Sonfjället leży tak daleko na wschód, że nie mieści się na ostatniej outdoorowej mapie szwedzkich gór. Omijają go długodystansowe szlaki i w zasadzie łatwo by go było przeoczyć, pomimo zacnej wysokości 1277 m npm. Za to jego zdjęcie na stronie parków narodowych jest piękne. Leśne jezioro i wysoki ośnieżony szczyt. Zastanawiałam się gdzie je zrobiono i dopiero po powrocie odkryłam, że z mostu na rzece Ljusnan. Tuż za kempingiem w Hedeviken gdzie udało nam się zostawić samochód. Bo zaparkowanie w Szwecji wcale takie proste nie było. Zaspy, albo dojazdy do domów. Prywatne. Może w mieście, pod jakimś dużym sklepem, ale zaplanowaliśmy, że wyruszymy ze wsi. Do tego późno, wczesne popołudnie. Kemping zamknięty. Para, która go dopiero kupiła zajęta naprawianiem toalety. Edek przestawił samochód kilka razy zanim zdecydowaliśmy żeby im zostawić kluczyki. Dwa tygodnie… Nikt nie wiedział jaka będzie pogoda, czy nie przyjdzie śnieżyca, lub wiatr. Wprawdzie człowiek który jeździł pługiem, poproszony o telefoniczną konsultację wykluczył tylko jedno miejsce, tam zamierzał gromadzić zgarnięty śnieg, ale właściciele i tak trochę się bali, co jak się połamią gałęzie? Kluczyki ich uspokoiły, jeśli zapowiedzą armagedon, przestawią. Zostawiłam numer telefonu, obiecałam wrócić w niedzielę po południu. -Nawet gdybyście przyszli w środku nocy dzwońcie, otworzymy- żegnała nas właścicielka kempingu.
Kawałek szliśmy szosą wzdłuż Ljusnan. Była zamarznięta, pomimo tego że kilka kilometrów dalej widzieliśmy płynącą wodę. Lód musiał być cienki i świeży, nie było śladów, skutery, tak jak i my jeździły mostem, nawet minął nas jeden, mężczyzna ciągnął na lince chłopca na nartach.
Poza tym byliśmy sami, szlak przejechany, ale nie rozjeżdżony. Wygodny. Las cichy. Przysypane śniegiem gałęzie brzóz chyliły się nad ścieżką i czasem ten tunel był trochę zbyt niski dla nas.
Dzień pochmurny, widoczność nawet nie najgorsza, ale paleta kolorów skrajnie wąska- białe na białym. Nie zauważyłam wiaty nad jeziorem Rorsjon, tylko fragment niezamarzniętej wody. Ściemniło się kiedy mijaliśmy skręt nad Kalsjon- nieoznaczony, chyba nieprzejechany. Nad rzeką Valmen musiałam wyjąć latarkę i z pośpiechu pogubiłam się. Szlak miał skręcić, i rzeczywiście to zrobił. Był wydeptany niemal jak autostrada. Przeszły nim renifery, stado zatarło ewentualne ludzkie ślady. Nawigacja zrobiła nam psikusa, mapa.cz mówiła, że idziemy ścieżką, a ja zapomniałam jak się nazywa nasz schron. Po kilometrze zauważyłam, że szlak opada, a miało być cały czas do góry… To nie jest łatwy orientacyjnie teren, zwłaszcza w świetle latarki. Wróciliśmy, kurczowo trzymając się linii lasu z mapy. Skręciliśmy w kolejny, tym razem przejechany szlak i znów wszystko na nic. W miejscu gdzie spodziewaliśmy się domku był tylko śnieg. Pobiegłam przodem, narty zapadały się mniej niż rakiety. Dobrnęłam do niezamarzniętego strumienia, gdybym ja budowała tu chatkę stałaby nad wodą. A nie stała… znów wróciliśmy. Weszłam na moment do lasu, coś tam przypominało mi skos dachu, ale było tylko zwalonym pniem. Już byliśmy zdecydowani wrócić do wiaty, minęliśmy ją ze 2 km wcześniej, kiedy w lesie błysnął mi biały prostokąt… rama okna? Moja latarka była jeszcze silna. Edek rano jej wymienił baterie. Rzuciłam pulkę i plecak i pobrnęłam przez nietknięty śnieg. Tylko kilka metrów dalej był ślad. Skuter dojechał pod drzwi i zakręcił. Zjechałam szybciutko, po ubitym, mieliśmy chatkę!
Śliczna, dwuosobowa z piecem i drewutnią pełną sosnowych pni. Ktoś zostawił kilka brzozowych szczapek i zwitek kory. Temperatura na zewnątrz spadla poniżej -20, wewnątrz podgrzaliśmy ją prawie do zera. Było późno, byłam strasznie zmęczona. Ledwo wyjrzałam. Sonfjället oświetlił już bardzo blady księżyc, cienkie chmury nie zdradzały śladu zorzy. Las przecinał ślad latarki- Edek patrzył przez okno. Płonęła świeczka. Nie chciało mi się wracać do strumienia. Stopiliśmy śnieg.
Rano odkryliśmy drogowskaz, zasypany, dlatego go przeoczyliśmy nocą. Pogoda się nie poprawiła, padał drobny śnieg. Odszukaliśmy szlak do Nyvallen. Był nieprzejechany.
To ślad z naszego pierwszego dnia. 15 km, a nie 8… jak policzyłam.