Laponia 22 cz4 Ovre Dividal-Treriksroset

Obudziłam się przed świtem i jakoś mi się nie chciało spieszyć. Człowiek, który mnie dogonił wieczorem jeszcze spał, Niemcy wynurzyli się niespodziewanie z krzaków, już za przełęczą- zwijali namiot, ale chyba też się grzebali. Przez długi czas szłam sama. I to był piękny pogodny dzień. Wysoko, więc bez upału. Z widokami, które sięgały wybrzeża. I niby było monotonnie, ale bardzo mi się tam podobało. Wielki na mapie bród okazał się szeroki i płytki, ze słabym nurtem. Za nim dogodna łączka. Usiadłam, bo zgłodniałam. Jak zawsze kiedy pogoda pozwala porozkładałam skarpety i wkładki z butów, niech schną. Rozłożyłam namiot i śpiwór, wilgotne po chłodnej nocy. Na drugim brzegu pojawili się Niemcy, dwóch mężczyzn w średnim wieku, teraz już lekko znajomych. Nosili ciężkie skórzane buty, takie jakie miewają myśliwi i z zapałem przeskakiwali rzekę po kamieniach klucząc i zawracając. Strasznie to było zawiłe, strasznie długie, ale chyba też emocjonujące, bo kiedy do mnie dotarli stanowczo domagali się podziwu.

-Przeszłaś w kaloszach- odezwał się Łysawy (niezbyt błyskotliwie, bo się suszyły)- no tak, po to je mam- Niepotrzebnie!-Siwy nie doczekał się swojej kolejki- Oczywiście- zgodziłam się uprzejmie, udając że nie widziałam jak głęboko zanurzali przy tym nogi. Zanim zjadłam spektakl powtórzył kolejny Niemiec, ten który nocował koło mnie. Młody chłopak. Wpadł jedną nogą po kolano. Dogoniłam ich przy kolejnym brodzie, czy raczej bagnie, przez które sączył się potok. Młody objadał się łochyniami. Były rzeczywiście wspaniałe, w tym roku wyjątkowo ogromne, ale że podobno halucynogenne, nie jem ich dużo, chociaż są smaczniejsze od czarnych jagód. Starsi już teraz na pewno mokrzy przyśpieszyli. I znów byłam sama, i było pięknie. Bezdrzewna szeroka dolina została w dole, przede mną rozwijały się kolejne pagórki pozarastane tylko jagodami, mącznicą- jadowicie czerwoną i bażynami. Stawałam, zbierałam. Pogodne dni są w Laponii w mniejszości więc trzeba było wykorzystać ten. Pod wieczór minęłam chatkę DNT. Nawet nie zajrzałam. Szlak prowadził w urwisty kanion, za mną piękne widoki, ale nigdzie nie było ani skrawka płaskiego, nic pod namiot. Skalne rumowiska, wyżej piarg. Za przełączką ogromne jezioro, też otoczone morzem kamieni. Schodziłam kręciłam się i nic, więc wracałam i wędrowałam wzdłuż jeziora. Na jego końcu widziałam malutkie sylwetki 3 Niemców. I 3 namioty. Z trudem udało mi się utrzymać grzeczny dystans. Zamieniliśmy z daleka kilka słów. Młody z dumą sfotografował biwak.

Ranek był mętny, z biegiem dnia pogoda się pogarszała, zaczęło padać, potem lać. Nad dolinami kotłowały się ciemne chmury i chociaż deszcz ciął po oczach, i nie miałam jak usiąść czy zjeść było pięknie i nawet zrobiłam kilka zdjęć. Co trudne, bo te wszystkie ochronne warstwy, kurtka, peleryna, łapawice, i torba na aparat wyścielona folią. Woda w potokach zmętniała, ale nie chciało mi się wyciągać filtra.

Niemców spotkałam tuż przed chatką, dotarliśmy razem. I razem beztrosko stłoczyliśmy się pod okapem na ławeczce. Kobieta, co akurat wyszła wylać pomyje rzuciła żebyśmy poszli do toalety, ale nie ruszyliśmy się. Nie było źle, ściana zasłaniała wiatr i nie padało na nas aż tak bardzo. Kobieta wróciła nawet się nie chowając przed deszczem i tak siedzieliśmy sobie i gadaliśmy o szlakach i DNT. Opowiedziałam o człowieku co mi zabronił wejść do przedsionka, ale dał płatki. -O tu też mamy taką skrzynkę ożywił się facet co przed chwilą przyszedł mokry.- Ale pustą… powiedział zaraz -mam coś lepszego! -I wręczył mi kilogram szwedzkich pulpetów.- Za dużo przyniosłem! Przyszedł tylko na weekend, a miał torby z prowiantem, który mi wystarczyłby pewnie na 2 tygodnie. Nie jadam mięsa, w każdym razie bardzo mało, ale te pulpety mi się przydały. Było zimno i spalałam więcej niż przewidziałam. Pomijając już stracone na początku dwa dni.

