Picos d’Europa Wąwóz Cares

Kiedy wchodziłam do kanionu Cares słońce sięgało już całkiem blisko. Miejscami nawet trochę je czułam, ale w zakamarkach bielał jeszcze nocny lód. Opuszczony wcześniej południowy odcinek wąwozu był piękny. Ciasny, głęboki otoczony ośnieżonymi świeżo szczytami. Wciąż jeszcze jesienny i złoty. Ta najbardziej znana trasa Picos d’Europa ( Ruta de Cares) pomimo swojej sztuczności zdecydowanie jest warta przejścia, zwłaszcza rano kiedy nikogo tam nie ma. Pierwsi ludzie- idący z naprzeciwka trafili mi się już prawie w miejscu gdzie skręciłam w góry poprzednim razem. Teraz też tam skręciłam- dla odmiany w dół. Kawałek z moim poprzednim obozowiskiem opadała nad rzekę stroma dróżka- jak mi się wydaje stary szlak. Dno doliny było wilgotne i ciemne. Ścieżka sztuczna, podobnie jak ta górna, ale znacznie węższa, wciśnięta w nabrzeżne urwiska. Tuż przed końcem, gdzie ten trakt się rozszerza minął mnie zziajany facet obarczony pokaźnym statywem pytając gdzie tu zejście do rzeki. Tak naprawdę tam chyba nie ma zejścia. W każdym razie nic wygodnego. Powiedziałam, że z godzinę pod górę, ale i tego nie byłam pewna. Tak czy siak światło w tym ciemnym zaułku było nieciekawe, więc nie bardzo wiedziałam czemu się śpieszy. Zachód słońca nie ma szans sięgnąć dna tego kanionu. Jeżeli kiedykolwiek zagląda tu światło to raczej w południe.

Na parkingu minęłam kilka samochodów, wcale nie dużo jak na tak pogodny dzień. Nie miałam pomysłu gdzie iść. Dolny odcinek Cares nadal wyglądał pięknie, chociaż to tylko 200 m nad poziomem morza, a dno doliny szpeciła droga. Szłam tak sobie przyglądając się skałom, kiedy na prawo nad wąwozem Bulnes pojawił się Pico d’Uriellu- nazywany też Naranja de Bulnes, czyli Pomarańczką z Bulnes. Pomarańczka, ogniście pomarańczowa jak przystało na taką nazwę wynurzała się troszkę znad niebieskich od cienia, ośnieżonych skał. Pomyślałam, że gdyby podejść wyżej widziałabym ją znacznie lepiej i jak na zamówienie po lewej pojawił się znak. Ktoś nabazgrał na betonowym mostku- „bar 300 m”. Ktoś pacnął na skałę farbę i do tego zbudował kopczyk. Wiedziałam oczywiście, że bar nie może być blisko i że te 300 m zapewne jest w pionie, ale Pomarańczka wyglądała tak obiecująco, że przez 40 minut drapałam się (dosłownie) przez porośnięte różami urwisko, po którym pewnie od 100 lat chodziły wyłącznie kozy… tak myślałam dopóki nie dotarłam do solidnego łańcucha ubezpieczającego gołą skałę wcale nie łatwą do pokonania. Dalej zarośla, piarżyska… Bar było owszem widać (trochę od spodu), ale jak tam wejść to już nie bardzo.

Kiedy ostatecznie udało mi się otworzyć dwudzielne drzwi przywitały mnie kwaśne miny dwóch panów oglądających mecz. Przeszkadzałam im oczywiście. Przez chwilę podziwiałam blaknącą już Pomarańczkę, potem odważyłam się zamówić piwo (to jedyne co umiem po hiszpańsku, jeszcze kawę, ale na to było już trochę za późno)….- czy może, można by tu gdzieś zanocować- wydukałam wciąż przeszkadzając. Brwi oglądającego mecz pana powędrowały w górę. Nie miałam cienia wątpliwości co myśli.

-Mam namiot- pospieszyłam z wyjaśnieniami mając wrażenie, że mnie zaraz wyrzuci. -Namiot to na miradorze oznajmił ponuro… Jak mogłam się nie domyślić!

Mirador był tuż nad wsią. Taki jak trzeba, ze stolikami, z pomnikiem. Była też pompa z wodą i zziajany fotograf, co to wcześniej szukał rzeki. Teraz z zapałem godnym większej sprawy fotografował z filtrem zbladłą już Pomarańczkę. Potem podeszła jeszcze para, której po chwili pożyczyłam swój statyw. Pogadaliśmy długo o innych miradorach. Okazało się, że to co najlepsze widziałam. Ciekawe, bo trafiałam na punkty widokowe przypadkiem, nie szukając wcale fotograficznie interesujących miejsc.

