Arizona Trail cz3 Vail

Noc była chłodna, ale bez mrozu, byłyśmy nisko. Wstałam wcześniej niż A i wyruszyłam też z godzinę przed nią. Wspólny marsz nieco mnie rozpraszał poprzedniego dnia. Szłyśmy zbyt szybko, mogę iść w takim tempie, zdarza mi się czasem, że muszę, ale tu nie było powodu, zwłaszcza że A męczyła się już wczesnym popołudniem i dystans, który przechodziłyśmy i tak był krótki. Leciała, pociła się i padała. Prawie nie jadła. -Czemu nie pójdziesz wolniej, tak jak ja? Wieczorem wcale nie jestem zmęczona- spytałam- wolniejszy marsz jest jeszcze bardziej męczący!- odparowała. Wymyśliłam, że najlepiej jak pójdę przodem i postaram się trzymać własnego tempa. Krajobraz był monotonny, fotografowanie go (a co najważniejsze uważne go oglądanie) wymagało skupienia i chciałam zachować ten czas dla siebie. To był dobry pomysł, spotykałyśmy się wprawdzie, ale już bez napięcia.

-Gdzie biwak?- spytała A tuż po południu- gdziekolwiek- odpowiedziałam beztrosko- skoro idziesz pierwsza wybierz miejsce i się dostosuję-ok- mruknęła i pognała. Ja zboczyłam nad błotniste jeziorko. Nad taflą wody kręcił się jaskrawoczerwony ptak. Przysiadał na zatopionych wierzbach, przyglądał się mi, ale kiedy sięgałam po aparat uciekał. Na mierzei wcinającej się w błoto siedziała para starszych ludzi. Carol miała już za sobą PCT, chętnie przeszłaby cały Arizona Trail, ale Paul zgodził się iść tylko do Oracle. Mierzeja była sucha jak pieprz, ubita krowimi kopytami, woda brązowa i mętna. Pomimo tego napełniłam jedną z butelek. Carol w tym czasie ściągnęła buty i weszła do stawu.-Wspaniale! -zawołała i zaraz wszyscy staliśmy po kolana w krowim bagnie, przeciskając pomiędzy palcami stóp muł, aksamitny w dotyku, wspaniale chłodny i gładki.- Popatrz- ucieszyłam się- wrócił ptak! Czerwony podobny do kanarka, ciekawski przyglądał nam się z odległości kilku metrów. Obejrzałam się na aparat, ale został na brzegu. -Jak my stąd teraz wyjdziemy?- odezwał się filozoficznie Paul.

Jeszcze kiedy podchodziłam kolejnym zboczem widziałam jak się zbierają na grobli. Mili ludzie. Dogonili mnie przy najbliższej bramce. Już z daleka widziałam suszący się na niej śpiwór i modliłam się żeby to nie był namiot A. Niestety. Rozbiła biwak przed wpół do czwartej. – Jestem skonana!- odparowała kiedy się zdziwiłam. Nie chciałam być niegrzeczna, sama przecież rzuciłam, że się dopasuję, ale wieczór to najpiękniejsza pora dnia, najciekawsze, najbardziej fotograficzne światło. -Dobrze się czujesz? Masz wodę?- badałam- Chętnie poszłabym jeszcze kawałek przed nocą.

A wyglądała jakby ją ktoś uderzył w twarz, jakby spotkała ją straszna zniewaga.- Rób co chcesz!- warknęła- mapa nie pokazuje dalej żadnych biwakowych miejsc. -Coś znajdziemy, zawsze się coś znajduje- rzuciła beztrosko Carol walcząc z bramką- dogonię was- powiedziałam i przez kilka minut niezręcznie próbowałam się wytłumaczyć. Obie wiedziałyśmy, że A mnie bez problemu dogoni, pomimo tego obiecałam, że zaczekam. Nie odpowiedziała, czułam się winna, ale pustynia była tam taka piękna. Carol i Paul zostawili miejsce na mój namiot. Widzieliśmy stamtąd światła Tucson i nawet pojawiła się telefoniczna sieć.

A dogoniła mnie tuż przed południem, musiała wstać tego dnia bardzo wcześnie. Siedziałam przy rozstaju, skąd można było już pojechać do Vail. Mieszkaniec niedalekiego domu, zabrał nawet ze sobą kilka osób, wymienił przy tym butelki z wodą, a zapytany czy się tym regularnie zajmuje, powiedział, że z nikim swojej pomocy nie konsultował, ale że odkąd się tu przeprowadził w zeszłym roku czuje się lepiej wiedząc, że kanistry są pełne. Pamiętam jak ktoś, chyba Sam o szlakowym imieniu Nobody, zaśmiał się potem, że może bał się hordy spragnionych hikerów, którzy mogliby zaatakować jego dom. Może mu to źle opowiedziałam, wtedy byłam pewna, że to uprzejmy gest. Box był wypchany, zjadłam słodycze, suchą kiełbaskę, wpisałam się do szlakowej książki. To była pierwsza jaką zauważyłam, widziałam je wcześniej, ale nie rozpoznałam co to. Wyglądały jak stojaki do nut, zakryte z góry zardzewiałymi klapkami i nie pomyślałam, że w środku coś jest.

