Bohusleden cz5 Lunden

Czułam się nocą trochę niezręcznie, ale bobry nie przyszły. Ranek był pochmurny, kolory zbladły, ścieżka wyprowadziła mnie w las. Mżyło kiedy najpierw trafiłam na rozłożony na szlaku sznurkowy dywanik, potem na starą komodę z wysuniętymi szufladami, na końcu stały sanie. Pamiętam jak sama bawiłam się tak w dzieciństwie… być może to pozostałość po wiejskich wakacjach jakiś dzieci. A może nie. Tuż obok, zaraz za leśną drogą stał dom obstawiony starociami. I znów nie wiedziałam czy to sklep czy po prostu mieszkał tu zbieracz? Zabudowania były puste. Dalej znów lasem, przez pola, w kolejny lasek nad rzeczką w bagnisty gąszcz. Spodziewałam się wiatki nad jeziorem. I rzeczywiście stała wysoko na szkierach. Duża wygodna, z huśtawką uwieszoną na dębie. Kiedy się dobrze rozbujałam wylatywałam wysoko ponad taflę wody. Było tam niezłe zejście po skale, i po namyśle, czy może raczej namówiona przez Leśną (pogadałyśmy) rozebrałam się i wlazłam do wody. Nie była wcale tak zimna jak myślałam. Temperatura pewnie kilkanaście stopni, podobnie jak powietrza. Nie wytrzymałam długo, ale poczułam się lepiej. Fajnie było trochę popływać, poza tym byłam już upiornie brudna. Wcześniej chlapałam się tylko, nie myłam.

Ten odcinek szlaku nie odchodzi daleko od ludzi więc chwilę potem znów wyszłam na drogę. Mijałam samotne farmy, biedniejsze niż można sobie wyobrażać w Szwecji. I duże nowoczesne z chlewniami czy oborami, jak u nas, ale zawsze zbudowane tradycyjnie, czerwone stodoły (czasem z blachy nie drewna), białe lub żółte domy z desek. W Svarteborgu przecięłam szosę. Spodziewałam się, że będzie tam autobus, ale był tylko przystanek… Do sklepu można było podjechać w obie strony. 3 kilometry do Dingle lub 4 km do Hällevadsholm. Machałam więc na każdy samochód, pierwszy który się zatrzymał jechał na północ. Do Stromstad gdzie spodziewałam się być za tydzień :). Wysiadłam przy dużej ICA, przez kilka godzin próbowałam doładować powerbank ,ale coś było nie tak. Poszło troszkę, jak ktoś pożyczył mi swoją ładowarkę. Ludzie w sklepie byli bardzo mili, nie niecierpliwili się. A ja łaziłam po wsi, na ryneczku rosną tam wspaniałe jabłka, wśród typowych szwedzkich domków były też gęściej zamieszkałe budynki dla imigrantów. Dzieciaki zgodnie grały w piłkę. W informacji turystycznej, która okazała się tablicą ogłoszeń (na stacji benzynowej) dostałam dobrą mapkę. Zrobiłam zakupy na 140 kilometrów. Najbliższy sklep miał być na końcu szlaku w Stromstad.

Niestety straciłam pół dnia, i gdybym wróciła z kimś do Svarteborga nie miałabym gdzie spać, tam nie ma wody. Poszłam w takim razie w kierunku najbliższego jeziorka- Aspen. Na mapie zaznaczono tam plażę. Nie podobała mi się, zbyt mokro, więc skręciłam przy opuszczonym już letnim domu. Tak jak myślałam ścieżka prowadziła do pomostu. Nie było tam zbyt wygodnie, ale był widok więc zabrałam się za stawianie namiotu. Byłam w środku, mocowałam kijek, kiedy wystraszył mnie mężczyzna. – Przepraszam, postawiłam w niedobrym miejscu? – spytałam.- Ależ nie! chciałem tylko zaprosić na kawę jutro rano. Jestem emerytowanym pastorem. Mieszkamy w tym żółtym domu na skarpie, mijałaś i pomachałaś mojej znajomej. Rzeczywiście pomachałam, tak po prostu z czystej radości.

