czerwiec w Pirenejach cz4

Jadąc (niestety nie w odkrytym wagonie, był pełen) poszukałam w necie najbliższej apteki. Była dopiero w Font Romeu. Pociąg wlókł się tam chyba ponad godzinę. Początkowo, bo musiał wjechać na płaskowyż. Potem, bo stawał w każdej wsi i czekał. Nie wiem na co. Podobały mi się wystrojone jak stewardesy lata temu konduktorki (nieustannie pozowały do zdjęć) i widoki, które w zasadzie już znałam, bo przeszłam przez Dolinę Cerdanya w 2021 roku. Tylko początek, podjazd wąską doliną był całkiem nowy. Fajny pociąg.

Przystanek oznaczony jako Font Romeu jest daleko od miasteczka. Wlokłam się niby szlakiem (naprawdę drogą) pod górę i w upale. Bałam się, że za wolno i zamkną mi aptekę i sklep, ale zamknęli tylko aptekę. Poczekałam w sklepie. Było tam wygodne miejsce żeby zjeść, w mikrofalówce zrobiłam sobie herbatę. Siesta w aptece nie była długa, pani farmaceutka nie mówiła ani słowa po angielsku. Pokazałam zdjęcie olejku na kleszcze. Był goździkowy. Pachniał przyjemnie i spryskałam się nim już na miejscu ku zdziwieniu farmaceutki, która próbowała mi wytłumaczyć jak się go je. Lek osłonowy na antybiotyk przyjęłam na słowo. Miałam nadzieję, że mnie zrozumiała.

Od tamtej chwili nie widziałam już ani jednego kleszcza.

Na mapie wyszukałam schronik. Nie miałam pojęcia co będzie wart. Ruszyłam leśnymi dróżkami, które czasem były oznakowane jako szlaki, ale jakoś niezupełnie mi się sklejały, więc trochę pobłądziłam. To nie był problem, miałam czas, nawet wykąpałam się w jednej z rzeczek. W ostatniej nabrałam 5 l wody. Faktycznie lepszej już dalej nie było. Schronik za to był absolutnie wspaniały. Leżał na hali z dalekim widokiem na południe. Miał dwa maleńkie pokoje, jadalnię z wyłożonym ceratką stołem i sypialnię z jedną dużą pryczą na 2 osoby.

Słońce zaszło i wzeszło czerwono. Pomyślałam, że muszę tu kiedyś wrócić.

Tymczasem pobrnęłam podmokłym lasem, zeszłam wzdłuż wyciągu i ponownie wdrapałam się na GR10. W starej, ale wcale nie takiej złej cabanie zjadłam drugie śniadanie i ktoś zaczepił mnie z pytaniem czy tu spałam…. Tuż przed południem! Wewnątrz było przyjemnie chłodno, na dworze upał. Nad Lac des Boilllouses tłok. Parkingi, schronisko, restauracja. Wykorzystałam tylko toaletę przy informacji turystycznej. Była tam ciepła woda i suszarka, umyłam włosy.

Wzdłuż jeziora kręciło się trochę ludzi, dalej zostałam prawie sama. Szlak podchodził doliną. Znałam ją tylko w zimowej scenerii, zielona wydawała się całkiem nowa. Przypomniało mi się tylko jedno miejsce, strome podejście w polodowcowym kotle. Teraz też leżał tam płat starego śniegu, ale dało się go w całości obejść.

Myślałam że zejdę nad Lac Lanoux i być może przenocuję w małej cabanie przy brzegu. Zapamiętałam, że była brzydka. Brudna, zagracona z wąskim metalowym łóżkiem za krótkim na mnie. Już spod przełęczy widziałam, że coś koło niej błyskało, ruszało się. „Może to tylko wiatr szarpie lśniącym śmieciem?” pomyślałam i nabrałam źródlanej wody- zapas na noc.

W schronie mieszkała para Holendrów. Starsi ludzie. Mówili że przyjeżdżają tu co roku wiosną, posiedzieć. Z ciekawości zajrzałam jak jest wewnątrz. Ciasno, po remoncie zniknęło żelazne łóżko, a całą podłogę zajmowały materace i śpiwory. Dwa. Nie było sensu się tam wciskać. Poszłam dalej tym razem ścieżką, której nie znałam, choć na kawałku musiałam tu być lata temu. Zjechałam wtedy na butach z wierzchołka Carlit. Nie potrafiłam sobie teraz zupełnie przypomnieć jak.