Wadą tego widokowego lokum były włoskie orzechy bombardujące nocą mój namiot. Odwdzięczyłam się im się jedząc je na śniadanie.

Share

Picos d’Europa- Cain

<—Śnieg spadł na złote od jesieni drzewa, zaskoczył zwierzęta, pobielił domy. Udało mi się ominąć szosę. Nawet do niej nie zeszłam. Długo snułam się plątaniną polnych dróżek przecinających pastwiska czy pola przysypane cieniutkim puchem. Tuż obok chmury rwały się na szczytach -skalistych i stromych jak Dolomity, też ośnieżonych. Wczesnym popołudniem doszłam do Posada de Valdeon- troszkę większej, poza sezonem prawie bezludnej miejscowości. Próbowałam tam zasięgnąć języka- na próżno. W biurze Parku Narodowego nikt nie mówił po angielsku. Zrobiłam błąd i nie kupiłam drogich, chyba lepszych od moich map dołączonych do ciężkiego przewodnika- po hiszpańsku więc niezbyt użytecznego. Zajrzałam do siedziby gminy gdzie mówiąca świetnie po angielsku pani powiedziała rozsądnie, ale bezlitośnie- że jedyna droga w dół prowadzi do Cain- reszta wznosi się na góry i wzgórza więc w śnieg. Czym wyżej tym grubszy. Nie byłam gotowa na zimę, więc z żalem zdecydowałam się zejść. Przed tym zajrzałam jeszcze do baru gdzie do piwa podawano kawałki pieczonych żeberek. Pyszne, ale nie umiałam ich zamówić więcej. W Posada nie było sklepu. Zimą miejscowość wyglądała na wymarłą. Zamknięte hotele i kemping, krowy i owce na trawnikach, pusta szosa. Mogłam jeszcze poczekać na autobus, przyjeżdża tu raz w tygodniu, chyba w piątek, ale było to tak absurdalne, że nawet mi nie przyszło do głowy.

Szlak prowadzący do Cain był znakowany. Biegł ciekawie polnymi drogami czasem ścieżką. Czym niżej tym mniej było na nim śniegu i tym więcej błota zdeptanego przez stadka wolno chodzących krów. Nadal byłam w Leon, a tam wolność bez granic, bez płotów. Ścieżka minęła mirador (z rzeczywiście pięknym widokiem), potem na chwilkę wyszła na szosę. Skręciłam wzdłuż jakiś znaków. Wskazywały pustelnię czy kościół, wydawało mi się, że uda mi się potem wrócić na szlak, a asfalt mnie nie interesował. Trafiłam tak na opuszczoną wieś. Kościół był zamknięty, ale miał coś w rodzaju werandy- dużej wiaty. Rozbiłam tam namiot na betonie, pod dachem. Mogłam zaszyć się w jednej ze stodółek, ale nie musiałam, było mi ciepło. To była piękna, gwiaździsta noc. Piękny poranek szeleszczący szronem, kolorowy od jesiennych liści, spokojny.

Wysoko na otaczających wąwóz Cares szczytach wschodziło słońce. Linia światła opadała powoli, gdzieś bardzo daleko. Wąwóz tkwił w cieniu. Chociaż zeszłam już  nisko (na ok 500 m npm) było zimno i bardzo cicho. Moja ścieżka doszła do mostku, potem do szosy. Wąskim asfaltem wbitym w bardzo tu ciasny kanion przejechał tylko jeden samochód- finansowana przez gminę taksówka wioząca do szkoły dziecko- tylko jedno. Ciepło ubrane w szalik i czapkę- jak to zimą. Zdziwione.

Zdziwiony był też starszy pan, którego spotkałam tuż przed wsią.

-Musiałaś spać w górach- perrorował- spałam w dolinie, niedaleko szosy- uspokajałam, ale mi chyba nie wierzył.  Sklepy były jeszcze zamknięte, poczekałam na ich otwarcie w barze. Do kawy podawano tam pieczone, już zimne kasztany- chrupiące i pyszne. To nie był bar dla turystów, zbyt daleko od drogi. Zbyt rozsądny, zwykły i tani. Kiedy w końcu otworzył się sklep (idąc za poradą barmana zapukałam wcześniej do prywatnych drzwi), zobaczyłam też inne bary- ozdobne, obwieszone reklamami i drogie. Jeszcze pozamykane. Turyści zaczęli podjeżdżać koło 9-tej. Cain to znane miejsce, cieszyłam się, że udało mi się wyprzedzić tłum.-–>

Share
Translate »