A nie odzywała się do mnie przez kilka godzin, a potem niespodziewanie zaczęła. Później, kiedy mój telefon w końcu znalazł sieć odkryłam, że opublikowała na fb post z pytaniem czy ktoś zechce ją zaprosić na noc, ale chyba nie było odzewu.

Szłyśmy szybko, zbyt szybko dla mnie. A poganiała, że inaczej nie zdążę na pocztę, rzeczywiście czynną tylko do czwartej. – Ta poczta to tylko dla ciebie- perorowała- nie chcesz to się spóźnij, nie moja sprawa… Dziwiłam się czemu nie jechać do Vail już teraz, lub z jakiegoś kolejnego skrzyżowania, było ich kilka, ale dyskusja z A nic nie dawała. -Idź gdzie chcesz!- warknęła znów z parkingu przy La Posta Quemada- ja idę do Colossal Cave! Umówiłam się już tam z Mikiem. Znów straciłam sygnał w telefonie, zresztą nie chciałam zawracać Mikowi głowy więc w upale po asfalcie pokonałam dodatkowe 2 mile podejścia, żeby trafić na znów rozwścieczoną A, złą bo nie udało jej się zobaczyć za darmo zwierząt, które trzymano ponoć przy restauracji. – Jestem tu tylko żeby ci pomóc! Nie masz sygnału, nie poradziłabyś sobie beze mnie! – dobiła mnie. Mike podjechał punktualnie. Nie chciałam psuć atmosfery. Mike i Susan byli bardzo mili, zaprosili nas na noc do domu, pięknego, ustawionego wśród wspaniałych kaktusów. Zdążyłam na pocztę, a A, która twierdziła, że ta poczta to tylko dla mnie, odebrała tam też swoją paczkę.

Była opiekunką starszych ludzi. I kiedy potem zdominowała całkowicie naszą rozmowę, kiedy odcinała każde moje pytanie czy każde pytanie skierowane do mnie, jakbym bredziła, czy zawracała głowę, pomyślałam, że może ukształtowała ją praca. Że po latach obsługiwania staruszków poczuła się jedyną mądrą, jedyną, która może wszystko ogarnąć, kimś niezbędnym i z definicji lepszym.

Pamiętam jak zarządziła wyprawę do sklepu, nie najbliższego (który mi by w zupełności wystarczył) tylko oddalonego o pół godziny jazdy, jak warknęła kiedy wróciłam po torbę- w sklepie są reklamówki!- tonem doświadczonej Amerykanki do mnie prostaka z biednego kraju. -Staramy się nie używać reklamówek- tłumaczyłam potem przy kolacji Susan. Świat jest już tak zaśmiecony plastikiem… Staramy się oszczędzać wodę, walczyłam kiedy A odmówiła uprania naszych rzeczy razem. Amerykańskie pralki są ogromne, bolało mnie takie marnotrawstwo wody. Na pustyni!

Odetchnęłam z ulgą dowiadując się, że A jest zmęczona i zostaje u Susan na kolejny dzień. Współczułam jej, miała za sobą ciężkie przejścia, dopiero dochodziła do siebie po chorobie, może raziło ją coś w mojej osobie, może naprawdę myślała, że sobie nie radzę i z łaski męczyła się ze mną przez 3 dni? Chciałam o niej jak najszybciej zapomnieć, ale wbiła mi się w pamięć jak drzazga. Z czasem to co mi opowiadała o sobie przestało się idealnie układać. Nie pasowały mi fakty i daty, wracało wspomnienie hotelu, gdzie planowała spać (za 100 dolarów za noc), i z którego tak wspaniałomyślnie zrezygnowała…

Jeśli czegoś się po tej historii nauczyłam to ostrożności w bliskich kontaktach z ludźmi. Amerykanie wydali mi się w pewien sposób zaimpregnowani, jakby opakowani przezroczystą folią. Większość wcale o sobie nie opowiadała . Nie podawali nawet prawdziwego imienia zastępując je szlakowym przezwiskiem. Nic dowiedziałam się niczego o ich zawodach, o rodzinach. To nie przeszkadzało niektórym pytać mnie, ale kiedy ja o coś z rozpędu spytałam czułam, że popełniam niewybaczalną gafę. Niszczę estetyczne opakowanie, które zapewnia wzajemne funkcjonowanie bez spięć. Ranię, a przecież wcale tego nie chciałam. Bywałam w różnych krajach, w różnych miejscach i chyba nigdy nie czułam się tak niedopasowana, tak niezręczna.

