Picos d’Europa Senda del Arcediano

<GR 201- czyli Senda del Arcediano ( tu jest mapa)  jest starą rzymską drogą oznakowaną na południowym krańcu i chyba nieoznakowaną na północnym. Całość ma około 50-ciu km. Według jednych źródeł zaczyna się w Puente Dobras według innych w Amieva… ja w ogóle nie odnalazłam początku i dołączyłam do szlaku na opuszczonej asfaltowej szosie, tuż za Carbes, myśląc że już go chyba nigdy nie znajdę.

Ale od początku… Autobus jadący z Covadonga do Cangas de Onis bardzo szybko wyjechał z gór na ociekające zamglone wzgórza. Równie szybko stanął na dworcu w Cangas de Onis wypluł mnie i odjechał. W barze dowiedziałam się, że jedyna szansa na wydostanie się dzisiaj w interesującym mnie kierunku- z powrotem w góry jest za 2,5 godziny. Przez ten czas miałam zamiar zdobyć jedzenie, informacje i mapy. O jedzeniu w wynikłym zamieszaniu zapomniałam…

Najpierw bieg do informacji turystycznej (wcale nie krótki), potem do biura parku narodowego (bo w informacji nie wiedzieli nic o górach). Tam z kolei wiedzieli tylko o Picos d’Europa…  Po chwili kiedy udało mi się zainteresować moim problemem pana mówiącego po angielsku okazało się, że o Górach Kantabryjskich jako takich nie tyle nikt nic nie wie, ale tam po prostu nic nie ma. Przez całe dwie godziny ówże miły pan grzebał w internecie (lepiej niż ja, bo po hiszpańsku) i starał się dowiedzieć o jakichkolwiek dłuższych niż godzina – dwie trasach (wszystko to w towarzystwie mojego mokrego plecaka), ja z kolei biegałam jak szalona po miasteczku szukając map w sklepach z pamiątkami. Oboje nic nie osiągnęliśmy. Wobec tak powalającej klęski postanowiłam wykorzystać wszystkie możliwe szlaki, które tylko uda mi się tam znaleźć. Na pierwszy ogień poszła Senda del Arcediano- polecana przez każdego rozmówcę perełka. Pan z biura parku sugerował, że ścieżka zaczyna się w Puente Dobras (albo nawet o wioskę wcześniej w Cano lub Torno). Postanowiłam nie ryzykować i wysiąść przy moście. Trudno przecież przegapić dużą rzekę, a i szlak musi ją jakoś przejść- pewnie tym mostem. Szkolny autobusik, które mnie łaskawie zabrał zatrzymywał się na każdym przystanku, więc się nie martwiłam, mój niestety z jakichś powodów pominął, chociaż perswadowałam jak umiałam. Pan kierowca postanowił mnie wypuścić w Sames i dopiął swego.

Znów padał deszcz, znów nie wiedziałam co robić. Próbowałam wrócić stopem do mostu, ale bez skutku. Nic nie jechało. Rozczarowana (najbardziej oczywiście sobą- co za pomysł myśleć, że wszystko się jakoś ułoży) weszłam do biura gminy czy może sołtysa… Urzędująca tam pani (po hiszpańsku, ale zrozumiałam) wyjaśniła, że jej zdaniem szlak się zaczyna w Amieva i wręczyła mi mapę, z której wynikało, że się zaczyna w Sames… Czułam się jak w czeskiej komedii tylko, że wcale mi się nie chciało śmiać. Z braku innego kierunku wyruszyłam do góry szosą zbierając po drodze leżące tam w wielkiej obfitości jadalne kasztany. Po drugiej stronie głębokiej doliny na Parku Krajobrazowym Pongo (którego nie udało mi się zwiedzić tym razem) zawiesiły się deszczowe chmury-w sumie dobrze, bo do mnie nie doszły. Szosa była nieuczęszczana. Zjechał traktor, ktoś spędzał z łąki trzy krowy. Minęłam ładnie położoną wieś – Carbes i na przełączy znienacka wyszłam wprost na biało czerwony znak- GR201. Myślałam, że teraz w końcu zejdę z szosy, ale skąd. Znaki znikły, a ja zostałam na asfalcie. W Saint Roman ucięłam sobie pogawędkę z odzianą w kwiecisty fartuch troszkę szczerbatą panią- bardzo sympatyczną. Na moje pytanie gdzie by tu postawić namiot- powiedziała, że na Miradorze. Że dobre miejsce równe i jest woda. Tak też zrobiłam. Z Collado de Amieva wisiała dziwaczna nowoczesna platforma wysypana białym żwirkiem- faktycznie idealna, osłonięta od wiatru i sucha. Znalazłam ją już po ciemku, w resztkach błękitnego zmierzchu. Widok był stamtąd taki sam jak z szosy. Piękny, ale w tych górach to nic dziwnego. Trudno mi było znaleźć uzasadnienie dla tej dziwnej budowli zaskakującej nowoczesnością pośród pastwisk i średniowiecznych wsi- ale punkty widokowe są tu modne. Podczas kolejnych dni nocowałam na jeszcze kilku miradorach- ten był zdecydowanie najlepszy- miał klasę. Daleko w dole w ciemności błyszczało 9-sodowych lamp oświetlających kilka bardzo starych domów- Amieva. Poza tym tylko gwiazdy i lodowaty, uprzejmie wsiąkający w żwirek deszcz. Tylko przelotny.—>