W międzyczasie minął nas Młody i nie stanął. Panowie oznajmili z dumą, że teraz się wybierają na szczyt i, że już się nie zobaczymy. W ten sposób rozładował się szlakowy tłok i do końca zostałam sama z górami. Pogoda się poprawiła, przez moment nawet świeciło słońce. Blask w dolinach tak kontrastował z cieniem rzucanym przez resztki chmur, że wydawało się, że zaraz coś się zdarzy. Coś dziwnego, coś doniosłego. Nieświadoma co wchodziłam coraz wyżej i wyżej. Były tam już same gołe skały, dolina zwęziła się, narastał wiatr. Naniósł chmur. Znów pędziłam przebierając jak najszybciej nogami, pilnując równowagi i ścieżki, tylko teraz zbliżała się noc, więc kusił mnie każdy skalny blok, każdy uskok, co mógłby zasłonić wiatr, a nie zasłaniał.

Szlak opadał, przekroczył szwedzką granicę, od podmokłej doliny dzielił mnie już tylko jeden próg. Pędząc kątem oka zobaczyłam kolibę. Malutką. Nie dało się w niej położyć, ale można było ugotować, posiedzieć. Zanim przyszpiliłam do ziemi namiot wiatr wyrwał mi karimatę i przerażona, że odleci za horyzont ganiałam po skałach i bagienkach aż ją złapałam. Tropik łomotał nocą jak szalony. Deszcz marzł. Nad długą mokrą doliną przetoczyła się łuna zachodu i świt. I było pięknie, chociaż lodowato i groźnie.

Z biegiem dnia wichura troszkę ucichła, lub może nie czułam jej tak bardzo, bo zeszłam. Po zaroślach wełnianki, rozjechanych przez jakiś ciężki pojazd, wzdłuż rzeki doczłapałam do chatki, skuliłam się pod okapem i tym razem nie zlekceważyłam pomysłu, że lepiej mi będzie w toalecie. To był wielki budynek, który służył też jako schowek i drewutnia. Rozwiesiłam tam przemoczone rzeczy, wyjęłam worek z jedzeniem. Rozsiadłam się i rozleniwiłam. A człowiek co przypadkiem przyszedł po drewno wrócił z czajnikiem gorącej wody. Nie lubię DNT, uważam że to rodzaj mafii, ale ludzie to inna historia. Bywają przyjaźni.

Wyszłam znów otulona peleryną. Deszcz nie ustał, ale byłam najedzona, przebrałam się w cieplejsze rzeczy. I wiedziałam, że przenocuję pod dachem. Dzisiaj dla odmiany się wyśpię. Szlak prowadził do styku trzech granic, w Finlandii czekała bezpłatna chatka!

Share

Laponia 22 cz2- Abisko-Sordalselva, Park Narodowy Rohkunborri

Mgliście, wilgotno, kiedy opuszczałam schronisko wszyscy spali. Planowałam wrócić na szlak autostopem, ale w sobotni poranek szosa była beznadziejnie pusta, więc beztrosko skręciłam w ścieżkę prowadzącą nad rzekę i powłóczyłam się trochę po okolicy. W kanionie nie było nikogo poza mną, z górki miałam wspaniały widok na jezioro- całe we mgle. Była tam wiatka, warta noclegu, kiedyś w przyszłości. Z tego miejsca, z tego punktu widzenia szosa i łapanie stopa, co szło tak opornie wieczorem wydawało mi się stratą czasu. O ile przyjemniej byłoby po prostu iść… I tak zrobiłam. Myśl, że wyliczyłam jedzenie na 10 dni, że kolejny sklep dopiero w Kilpisjarvi znikła bez oporu. Ścieżka Rallaleden, którą teraz wędrowałam w przeciwną stronę wynurzała się i kąpała we mgle, las był perłowy, jasny i mokry, grunt nasiąkły, każdy krok wyciskał z bagna brązowy sok (co szkodzi, przecież miałam kalosze). Czasem widziałam szosę, raz nawet musiałam ją przejść, ktoś przejechał, zlekceważyłam to. Chmura ocierała się o taflę jeziora. Było tak ładnie, tak spokojnie… I nagle telefon… Cholera nie wyłączyłam, a szkoda baterii! Gdzie on jest, w plecaku? W kieszeni? Obcy numer, lepiej nie odbierać… szwedzki- przyjrzałam się, zanim zgasł. Hm… Zawahałam się i odzwoniłam. -STF. Chciałem spytać kiedy przyjdziesz się wymeldować?- facet w recepcji miał równie słodki głos jak wczoraj kiedy płaciłam z nocleg (550 koron- haniebnie drogo). Jak lukrecja, lub lukrecja z musztardą, przemknęło mi przez myśl. -Już dawno wyszłam- odpowiedziałam zdziwiona- przeszłam z 10 km. – A gdzie kluczyk?. Kluczyk… zapomniałam na śmierć! Dostałam go kiedy szlam do sklepu, nie wiem po co, bo pokój był pełen ludzi, a drzwi otwarte. – Mam go, ale przecież nie wrócę- wydukałam. -Odeślij z najbliższej poczty, najlepiej jutro- najbliższa poczta będzie za 2 tygodnie i w Finlandii- czułam, że facetowi opada szczęka, w jego tonie pojawia się nutka chrzanu. Kluczyk poleci najpierw do Helsinek, potem do Sztokholmu… -Musisz odesłać- dobrze- zgodziłam się – tak zrobię.