Więc zajrzałam. Kawa okazała się pysznym śniadaniem. Powerbank ładował się z komputera pastora i tak zszedł czas aż do lunchu. W międzyczasie wyciągnęliśmy razem na brzeg łódkę. To był już ich ostatni dzień. Wracali do Sztokholmu.

Poszłam lasem, polnymi drogami i po kilku kilometrach wyszłam na szlak. To był długi odcinek szosą. Niezbyt ciekawy, ale urozmaicały go kwiaty. Piękne, chociaż pospolite. Margerytki, dzwonki, jastrzębiec pomarańczowy, krwawnik kichawiec. Pępawa. Niektórych nie widziałam w Polsce już od lat. Kręciły się wokół nich owady, grzało słońce i w końcu doszłam do skrętu w mniejszą drogę.

Szlak przecinał wielkie bagna, i chociaż nie było ich dobrze widać przez krzaki, przypominały mi Laponię, miejsca, którymi szliśmy w kwietniu/maju. Tak to musi wyglądać latem. W Lunden jest zamknięty schron. Jak zrozumiałam z darowanej mapki służył ludziom, którzy przez 20 lat codziennie patrolowali okolicę chcąc ją uchronić przed składowiskiem radioaktywnych odpadów.

Dopiero kilka kilometrów dalej skręciłam w las. Minęłam wiatkę, ale niezbyt mi się podobała (brak wody). Nocowałam w kolejnej, nad jeziorem. Bardzo wygodnie. Rozpięłam moskitierę. Myszy latały po niej bez skrępowania i chociaż je czasem widziałam od spodu (są dość obrzydliwe :)), to mnie nie budziły.

Share

Bohusleden cz4 Munkedal

Poranek mokry. Jednak sprawdziła się zła prognoza. Pewnie rozsądniej byłoby siedzieć pod dachem, ale znudziło mi się już po godzinie. Ruszyłam w kierunku kolejnej wiatki, kilka kilometrów na południowy zachód. Żółty szlak nadal był interesujący, wiatka przyjemna, i (przynajmniej w dzień) bez myszy.

Przesiedziałam tam kilka godzin licząc, że deszcz osłabnie. Po drugiej stronie jeziora widziałam przystań schroniska, z łodzią o której usłyszałam po drodze od mijanych starszych ludzi. Podobno można jej użyć i powiosłować. Miałam ochotę, ale pogoda mnie zniechęciła. Nie tylko mnie, po wodzie niosły się głosy, a ludzi nie widziałam, nikt nie zszedł na pomost. Za to do mojej wiatki zajrzała kobieta z trójką dzieci. Chłopcy w różnym wieku. Szwedzi są zwykle bardzo uprzejmi, nie narzucają się. Ci też byli gotowi się wycofać, ale powiedziałam, że już wychodzę. Nie chciałam im burzyć niedzieli, nanieśli drewna i kiełbasek. Przeniosłam się do kolejnej wiatki, ale nie podobała mi się więc poszłam z powrotem na Bohusleden. Pomimo deszczu wszędzie było bardzo ładnie. Tylko coraz bardziej mokro. Nad jeziorem Trastickeln mocno wiało. Byłam już przemoczona do bielizny kiedy zobaczyłam wiatkę, Podbiegłam, a w środku, dziewczyna, którą widziałam wczoraj. Młoda Niemka- Kati.

Było mi głupio, ale spytałam czy znajdzie się miejsce. Wiatka była ogromna, pomimo wszystko czułam się intruzem. Chyba niepotrzebnie, bo spędziłyśmy miły wieczór gadając. Dziewczyna była na szlaku sama pierwszy raz. Miała 19 lat i do nocy nauczyłam ją kilku praktycznych rzeczy. Była sobą rozczarowana, liczyła, że przejdzie po 30 kilometrów co dzień. Trenowała, była w dobrej formie i miała bardzo lekki sprzęt. Pomimo tego udawało jej się tylko 20. Tak jak i mi.