To oczywiście nie dotyczyło wszystkich. Żałowałam, nadal żałuję że nie udało mi się spędzić lepiej czasu z Mikiem i Susan. Ten czas uciekł rozbity na płytkie small talki A. Miałam wrażenie, że stara się być bardziej amerykańska niż Amerykanie, a to akurat byli wspaniali ludzie uczynni, życzliwi i jak mi się wydaje tak silni, że mogli sobie pozwolić na życie bez ochronnej folii.

Susan zaproponowała żebym została na kolejną noc i przeszła fragment szlaku bez plecaka. Mieszkała tak blisko parku narodowego, że rzeczywiście miało to sens, więc tak zrobiłam. Wieczorem A pomogła mi przejść procedurę uzyskania pozwolenia na biwak w Saguaro National Park, dostałam ostatnie miejsce na wyżej położonym Manning Camp, a A kupiła sobie takie samo, dzień później.

Share

Arizona Trail cz2: Coronado National Forest

Wyszłam z Patagonii po południu, szlak wlókł się szeroką szutrówką, wiatr wznosił tumany kurzu, a nieliczne skręty ozdabiały tablice-„teren prywatny nie wchodzić”. Jeszcze zanim znów zaczęły się góry pojawił się znak „Coronado National Forest”, zabawny, bo ten teren trudno byłoby nazwać lasem. Badyle, czasem wypalony krzak. Suche źdźbła co zostały po zimie. Podobnie było przed Patagonią, ale jakoś wtedy mnie to nie zdziwiło.

Chwilę za granicą parku szlak odbił w mniej uczęszczaną polną drogę, minęła mnie kobieta w quadzie, stanęła spytała czy wszystko ok. Sezon się dopiero zaczynał, być może jeszcze się tu nie spodziewała ludzi. Ja z kolei spodziewałam się ich dogonić już za chwilę. Na drodze nie było żadnych odcisków stóp, myślałam nawet czy nie przejechali autostopem. Pod wieczór droga wbiła się w zalesioną dolinkę. Widziałam zaparkowany samochód i namiot, gdzieś w lesie zaszczekał pies. Kilka zakosów wyżej pojawiły się szlakowe znaki, metalowa skrzynka (bear box) i tablica ostrzegająca przed pumami i niedźwiedziami. To było dobre miejsce na biwak, jednak nikogo tam nie zastałam. Rozczarowana przeszłam jeszcze kawałek i rozbiłam namiot w zakolu rzeczki. Żałowałam potem, że nie zostałam przy tablicy, mogłabym schować jedzenie do skrzynki, tak zapakowałam je tylko w wodoszczelny worek, który służył mi co wieczór jako bezpieczny schowek. Wierzyłam, że nie wypuszcza zapachu jedzenia, i chyba rzeczywiście musiało tak być, bo nigdy nie zainteresowało się mną żadne zwierzę, nigdy aż do kwietnia…

Tamta noc była upiornie zimna. Miałam na sobie wszystkie ubrania, nawet rękawiczki, a i tak obudziłam się długo przed świtem, skostniała. Jeszcze przez dwie godziny niosłam filtr schowany w rękawie, licząc że to go wystarczająco nagrzeje. Szlak biegł ocienioną doliną, szron pod stopami chrupał nawet kiedy już wyszłam na słońce. To były wysokie góry i zimno nie odpuściło przez cały dzień. Nie spotkałam nikogo. „Moi” najwyraźniej zostali z tyłu, może zatrzymali się w Patagonii na noc, nie dogoniłam też ludzi z poprzedniego dnia.

