Kuststigen cz7 Lysekil

Byłam już blisko Lysekil. I chociaż wydawało mi się, że dojdę tam przed południem szlak kluczył po bagienkach, i laskach, a ja z nim. Góry przecinała linia z prądem, z daleka widziałam kominy. Poza tym, nic. Okolica była wiejska, spokojna. Ścieżka wyszła na moment na szosę i odbiła do rezerwatu przyrody. Koniec fiordu był podmokły, bagnisty. Kręciło się tam mnóstwo ptaków. Robiły harmider, podnosiły się i siadały, i nie wiedziałam czy czasem nie zbierają się już do odlotu, na południe. Dobrze było siedzieć na pomoście zawieszonym na skałach i słuchać ich. Miałam wrażenie, że miasto oddaliło się na jakąś wielką odległość, może znikło. Zdjęłam buty, żeby stopy choć trochę wyschły, i na drewnie zostały mokre odciski skarpet. Nie mogłam sobie nawet przypomnieć kiedy ostatnio miałam suche buty.

Znów szłam lasami, wzdłuż skalistych jeziorek, czasem gąszczem. Pogoda pogorszyła się, niebo zachmurzyło, czasem kropił drobniutki deszcz. Wdrapałam się na jakieś zalesione wzgórza, minęłam białe, cylindryczne budynki…silosy? Jak gdyby nic ustawione w gęstym lesie. I pojawił się widok na wyspy. Ależ tam było pięknie, pomimo wiatraków. Jeszcze piękniej wyglądało Lysekil. Pierwsze co zobaczyłam z góry to port jachtowy. Śliczny, wtopiony w zatoczkę jak z obrazka. Skały były tam kruche, zejście strome. Na końcu zjechałam po śliskiej glinie wprost na molo gdzie dźwig wyciągał w wody kolejne jachty. Panowie myli je i pakowali na wózki. Szła zima.

Port był długi. Nabrzeże zarosły gęsto domki na łodzie, pomalowane w kolorze szwedzkiej czerwieni, z firankami w okienkach. Idealne. Przy każdym ławeczka, gniazdko, niestety bez prądu. Szkoda, bo miałam ochotę tam posiedzieć, pogapić się na wodorosty i meduzy. Woda była idealnie przezroczysta. Nie tak sobie wyobrażałam port.

Droga do miasta biegła skalistą dolinką. Na ścianach wydrapano rysunki. Szłam przyglądając się im, i dopiero w połowie znalazłam informacyjną tablicę. Autorami murali było dwóch piętnastolatków. Był 1914 rok, bieda i beznadzieja. Chłopcy wyrywali się z domu i marzyli o transatlantyckich statkach, o Ameryce, i o Indianach. Po latach zidentyfikował ich jakiś naukowiec, murale oczyszczono i odnowiono. Dalej widziałam jeszcze kilkanaście nietkniętych, nieodnowione wtapiały się już w tło, porastały mchami. Było tam jeszcze więcej Indian, kilka statków. Kilku umundurowanych mężczyzn. Przypominały mi prehistoryczne rysunki, które widziałam wcześniej, być może jedne i drugie powstały z podobnych marzeń.

Nie byłam pewna co wydaje mi się bardziej niesamowite, fakt że chłopcy mieli prawdziwy talent, czy to że ktoś ten talent zauważył po latach i zadbał żeby malunki nie znikły. Szwecja w międzyczasie zmieniła się nie do poznania. Teraz trudno tu sobie nawet wyobrazić biedę.

Minęło jeszcze kilkadziesiąt minut zanim doszłam do miasta. Ścieżka biegła nadbrzeżem, pustym zupełnie. W sklepie zrobiłam duże zakupy, zjadłam w parku. Była tam toaleta i plac zabaw dla dzieci.

Do pierwszego okruszka, który mi spadł podleciał samotny wróbel. Wyciągnęłam resztkę płatków owsianych i sypnęłam mu. Za moment otaczało mnie wróble stado, a chwilę później kiedy znów sypnęłam przyleciały gołębie. Ptactwo kotłowało się na chodniku. Obserwowałam plac zabaw. Syryjski z wyglądu dziadek bawił się z równie ciemnowłosym wnuczkiem. Chłopiec zjeżdżał na tyrolce. Przez kilkanaście minut to mu się nie znudziło. Aż przyszła blond babcia z równie blond dziewczynką. Stanęły, czekały. Wszystko odbyło się bez słowa. Dziadek uprzejmie zajął wnuczka inną zabawą. Chłopiec troszkę się dąsał, ale ustąpił miejsca. Dziewczynka zjechała kilka razy i poszła. Babcia kiwnęła głową dziadkowi. On się promiennie uśmiechnął. Wcześniej czytałam o niepokojach wśród imigrantów. Też w Lysekil. I nawet trochę się tego bałam. Nie wiedzieć czemu.

