwa utrzymała się do końca.
Kierując się najbardziej zagęszczonymi poziomicami na mapie (pokazującymi prawdopodobnie najciekawszy, najbardziej górski teren) zdecydowaliśmy się iść na Hogronden- drugi co do wysokości szczyt Rondane. Przenocowaliśmy troszkę poniżej położonego tuż pod szczytem jeziora na ładnej biwakowej trawce nad rzeką. Nad staw poszliśmy już bez plecaków- na spacer. To ok. 40 minut. Więcej niż wyglądałoby na oko. Być może gdybyśmy wcześniej nie musieli zawracać z moreny do schroniska (moja wina zgubiłam okulary Jose) zdążylibyśmy tam dojść przed nocą, tak złapaliśmy tylko resztki słonecznego światła na pokruszonej, ale jeszcze grubej krze. Piękne miejsce. Niestety słabo widoczne ze szlaku. Warto zboczyć na chwilkę i je obejrzeć. Nie ma tam miejsc biwakowych- to kamienisty, surowy teren.