Szlak biegł pięknie. W strumykach szemrała czysta woda, kwitnące krzewy oblatywały kolibry, łany wyschniętych traw w dolinach wyglądały z góry jak płynne złoto. Zbocze za granią porastał gęsty las. Minęłam opuszczone kopalnie srebra Santa Rita i koło czwartej zeszłam na szutrową drogę. Z daleka widziałam namiot i gotującego coś przy nim chłopaka. Potem pożałowałam, że tam nie zostałam. Las był ciemny i zimny. Droga wydawała się podejrzana, liczne miejsca biwakowe przecinały świeże odciski kół. Pomyślałam, że na odcinku, który biegł zboczem równolegle do drogi będzie lepiej, jednak poza pięknymi widokami nie było tam nic ciekawego. Trawa, chaszcze. Miałam duży zapas wody, nabrałam w rzece, mogłam zabiwakować gdziekolwiek, tylko nie znalazłam nic dogodnego. Nic płaskiego, nic bez kamieni. Można by oczywiście wydeptać, wyzbierać… ale robienie tego na jedną noc wydawało mi się nadużyciem. Szkoda kawałka dzikiego świata. Wydawał się taki delikatny, wrażliwy, pomimo kolców. Trawy suche, nie wzeszły jeszcze wiosenne kwiaty być może namiot nie uczyniłby tu żadnych szkód, myślałam, ale biegłam i znów znalazłam się na podejrzanej szutrówce. Skręciłam w stronę rzeki. Wiało i było lodowato, już wcześniej założyłam na siebie wszystkie rzeczy i aż zwolniłam kiedy z przeciwnej strony, z drogi co biegła równolegle do ścieżki wyskoczyła rozpędzona dziewczyna, skurczona z zimna, pomimo wysiłku raczej fioletowa niż zaróżowiona, a ubrana w mini spódniczkę i stanik, cała pokryta gęsią skórką. – Skąd jesteś?- spytała- Z Polski- a ja z Czech!

Tak jak ja szukała miejsca pod namiot, najlepiej niewidocznego z drogi. Wyruszyła z granicy Meksyku dzień przede mną, spędziła jeden dzień na kempingu, a szutrówkę przejechała autostopem. Zamiast szlakiem wędrowała drogą, być może bo ta ścinała podejścia, nie wnikałam, tamtego wieczoru jej widok mnie zaintrygował i ucieszył. We dwie już nie bałyśmy się jezdnej drogi (i potencjalnie się po niej szlajających pijanych mężczyzn). Rozbiłyśmy namioty na poboczu, noc była wietrzna i bardzo zimna. Schowałam filtr do rękawa puchowej kurtki ( nie luzem do śpiwora), filtr A zamarzł jeszcze zanim dotarła do Patagonii, zamierzała kupić nowy w sklepie w Vail.

Byłam umówiona w Vail z Mikiem i Susan (parą uczynnych ludzi, którzy odpowiedzieli na moje pytanie na szlakowym facebooku i podwieźli mnie z lotniska w Tucson do Sierra Vista). Susan wręczyła mi na odchodnym kartkę z numerem telefonu, żeby dać komuś co potrzebuje pomocy i pomyślałam, że to jest odpowiedni moment. -Ok, ty załatwiasz podwózkę ja płacę z hotel- zaproponowała w zamian A- cena i tak jest za pokój nie za osobę. Nie potrzebowałam, byłam pewna, że zanocuję gdzieś koło Susan w namiocie- po co ci hotel? Szkoda pieniędzy -dziwiłam się, ale A była bardzo zmęczona. Później nie wróciłyśmy już do tej rozmowy, a sytuacja zrobiła się nieco niezręczna. Spontaniczna decyzja wspólnego wypadu do sklepu w Vail skleiła nas na kolejne 3 dni. A mieszkała w Stanach już od 20 lat. Była świetnie przygotowana, gdyby nie ona pewnie ominęłabym Kentucky camp- dawną farmę, gdzie wędrowcy mogli za darmo skorzystać z prądu, kuchni i toalety, i nabrać wody. Zjadłyśmy tam przyjemne drugie śniadanie przy stole (co za wygoda!). Nie wiem też czy odważyłabym się podejść do wypełnionych dobrym jedzeniem i potrzebnymi drobiazgami skrzynek, które ustawił na szlakowych rozstajach starszy mężczyzna. „Cooper Trail Magic” było wspaniale wyposażone, zjadłam tam humus, jajko na twardo i dwie bardzo soczyste pomarańcze. Wzięłam też buteleczkę z alkoholem, małą i lekką. Towarzyszyła mi do końca, nosiłam w niej olej. Bardzo mi go brakowało w tych pierwszych dniach, moja dieta była zbyt mało kaloryczna i czułam się głodna już chwilę po posiłku.

Cooper Trail Magic cieszył kolejnych wędrowców jeszcze przez wiele dni . Było tam wszystko za czym się tęskni na szlaku, nawet szczotki do zębów, maszynki do golenia, szminki, plastry opatrunkowe i trochę lekarstw. Zapasy czystej wody. Leżaki… Wspaniały, bardzo hojny gest, a jego twórca nawet nie podał nam swojego imienia- podziękujcie Cooperowi- powiedział wskazując psa.

Tego wieczoru na horyzoncie pojawił się mur wysokich gór- skraj doliny Rincon i cieszyłam się, że biwak wypadł nam na wzgórzu z widokiem.

Share
Translate »