Namówiłam ją żeby rozbiła namiot w wiatce, nie na zewnątrz. Było naprawdę mokro, a bez namiotu zmęczyły by ją myszy. Jej leciutki MSR był jednak zbyt wysoki i ostatecznie wcisnęłyśmy tylko moskitierę. Osłoniłam ją moim tropikiem, a sama wcisnęłam się głębiej. Miałyśmy tam całkiem wygodnie.

Wyszłam wcześniej, spotkałyśmy się potem jeszcze raz w porze drugiego śniadania. W kolejnej wiatce. Wychodziłam już, kiedy nadeszła. To był jej ostatni dzień, celebrowała go. Pogoda była piękna, las różnorodny, dużo jezior. Po południu wyszłam na pola, w rozlewiska, minęłam rezerwat przyrody. Z opisu wynikało, że chroni się tam poziomki i konwalie. Niby nic, pospolite rośliny, które kiedyś rosły dosłownie wszędzie, ale to było kiedyś… Tu najprawdopodobniej zostaną dłużej niż u nas.

Kolejny teren chroniony otaczał rzekę Munkedalsalven. Głęboki skalisty kanion, gdzie żyją bobry i ryś. Była tam wiatka, Kati planowała, że w niej przenocuje, ale chociaż trochę tam posiedziałam już się nie spotkałyśmy. Prawdopodobnie znów nie była sama, bo dalej minęłam dwóch chłopaków, też Niemców. Ruszyli z Munkedal żeby przejść do Kungalv.

Ja natomiast zbyt mocno się rozpędziłam. Dalej w zasadzie nie ma miejsc biwakowych. Mijałam laski i rozlewiska (ale nie płaskie i bez pitnej wody), zabłądziłam w rozwlekłej wsi. Na przedmieściach Munkedal, które szlak mija szerokim łukiem, trafiłam na świetne słodkie jabłka (nieco robaczywe), wystawione przy drodze w wielkiej misie, być może jako dekoracja. W zasadzie przy każdym podwórku był drewniany podest gdzie kiedyś stawiało się kanki z mlekiem. Teraz zwykle były tam kwiaty, i często pordzewiałe już kanki. Raz widziałam książkę gości dla wędrowców.

Za miasteczkiem szłam polną drogą wzdłuż rzeki aż do tamy. Po drugiej stronie mostu trafiłam na ruiny młyna, który jak wyczytałam mielił granity na piach. Była tam tablica z opisem. Ciekawym więc przeczytałam, chociaż zapadał już zmrok. Mieszkańcy okolicznych wsi pracowali w młynie przez całe życie. Zaczynali w wieku 12 lat. I dziewczynki i chłopcy. Podobno powodziło im się nie najgorzej, bo po pracy (dwunastogodzinnej) uprawiali poletka ziemniaków, przydzielone im przez pracodawcę. Nigdy nie opuszczali okolicy.

To było dość uczęszczane miejsce, labirynt ścieżek. Zgubiłam się. Wlazłam w jakiś upiorny gąszcz nad rzeką. Uciekłam bez szlaku po stromym zboczu. Śliskiej glinie, po jeżynach. Wprost na szutrową drogę. Miejsce na biwak znalazłam dopiero nad rzeką, rozlaną jak duże jezioro. Było już prawie ciemno, wcześniej przedarłam się przez pastwisko ze stadem krów i wszystkim co po sobie zostawiły, przez kilka płotów. Widząc płaską ściółkę pod bukiem radośnie rozbiłam namiot i dopiero rano zboczyłam, że śpię w środku bobrowej sałatki. Drzewo musiało być ścięte dosłownie przed chwilą, gałęzie tylko lekko obgryzione nawet nie zwiędły. Być może właśnie nakryto do stołu, a ja głupio zepsułam kolację…

Share
Translate »