Rozważałam wszystkie możliwości, wrócić, przepadnie cały dzień, złapać stopa, nikt się nie zatrzyma. Usiadłabym gdzieś -pomyślałam i jak na zamówienie w chaszczach zobaczyłam wiatkę, a w niej dwie osoby. Niemcy. Pogadaliśmy, nie wybierali się do Abisko, nie teraz, ale zaproponowali, że podjadą jutro.

Uff, problem z głowy. Chciałam zadzwonić i to wytłumaczyć, ale już było zbyt daleko do sieci. Mili ludzie pomachali mi na pożegnanie i znów zostałam sama z lasem i bagnem. Kiedy przekraczałam szosę mgła się rozwiała. Ścieżka w stronę Parku Narodowego Rohkunborri biegła po szkierach, minęła mnie para z dzieckiem wracająca na parking. Teren był skomplikowany, pofałdowany, kiedyś myślałam, że można by tamtędy iść wzdłuż Tornetrask, ale to by było bardzo mozolne, chyba że zimą. Koło piątej minęłam ostatnią szwedzką chatkę. Palnostugan powinna była być zamknięta. Jednak sprawdziłam i drzwi drgnęły. Wewnątrz nie było nikogo. Rozsądnie było by pójść dalej, ale chatka to zawsze wielka pokusa. Zostałam. Już po zmierzchu usłyszałam pukanie. Młody Niemiec co szedł aż z Nordkapp. Zmordowany. -Mokre buty, stale mokre. Rozumiesz? (mimo woli spojrzałam na swoje kalosze)- deszcz przez cały miesiąc, codziennie, nawet nie można usiąść, popatrzyć na świat. I te rzeki! Bród za brodem. I bagna! -Lubię bagna- wyrwało mi się, a on się skrzywił i powiedział, że niektóre obszedł drogami. Szkoda, zimą ta trasa była taka piękna, myślałam.

Noc w łóżku to skuteczne lekarstwo, więc kiedy już przebrnęliśmy przez nieuniknione -dlaczego masz taki ciężki bagaż? (to do mnie) i taki duży aparat (to też do mnie) i kalosze… Wyciągnął skrzypce (zapewne ultralekkie) i się rozluźnił. Pomyślałam, że kiedy wróci do domu w pamięci zostaną mu same najlepsze chwile i może nawet zatęskni za Północą. Pewnie już tęskni.

Ranek był piękny, słoneczny. Beztrosko minęłam Lappjordhytta (z pewnym obrzydzeniem, jak to chatkę DNT). Wyglądała na pustą, chłopak mówił, że wieczorem chciał wejść, ale jego klucz nie dotarł na czas przed wyjazdem, więc chatki były dla niego niedostępne. Nie spojrzałam ani na drogowskazy, ani na mapę. Na wprost mnie otwierała się piękna dolina. Miałam ogromny zapas jedzenia, nie miałam planu, ani żadnych trosk. Poszłam przed siebie.

Potem oczywiście żałowałam, ale to było już wieczorem, w deszczu, z karkiem zesztywniałym od ciężkiego plecaka i denerwującym przekonaniem, że tracę czas. Że on ucieka. Że z każdym kęsem mam go mniej i mniej. Sordalselva cała w tęczach była najpiękniejszym miejscem jakie widziałam, żałowałabym gdybym ją pominęła, ale przejście bez szlaku przez górę (co na mapie wcale nie wyglądało źle) zbyt strome, zbyt przerażające w deszczu i mgle, a zejście do końca doliną (zarośniętą gęstymi chaszczami) zbyt długie. Przepadłby na to jeszcze jeden dzień. Niezadowolona z siebie wróciłam i zanocowałam w chatce. Przez ostatnie 2 dni przeszłam ponad 40 km, ale posunęłam się do przodu o 8….-Pójdę szlakiem, prosto do celu jak wszyscy- zdecydowałam. Z żalem, bo przecież planowałam nie planować.

Share
Translate »