Kuststigen cz9 – Flatön

Wyspa  Flatön wyglądała bardzo spokojnie. Lasu było tu niewiele, ale szlak trzymał się blisko wybrzeża, jak zawsze w Bohuslan pięknego. Raz przekroczył wąziutki fiord mostkiem. Kiedyś przechodzono go po kamieniach. Brzegi były na zmianę skaliste i podmokłe. Wsie wydawały się puste, w jednej nabrałam wody z pompy. Smakowała rdzą, pewnie powinnam więcej spuścić. Wiało i było mi chłodno. Szlak wyszedł na szosę. Poczekałam na prom. Tuż za przeprawą był porcik. Stała tam toaleta z prysznicem. Niemal go przegapiłam, a trudno uwierzyć leciała z niego wspaniała gorąca woda! Wykąpałam się oczywiście, ubrałam grubo i dla rozgrzewki pobiegłam. Przechodząc przez większą miejscowość zajrzałam do baru. Liczyłam na ciepło i kawę, ale można było tam kupić tylko słodycze i jabłka. Zresztą już zamykali. Wyszłam z wodą i idąc w kierunku jedynego na wyspie lasku ogryzłam twarde czerwone jabłka. Wcześniej kilka razy znalazłam takie pod opuszczonym drzewem, te sprzedawano z dumą, jako miejscowe. Trochę kluczyłam przy farmie w środku mokradeł. Droga, którą biegł szlak, bagnista i rozjeżdżona wspięła się na lesiste wzgórze. Nie było sensu iść dalej zapadał zmrok. Rozbiłam namiot na szczycie, niedaleko zamkniętej na klucz szopy. W gęstwinie świerków.

Rano znów trafiłam na przesmyk fiordu. Linia brzegowa była tu tak skomplikowana, że nie bardzo wiedziałam gdzie jestem. Szosa doprowadziła mnie do kolejnego promu. Wyspa Orust była bardziej zarośnięta. Myślałam wcześniej, że skręcę do sklepu w Ellos, ale mi się odechciało. Las był zaciszny, przyjemny. Ścieżka świetnie oznakowana, pojawiło się mnóstwo informacyjnych tabliczek. Widywałam je już wcześniej, ale tu były najciekawsze. Z nich wiem o strasznej biedzie jaką cierpieli mieszkańcy w 18 i 19 wieku. O wylesieniu, wyzysku. Głodzie. Sfotografowałam najważniejsze informacje. Były nie tylko po szwedzku i byłam wdzięczna komuś kto je zgromadził. Nie podpisał się, a szkoda, bo chętnie bym do niego napisała. Lub do niej.

Przy leśnej drodze, szutrowej, ale bardzo wąskiej minęłam kamień milowy. Przed wiekami to był główny trakt. Oznakowanie ciągnęło się od zamku Bohus, przy którym zaczęłam swoją wędrówkę niemal miesiąc wcześniej. Niedaleko na szczycie granitowego wzgórza postawiono wieżę widokową. Wdrapałam się oczywiście, fajnie było wyjrzeć ponad las. Wcześniej, kiedy jeszcze go tu nie było, to miejsce służyło pasterzom do wypatrywania stad. Teraz tylko z czubka wieży było widać cokolwiek innego niż drzewa. Nad morzem trzymała się lekka mgła. Bardzo wiało.

Lasem, przez pastwiska, przez kilka na wpół opuszczonych wsi doszłam do szosy. Była nadzwyczaj ruchliwa i idąc poboczem zauważyłam ludzi z torbami. Kawałeczek dalej był sklep! Skręciłam tam z nadzieją na coś pysznego, ale to było bardzo dziwne miejsce. Outlet pełen chińszczyzny. Z jedzenia tylko dziwne słodycze. Wybrałam czekoladę (okazała się bardzo smaczna), wypiłam w barze herbatę i odchodząc zauważyłam dwie kobiety. Wyglądały jak przekupki, a prowadziły kram z jajkami, chlebem, słoikami z domowym dżemem. Wygrzebałam tam wędzoną makrelę. Świetną. Był też sprzedawca pieczywa i ktoś z pamiątkami. Tłum staruszków obładowanych materacami, papierem toaletowym i kołdrami robił taki rwetes, że szybciutko uciekłam na szlak. Wystarczyło odejść kilka metrów od szosy żeby znaleźć ciszę.

