Picos d’Europa Puerto Ponton

<—Rano w znów piękną pogodę, którą z pogrążonego w cieniu Soto było tylko widać z daleka wyruszyłam leśną ścieżką do Oseja de Sajambre. Bardzo przyjemnie. Jesienne liście, szemrzące strumyki, włoskie orzechy wraz z wygodną ławeczką (był nawet kamień do tłuczenia), paprocie, chaszcze, na koniec piękny widok na skalisty kanion. W miasteczku wyszłam na słońce, ale zanim zrobiłam zakupy i zjadłam nadleciały deszczowe chmurska i przez chwilkę popadał deszcz. Potem znów słońce, znów błoto, jaskrawy las, piękne widoki. Było też sporo szlakowych znaków i źródło. Tuż za nim szlak się rozwidla. Można iść na Puerto de Puanderueda lub na Puerto del Ponton. Po zastanowieniu poszłam jak najdłuższą trasą czyli na Ponton- zresztą dlaczego miałabym schodzić z Senda Arcediano- skończę i już uparłam się chociaż rzymski splendor historycznej drogi na tym odcinku wyraźnie zbladł. Chwilkę dalej mój szlak się pogubił. Traciłam i znajdowałam znaki, antyczną trasę zajęła asfaltowa szosa, a próba obejścia wyprowadzała mnie w skaliste chaszcze- ciekawe, ale bardzo powolne. Raczej nieuczęszczane. Na koniec gdzieś poszłam nie tak, bo po bardzo długim trawersie leśnymi drogami (chyba z 10 nadłożonych kilometrów, gdzie na dodatek warknął na mnie jakiś zwierz) wyszłam wprawdzie na Puerto Ponton, ale nie szlakiem. Na szczęście z pół godziny przed zmrokiem, więc pozostały mi do nocy czas zainwestowałam w znalezienie bezpiecznego lokum. Wybrałam łąkę otoczoną laskiem na górce z dalekim widokiem. Do wody był stamtąd spory kawał (strumień przecina nieużywaną, już zarośniętą szosę). Zeszłam, przyniosłam. Miałam czas.

Miałam też telefoniczną sieć więc pozawracałam trochę głowę Edkowi prosząc o wyszukanie dla mnie dalszych tras. W międzyczasie zapadła noc. Miałam właśnie napisać kolejny sms leżąc w przytulnym namiocie kiedy usłyszałam, że tuż obok coś chodzi… Klick klick, trzaskały deptane gałęzie… Zamarłam. To coś też. Po chwili polaną wstrząsnął donośny ryk. Przez myśl przeszły mi wszystkie rzeczy, którymi mogłabym się ewentualnie bronić (zdechła latarka, ważący 13 g nożyk, rozchwiany statyw…) nieszczególne, więc zdecydowałam, że lepiej nie robić nic. Leżałam tak w ciemności dobrych kilkanaście minut, oddychając ostrożnie, nie szeleszcząc. Potem nastąpił drugi ryk, lekko zrezygnowany…coś w tonie- no dobrze leż jeśli chcesz. Pozwalam, tylko jutro ma cię tu nie być… Tu się zgadzaliśmy.

Zimowe noce są upiornie długie. Obudziłam się z godzinę przed świtem. Polanę pokrył gęsty szron. Wyszłam popatrzyć jak wstaje dzień i łażąc tak po pięknej szadzi i patrząc jak wszystko ślicznie lśni odkryłam świeże kości- duże, krwawe na główkach, jeszcze nie całkiem wyssane- też oszronione. Nie wiem czyje… konia czy krowy. Jakieś dwa metry od namiotu. Możliwe, że źle zrozumiałam nocny komunikat- niewykluczone, że brzmiał- hmm…leżysz na moim talerzu…?—>