Share

Picos d’Europa Covadonga

<—Nocą halę pokrył szron, a na dalekich górkach usiadła mgła. Nie zauważyłam tego od razu, bo żeby rzucić okiem w dolinę trzeba było kawałek odejść. Pięknie to wyglądało. Mgła topniała w pierwszych promieniach słońca i wzgórza wynurzały się z niej jak z morza. Szlak schodził w ich kierunku ładnie, przez skaliste hale. Po drodze widziałam wielkie stado i pilnujących je pasterzy biegających nerwowo po skałach. Chyba myśleli, że jestem złodziejem, bo coś tam do mnie krzyczeli wymachując kijami raczej nieprzyjaźnie i uspokoili się dopiero śledząc mnie przez lornetkę. Po wyjściu na słońce nagle zrobiło mi się gorąco (jak to w Hiszpanii), a kiedy się postanowiłam przebrać zza zbocza wyszła grupka panów z widłami i piłami. Najwyraźniej zbliżałam się do cywilizacji. Na końcu drogi znalazłam potem samochód tych panów podpisany Ministerstwo Rolnictwa Hiszpanii (nie Asturii- czyli ważna sprawa) wydaje mi się, że szli wycinać z hal żółto kwitnące kolczaste krzewy- widziałam potem takie ostrzyżone łąki.

We wsi (Belbin) zabytkowej i opisanej na informacyjnych tablicach wraz z całym procesem produkcji sera, porzuciłam znakowany szlak i zboczyłam zobaczyć Lagos de Covadonga. Jeziorka są w tych górach rzadkie więc to atrakcja- obrosła je cywilizacja- był dojazd, parking, informacja, restauracja… i całkiem spory tłok. Odeszłam w górę wzdłuż pierwszego stawu, przez ładny bezludny, skalisty teren (skutecznie broniący się przed tłumem przy pomocy błota) wyszłam na szutrową drogę, minęłam prywatne schronisko (z parkingiem) i kolejne jeziorko. Nie podobało mi się tam. Teraz żałuję. Stawy same w sobie są piękne, tylko ten asfalt, te parkingi- giganty, ci ludzie…Uciekłam stamtąd szosą i tuż za zakrętem zeszłam wprost w dół ze stromego urwiska do kilku dalekich domków i stad- owiec i krów. Myślałam żeby iść dalej doliną, ale z zabudowań wyszedł pasterz z psem i mnie zawołał. Najpierw się wystraszyłam (po porannych doświadczeniach nie wiedziałam już czy mój mocno zużyty plecak nie wygląda czasem z daleka na niesionego na plecach barana…), mężczyzna widząc, że się waham zawołał kobietę i oboje machali do mnie z zapałem wołając żebym do nich przyszła. Podeszłam. Okazało się, że pomyliłam doliny. Ta, którą wybrałam opadała niebezpiecznie i stromo, a szlak do Covadongi poprowadzono granią i dalej sąsiednią dolinką- balkonem. Rozmawialiśmy na migi używając pojedynczych hiszpańskich i angielskich słów. Para mieszkała na hali przez 8 miesięcy w roku ze stadami. Na zimę wracali do wioski kilka kilometrów niżej. Ostrzegli mnie, że do nocy nie dojdę, ale powiedziałam, że nie szkodzi, że mam namiot. To było bardzo piękne miejsce. Zieleń, drzewa (złote) i wspaniały widok na skaliste góry pokryte świeżym śniegiem. Ten piękny widok pokazał mi się jeszcze raz – z górki. Potem weszłam w rodzaj szerokiego żlebu-czy głębokiego balkonu i ostatecznie zanocowałam przy betonowym zbiorniku na wodę – dla krów. Dziewczyna powiedziałam mi, że go tam znajdę więc szłam chociaż już było po zmroku.

W przeciwieństwie do wyższych partii tu było sporo wody, ale w większości w postaci błota. Spałam wygodnie, ukryta w ciernistych chaszczach i rano znów wyruszyłam w dół. Pogoda psuła się. Trochę siąpiło, czasem pojawiała się mgła. Ścieżka prowadziła pięknie, halami, wśród zrudziałych pojedynczych drzew, małych lasków. Minęłam jedną całkiem pustą wieś (może letnią), zboczyłam odrobinkę do drugiej. Wysoko nade mną kłębiło się stado orłów. Po hali biegały konie, szlak słabo widoczny i nie najlepiej oznakowany zszedł wzdłuż rzeki wprost na kolczaste ogrodzenie. Komuś się widać Ruta de la Reconquista nie spodobała. Ogrodził, niżej poobsadzał jeżynami. To trudny fragment. Idąc po śladach łamanych gałązek, zdeptanego błota znalazłam trochę mniej odrutowany i niższy fragment ogrodzenia i przelazłam na drugą stronę.

Zeszłam w ten sposób do groty, gdzie wpadała cała spora rzeka. Jej drugi koniec cudownie pojawia się w Covadonga, w grocie z figurką Matki Boskiej.

GR 202 schodzi dalej gęstym lasem, przez chaszcze. Katedrę w Covadonga widać z daleka, ale zawsze tylko fragmenty, za krzakami. To wielki bogaty budynek- zaskakujący w tym dzikim lesie. Obrosły go spore parkingi- teraz puste, bo deszcz, hotele- teraz zamknięte, bo zima i sklepy z pamiątkami, w których nie było informacji i map. Teoretycznie jakiś szlak powinien biec dalej aż do Cangas de Onis. Nie udało mi się jednak dowiedzieć jaki i gdzie. Nikt o nim nawet nie słyszał, nie było znaków. Padał deszcz, a przed katedrą stał suchutki autobus… Ustaliłam, że odjeżdża za kwadrans, obejrzałam katedrę i wsiadłam. Już za chwilkę było mi oczywiście żal…—>

Share
Translate »