Share

Kuststigen cz8-Skaftö

Byłam jedyną turystką. Prom był tylko dla pieszych. Wypełniały go dzieciaki wracające ze szkoły do Fiskebäckskil- wsi rozłożonej po obu stronach wąskiego fiordu. Prom zatrzymał się tam dwukrotnie, chociaż przystanki dzieliło tylko kilkaset metrów. Wysiadłam na ostatnim, bo pani z obsługi radziła żeby obejrzeć tę stronę. Z morza wieś wyglądała jak pocztówka. Nabrzeże zabudowane gęsto drewnianymi domkami i górujący nad nimi wiatrak. Prom dobił tam za kilka minut, minął tylko stelaż do suszenia dorszy, teraz pusty i zacumował przy nowoczesnej przystani. Uczniowie rozeszli się szybko, a ja kluczyłam po wąskich uliczkach wśród domków w pastelowych kolorach, obsadzonych różami, czyściutkich. -Kosztują miliony- powiedziała mi chwilkę później dziewczyna w bieli. Maluję je kolejno co 5 lat. Stała na drabinie z wiadrem farby w kolorze tureckiego jogurtu i skupieniem godnym Mona Lizy. Malutkim pędzelkiem głaskała framugę okna. Poradziła mi żeby wrócić i przejść nadbrzeżnym szlakiem w dół Skaftö. -Nie zdążę znaleźć miejsca na namiot- broniłam się- to rozbij u mnie- podała adres- Musisz tamtędy przejść! Już po kilku słowach zorientowałam się, że jest Polką więc rozmowa poszła nam gładko. Zapisałam ulicę i numer i pobiegłam. Ścieżka miała z 8 kilometrów, do zmroku zostały mi dwie godziny. Śpieszyłam się. Wiatrak- z bliska równie ładny jak z daleka, pole golfowe w cieniu starych drzew, żywopłoty z konfiturowych róż, obwieszone owocami już w połowie zjedzonymi przez zwierzęta, klika domków. Tam pierwszy raz widziałam jak ktoś zbiera jabłka, wszędzie wcześniej spadały i gniły. Port w Grundsund poniżej ciemnych chmur i wąska szosa, którą wróciłam do Fiskebäckskil. Pięknie, spokojnie jak to w Szwecji, ale nie zrobiło na mnie wrażenia.

Dom Polki wyróżniał się lekkim chaosem (jakby nie szwedzkim), ale i tak trudno mi go było odszukać. Numery nie były po kolei, a ten wcale nie miał numeru. Dzwonek nie działał, więc uchyliłam drzwi. Przy stole mąż oglądał film, przeszkadzałam, czułam się niezręcznie, ale zależało mi na chwili rozmowy. Dziewczynie nie podobała się Szwecja. -Czemu nie wrócisz?- dziwiłam się – nie mogłabym mieć takiej pracy- w Polsce nikomu nie zależy na precyzji. Szybko i tanio, a tu sobie mogę malować jak lubię.- W sumie to konserwacja zabytków- uśmiechnęłam się. Zapadła cisza. -A ty?- zapytała- Ile ci płacą żeby tak chodzić? I przypomniał mi się pasterz z Kaukazu. On też nie rozumiał, że dla przyjemności. -Dam ci pracę – próbowała mnie uratować.

Dopiłam herbatę, nabrałam do butelki wody i pożegnałam się, nadal miałam z pół godziny światła i wolałam rozbić namiot w dzikim miejscu. W błękitniejącym zmroku, z końca fiordu Fiskebäckskil wyglądał jak reklama z folderu. Tu mamy na pokaz spokój. Nawet woda wcale się nie marszczyła. Wbiegłam w las. Miejsce na namiot znalazłam ze dwa kilometry dalej nad zatoką. Nie było zupełnie płaskie, widok też troszkę mnie rozczarował, ale byłam zadowolona. Szumiały szuwary, z dębów leciały dojrzałe żołędzie. Krzyczały gęsi. Rano nad wodą uniosła się lekka mgła.

Ścieżka wiła się w gąszczu, wzdłuż zatoczek. Przeszłam mostem na półwysep. Minęłam dwa opuszczone domy, na jednej z nadbrzeżnych łączek uzbierałam kilka borowików i ugotowałam sobie grzybową zupę. To by było wspaniałe miejsce na biwak, była tam ławeczka i stół. Dalej spotkałam jeszcze kilka takich. Szlak biegł ładnie głównie chaszczami. Z góry widziałam skalisty fiord. Pod koniec kiedy szlak zbliżył do drogi spotkałam kilku samotnych grzybiarzy. Szukali kurek.

Prom było widać już wcześniej, zza zakrętu. Żółty, z platformą dla samochodów pływał regularnie co pół godziny od 1957 roku. Wcześniej można było się tu dostać tylko parowcem. W 1980 rząd przejął to połączenie i zaczął je finansować. Służy nielicznym mieszkańcom i pewnie trochę liczniejszym turystom. Kiedyś żyło tu więcej ludzi, rybaków i pracowników olejarni, i pewnie nie było tak spokojnie i pięknie. Podobało mi się tu. Nawet bardziej niż na sławnej Skaftö.

Share
Translate »