Share

Picos d’Europa-Soto de Sajambre

<—Po zimnej nocy upalny dzień. Minęłam Amievę (niepotrzebnie jak się okazało, bo szlak biegł trawersem, asfaltem), zaplątałam się w jakiś małych dróżkach, w pastwiskach, w błocie, w ogrodzeniach… W końcu kilkukrotnie wracając trafiłam na wąski betonowy trakt ciągnący się wzdłuż kolczastych płotów. Pachniało wsią. W betonie odbiły się ślady psa, który musiał przejść tędy kilkadziesiąt lat temu i dalej pojedynczy ślad konia porośnięty wewnątrz puchatym mchem. Historia… Szłam pięknie w stronę ośnieżonych szczytów. Na górce ponad wsią wreszcie znalazłam szlak. Nawet dwa- z rozwidleniem i informacyjnymi tablicami- nieźle się na nich suszył namiot. Tylko na tyle wystarczyło słońca. Po południu  wszystko zmętniało, zbladło. Senda del Arcediano na tym odcinku była ścieżką, czasem brukowanym traktem, pamiętającym być może rzymskie czasy teraz już nienaprawianym. Szłam przez las i błotniste polany, trawersem ponad głęboką doliną. Co jakiś czas trafiało mi się wymurowane z kamieni źródełko, były znaki. Minęłam tam dużą grupę (był weekend) i z ciekawości zagadnęłam ostatniego- jak sądziłam przewodnika. Okazało się, że pierwszy (drugi przewodnik) był mieszkającym w Hiszpanii od dziecka Polakiem! Nie miałam już okazji z nim pogadać, ale porozmawiałam z jego hiszpańskim kolegą. On też nie znał żadnych długodystansowych tras poza Picos. Polecił mi kilka ciekawych miejsc, ale nie bardzo wiedzieliśmy jak tam dojść. Być może dałoby się przejść górami mając bardzo dokładne mapy- najlepiej elektroniczne, ale ja nic takiego nie miałam. Chłopak ostrzegł mnie, że nocą ma spaść śnieg. I to od razu pół metra.

Grupa była ciepło ubrana, wystarczyło podejść odrobinkę żeby zrozumieć dlaczego. Ponad lasem hulał lodowaty wiatr. W tej sytuacji widząc cabany na łące z dalekim widokiem pomyślałam, że to piękne miejsce, czasu mam pod dostatkiem więc zaczekam na ten obiecany śnieg. Oczami wyobraźni widziałam już pobielone urwiska i ściany, drzewa w szadzi… Na dodatek jeden z budynków był otwarty, szumiało źródło… zostałam na noc. Fajnie było pójść na spacer bez plecaka. Czułam się jak romantyczny pasterz opiekujący się wyimaginowanym stadem. Na hali pasło się kilka koni, które początkowo troszkę się mnie bały, ale potem zaczęłam je intrygować- zwłaszcza fotografowaniem. Kiedy tak beztrosko łaziłam zaczęło padać i to wcale nie był śnieg.

Lało do północy, potem na chwilkę pokazały się gwiazdy i znów zaczął narastać deszcz. Rano się to nie zmieniło i przez cały dzień szłam w błocie, we mgle coraz bardziej nasiąkając i marznąc. Były znaki, ale też trochę błądziłam. Wichura siekła po twarzy deszczem, nie pozwalała patrzeć na wprost, rozwinąć mapy. Wyżej trafiłam na płaty śniegu, gdzie na szczęście odbił się ślad moich poprzedników. Potem znów się wahałam, kluczyłam i ostatecznie zeszłam rozmiękłą drogą, która jak sądziłam nie może prowadzić donikąd. Ulewa, błoto, bezlistny bukowy las, potem łąki we mgle, pojedyncze domki, kępki złotych jesiennych drzew, zieleń traw- w tym świetle jaskrawa jak neon. Na koniec piękna kamienna wieś wtulona w załamanie zbocza- Soto de Sajambre. -Spodoba ci się- obiecywał spotkany wczoraj przewodnik i miał rację. Spodobało mi się bardzo. Tym bardziej, że trafiłam na bar, ogrzany, zaparowany, pełen ludzi i na schronisko czy hostel- należący do tegoż baru- czystą, ładną pełną piętrowych łóżek salę w starym kamiennym budynku, z ciepłą wodą i za jedyne 10 Euro. Wysuszyłam się tam (w barze, bo sypialna sala nie zdążyła się ogrzać), wymyłam, wyprałam wszystko co miało szansę wyschnąć. Połaziłam po ślicznych uliczkach- autentycznych, nie przygotowanych do zwiedzania, zlanych deszczem i pięknie zamglonych. Wieczorem posiedziałam chwilkę w barze. Okazało się, że to doroczne święto, zwyczaj celebrowany od lat, stąd tłok. Zabito świnię, balowano już drugi dzień.

Jeden z panów mówił po angielsku więc ja też się tam dobrze bawiłam. Najadłam się nawet, bo do piwa serwowano pieczone kasztany, pyszne. Miałam ochotę zamówić też coś do jedzenia, ale nie chciałam przeszkadzać. Wyglądało na to, że są tam sami swoi, barmani ucztowali razem z gośćmi, atmosfera jak na weselu więc siedziałam w kąciku, suszyłam się, oglądałam pożyczone albumy i mapy. Bardzo miłe, przyjazne miejsce.—>

Share
Translate »