Kuststigen cz6

Zostawiłam sobie resztkę relacji z jesiennej Szwecji na gorsze czasy. I teraz przyszły. Śnieg stopniał granice pozamykane. Mój ogród zasnął na zimę.

<—Tamtej nocy wiedziałam, że śpię w niedobrym miejscu. Kiedy dociskałam folię co służy mi za podłogę namiotu czułam, że wgniatam bagno, ale wyciskała się tylko odrobinka, folia była podwójna i gruba, karimata szeroka. Nocą las szumiał delikatnie, kojąco. Nad ranem wiatr zamilkł, a kiedy otworzyłam namiot zamarłam. Wszystko, każde źdźbło trawy, każdy miniaturowy świerczek oblepiały wspaniałe kropelki. Słońce wstawało szybko i kiedy gorące promienie dotykały rosy las parował. Utrzymało się to z godzinę. Jeszcze zdążyłam złapać kilka promieni wbijających się między liściaste drzewa. W gąszcz paproci. Dalej senna wioseczka, asfalt, nawet ładny w alei brzóz i niespodziewanie znak- petroglify! Na skałach wzdłuż całej drogi ciągnęły się rysunki, odnowione i podmalowane czerwienią (żeby było je lepiej widać), a dalej w jagodach i mchach ginęły te jeszcze nie oczyszczone. Wiatr przesuwał po nich jesienne liście. Próbowałam odcyfrować co znaczyły, ale ten obrazkowy, prastary język był mi obcy. Polowania, groźne zwierzęta, ludzie i ich hierarchia, daleko od tego odeszliśmy.

Dalej mozaika lasków i pól. Nad fiordem była ławeczka, usiadłam. Para starszych ludzi ładowała do łódki torby na zakupy. Dyskutowali głośno jeszcze na łodzi i kiedy mnie mijali, pomachali z wielkim entuzjazmem. Na końcu fiordu widziałam na mapie miasto. Pewnie fajnie było tam popłynąć, zamiast kluczyć drogą. Odmachałam. Kilka godzin później z góry widziałam jak wracają.

Miasto to chyba było złe słowo. Zza skał wynurzyły się fabryki. Kominy dymiły, słyszałam szum, pływały motorowe łodzie, a na przeciw pod skalistym urwiskiem ciągnęły się kempingi dla biedniejszych. Skromne domki, które się tam zostawia na zimę z kilkoma metrami ogródka, skromne łódki, już ułożone na brzegu i ostatnie samochody pakowane właśnie do odjazdu. Koniec lata. Za jednym z kempingów stała przyjemna wiata z toaletą, dobre miejsce na biwak, ale było zbyt wcześnie. Poszłam w stronę końca fiordu. Szosą, nie znalazłam obejścia. Po lewej las, po prawej bagnista zatoka, jak podmokłe jezioro, nie morze. Łabędzie, krowy. Jeden samotny dom, bagnista rzeczka w falujących szuwarach. Błotnista, a bardzo mi już brakowało wody. Skręciłam w stronę lasu i znienacka wyszłam na kamieniołom. Skały chociaż zranione były piękne, już pozarastane drzewkami, całe dno zalała krystaliczna woda. Wspaniała bez posmaku bagna i bez koloru torfu.

Poleżałam tam na słońcu, zjadłam. Chwilę potem znów zanurzyłam się w chodnym cieniu. Las był wilgotny i gęsty. Ścieżka nieoznaczona. Tuż przed nocą wypatrzyłam jak skręca i coraz bardziej nerwowo biegłam przez zarośla i mchy w kierunku zaznaczonego na mapie jeziorka. Leżało wśród szkierów, wśród niskich drzew i kiedy go dopadłam zlewał je ostatni słoneczny blask. Pomarańczowa kula chowała się za ścianę lasu, powierzchnia wody ani drgnęła, promienie rozproszyły się na chmurach. Poczekałam aż zgasną kolory. Nabrałam wody i wróciłam w leśny gąszcz. Utopiony już w wieczornym błękicie. Kilkadziesiąt metrów wcześniej była polanka gdzie zmieścił się namiot. Miałam pod dostatkiem wody. Wspaniały biwak.

Share

Kuststigen cz5- Åbyfjorden

Byłam ciekawa jak biegnie dalej ścieżka. Na mapie wracała do szosy, w rzeczywistości prowadziła tak jak chciałam, nisko wzdłuż fiordu. Las był tam wilgotny i gęsty. Wiedziałam, że nade mną jest zoo, raz nawet widziałam płot i słyszałam jakieś głośne ptaki, ale pomimo tego miałam wrażenie, że idę przez dziki las. Na pewno nie był często odwiedzany. Ścieżka wyszła tuż przy wejściu do zoo. Wzdłuż morza maszerowały rude krowy, pasły się jakieś muflony czy kozy. Nie było tłoku, wielki hotel był wspaniale pusty. Kawa bez limitu, można dolewać. Naładowałam tam do pełna baterie, umyłam włosy i przeczekałam przelotny deszcz.

Dalej trochę się pogubiłam, trafiłam na megalityczny grób, weszłam, zeszłam, obeszłam w kółko cały fiord. Nie wszędzie po znakach. Ginęły w niedeptanym gąszczu, wśród domów, czy farm. Musiałam też przeciąć szosę. Druga strona fiordu była równie dzika, szłam gąszczem wzdłuż brzegu, wdrapałam się na płaskowyż. Wiało tam, ale były piękne widoki. Sotorpsberget ma tylko 139 metrów, a wydawało się, że to wielka góra.

Zejście ładne, minęłam kilka domków wśród drzew. Pewnie letniskowych chociaż wyglądały jak zwykłe wiejskie. Ktoś wybudował podesty na drzewach, porozwieszał huśtawki. Czułam się jakbym mijała Bullerbyn. Dalej las, wilgotny, gęsty. Potem zbyt dziki. Wbiłam się w jakieś nieprzechodnie bagna, w trawy po pas, potem w krzaki. Miałam ochotę rozbić gdzieś namiot, gdziekolwiek… ale zupełnie nie było gdzie. Bagno skończyło się we wsi (czy miasteczku?). I tu też nie było miejsca na biwak. Chyba żeby po drugiej stronie szosy… w krzakach pod urwiskiem? Byłam zdesperowana, w ogrodzie kręciły się dwie kobiety, grubawe ufarbowane na blond. Pewnie matka z córką. – Mogę tu rozbić namiot na noc?- spytałam wiedząc, że nie uda się ukryć. -Nie!- usłyszałam i aż mnie zatkało. Zapomniałam spytać czy są z Polski. – 3 kilometry stąd jest kemping, tam sobie idź, to 5 minut- poradziła młodsza blondyna. Zerknęłam na mapę. 3 km w odwrotną stronę niż szłam. 5 minut! To nie mogły być Szwedki, widać, że nigdy nie chodziły pieszo.

Już po zmroku minęłam sklepik, niezły. Kupiłam zsiadłe mleko i śledzia i pognałam. Szlak odbił w las jakieś 3 kilometry za Brodalen, ale długo nie było gdzie rozbić namiotu. Droga żwirowa, wokół bagna lub skały. Huczał wiatr. Jedyne płaskie miejsce jakie znalazłam było na środku ścieżki. Na porębie, pełnej wykrotów i gałęzi. Na otwartej przestrzeni coś jeszcze widziałam, las zlewał się już w bryłę czerni. Więc zostałam.

Noc była gwiaździsta i zimna. Za drzewami migotało światełko. Dobrze się spało.

Share
Translate »