Siedziałam tam chyba z godzinę. Mój prom odpływał dopiero o czwartej. Zdążyłam jeszcze zajrzeć do zamkniętej kawiarni i kupić gorącą kawę. Kiedy słońce chowało się za chmury było zimno. I siedząc tak długo zmarzłam.

Share

Kuststigen cz6

Zostawiłam sobie resztkę relacji z jesiennej Szwecji na gorsze czasy. I teraz przyszły. Śnieg stopniał granice pozamykane. Mój ogród zasnął na zimę.

<—Tamtej nocy wiedziałam, że śpię w niedobrym miejscu. Kiedy dociskałam folię co służy mi za podłogę namiotu czułam, że wgniatam bagno, ale wyciskała się tylko odrobinka, folia była podwójna i gruba, karimata szeroka. Nocą las szumiał delikatnie, kojąco. Nad ranem wiatr zamilkł, a kiedy otworzyłam namiot zamarłam. Wszystko, każde źdźbło trawy, każdy miniaturowy świerczek oblepiały wspaniałe kropelki. Słońce wstawało szybko i kiedy gorące promienie dotykały rosy las parował. Utrzymało się to z godzinę. Jeszcze zdążyłam złapać kilka promieni wbijających się między liściaste drzewa. W gąszcz paproci. Dalej senna wioseczka, asfalt, nawet ładny w alei brzóz i niespodziewanie znak- petroglify! Na skałach wzdłuż całej drogi ciągnęły się rysunki, odnowione i podmalowane czerwienią (żeby było je lepiej widać), a dalej w jagodach i mchach ginęły te jeszcze nie oczyszczone. Wiatr przesuwał po nich jesienne liście. Próbowałam odcyfrować co znaczyły, ale ten obrazkowy, prastary język był mi obcy. Polowania, groźne zwierzęta, ludzie i ich hierarchia, daleko od tego odeszliśmy.

Dalej mozaika lasków i pól. Nad fiordem była ławeczka, usiadłam. Para starszych ludzi ładowała do łódki torby na zakupy. Dyskutowali głośno jeszcze na łodzi i kiedy mnie mijali, pomachali z wielkim entuzjazmem. Na końcu fiordu widziałam na mapie miasto. Pewnie fajnie było tam popłynąć, zamiast kluczyć drogą. Odmachałam. Kilka godzin później z góry widziałam jak wracają.

Miasto to chyba było złe słowo. Zza skał wynurzyły się fabryki. Kominy dymiły, słyszałam szum, pływały motorowe łodzie, a na przeciw pod skalistym urwiskiem ciągnęły się kempingi dla biedniejszych. Skromne domki, które się tam zostawia na zimę z kilkoma metrami ogródka, skromne łódki, już ułożone na brzegu i ostatnie samochody pakowane właśnie do odjazdu. Koniec lata. Za jednym z kempingów stała przyjemna wiata z toaletą, dobre miejsce na biwak, ale było zbyt wcześnie. Poszłam w stronę końca fiordu. Szosą, nie znalazłam obejścia. Po lewej las, po prawej bagnista zatoka, jak podmokłe jezioro, nie morze. Łabędzie, krowy. Jeden samotny dom, bagnista rzeczka w falujących szuwarach. Błotnista, a bardzo mi już brakowało wody. Skręciłam w stronę lasu i znienacka wyszłam na kamieniołom. Skały chociaż zranione były piękne, już pozarastane drzewkami, całe dno zalała krystaliczna woda. Wspaniała bez posmaku bagna i bez koloru torfu.

Poleżałam tam na słońcu, zjadłam. Chwilę potem znów zanurzyłam się w chodnym cieniu. Las był wilgotny i gęsty. Ścieżka nieoznaczona. Tuż przed nocą wypatrzyłam jak skręca i coraz bardziej nerwowo biegłam przez zarośla i mchy w kierunku zaznaczonego na mapie jeziorka. Leżało wśród szkierów, wśród niskich drzew i kiedy go dopadłam zlewał je ostatni słoneczny blask. Pomarańczowa kula chowała się za ścianę lasu, powierzchnia wody ani drgnęła, promienie rozproszyły się na chmurach. Poczekałam aż zgasną kolory. Nabrałam wody i wróciłam w leśny gąszcz. Utopiony już w wieczornym błękicie. Kilkadziesiąt metrów wcześniej była polanka gdzie zmieścił się namiot. Miałam pod dostatkiem wody. Wspaniały biwak.

Share
Translate »