Początkowo trawersowałam jezioro, potem szlak troszkę się oddalił od brzegu i szłam przez zielone łączki, wśród kwiatów strumyków i stawków. Było mnóstwo wspaniałych biwakowych miejsc, ale intrygowało mnie schronisko na mapie, do tego nad doliną kręciła się burza i jakoś mi się nie chciało biwakować. Skręciłam za tamą, zbiegłam jakąś zarośniętą pokopalnianą drogą i znalazłam też pokopalniany budynek. Długi z rzędem metalowych okiennic. Wszystkie były zamknięte. Szarpnęłam pierwsze drzwi, ani drgnęły, obeszłam i szarpnęłam bocznymi. Też były zamknięte, choć obok wisiał znak schroniska. Zdezorientowana szarpnęłam jeszcze raz. Dopiero po dłuższej chwili szczęknął haczyk i wynurzył się facet po 60-tce w gaciach. Skąd, dokąd dlaczego tędy i po co, jakiej jestem narodowości i co tu robię… Początkowo odpowiadałam, ale w końcu mnie to wkurzyło. -Mogę wejść?- przerwałam mu. Nawet nie drgnął blokując drzwi. -Co to za przesłuchanie- wskazałam znaczek schroniska -to miejsce publiczne, w pokoju jest kilkanaście prycz, a jesteś sam to chyba się zmieszczę- A ty jesteś sama?- odpyskował- nie twoja sprawa miałam na końcu języka, ale nie odpowiedziałam nic. Byłam zmęczona. Doskycyklina jest fototoksyczna. Smarowałam się i zasłaniałam jak mogłam, ale w tą pogodę światła było dużo za dużo i źle się czułam.

Wpuścił mnie.

Demonstracyjnie przeniósł się na łóżko najbliższe drzwi. Spał z jednym kijkiem pod głową (dobrze, że nie z czekanem, bo też go miał!) i nalegał na zamknięcie drzwi. Nie posłuchałam. Rano odmówił herbaty czy gorącej wody, a widziałam, że nie ma kuchenki. Miał pusty termos, papierową grubą torbę po bułkach z piekarni i coś słodkiego. Może batonik. Do plecaka był przypięty kask. I ten czekan, broń o której zapomniał. Spał w stercie potwornie brudnych koców. Dziwaczny człowiek.

Z godzinę niżej spotkałam parę, której też nie wpuścił do wnętrza. Zanocowali w pasterskiej cabanie, całkiem fajnej, ale ja bym już do niej nie zdążyła wieczorem.

Zeszłam do Porte Puymorens. Ładnie, lasami. Nie było tam ani sklepu ani baru, więc ruszyłam w kierunku Pas de la Casa.

Pięknie wyglądał mur skalistych szczytów na granicy Andory. Szkoda, że pocięły go wyciągi i drogi. Zresztą nie tylko one. Dalej minęłam pokopalniane budynki opuszczone już od 60 lat. Z miejsca gdzie rozbiłam namiot było widać jak bardzo poryto zbocze szukając rudy żelaza. Wydobywano ją tu od II wieku naszej ery.

Share

czerwiec w Pirenejach cz3

Było dopiero popołudnie, ruszyłam w górę, na grań w kierunku schronu na Pla de Guliem. Kiedy tam ostatnio zajrzałam, w listopadzie parę lat temu wewnątrz było lodowato i bardzo mokro. Mech porastał ściany, prycze zatęchły. Byłam ciekawa jak tam jest latem. W słoneczne piękne popołudnie podejście było sama radością. Zwłaszcza w porównaniu z listopadowym wspomnieniem. Wiał huragan, zapamiętałam nawet jego imię. Amelia dosłownie zwalała z nóg, dusiła, sypała po oczach śniegiem. Teraz kwieciste łączki grzały się w wieczornym świetle i wiatr zerwał się dopiero na grani. Zimny wiatr, nie wiem czemu się tym zdziwiłam. Na ponad 2000 metrów leżały jeszcze płaty starego śniegu. Trawa dopiero zieleniała, kwitły goryczki, sasanki pięknie błyszczały w niskim słońcu. Schronisko miało nowy blaszany dach. Ucieszyłam się. Zajrzałam, nie było nikogo. Kuchnia-jadalnia z kominkiem i długim stalowym stołem była sucha, prycze też wyschły choć pozostały na nich zacieki i plamy. Podłoga w sypialnej części była zielona od mchu. Tak jakby woda wsiąkała w ścianę ( ta tylna była zagłębiona w zboczu) i spływała w stronę drzwi. Zielony dywan… Na szczęście wiało tak mocno, że kiedy pootwierałam wszystkie okienka nie czułam stęchlizny czy pleśni. Przyniosłam wodę ze źródła (jest dość daleko) i czekałam aż zapadnie noc. Choć miejsce było wręcz wspaniałe, odsłonięte były i zachód, i wschód nie zdarzyło się nic wyjątkowego. Nic nie błysnęło, nie zaczerwieniło się. Lekka mgiełka otuliła nakładające się na siebie rzędy wzgórz. Wiatr ucichł dopiero nocą. Było chłodno.

Całe przedpołudnie wędrowałam długą i prawie płaską granią z widokami na coraz wyższe góry. Tu dopiero zaczynała się wiosna i surowe niemal pustynne zbocza (tak je pamiętałam z lata czy jesieni lub nawet z wiosny zanim cokolwiek wyrosło) pokrył dywany skalnych roślinek. Było aż różowo od lepnicy bezłodygowej, kwitły astry alpejskie i jeszcze więcej sasanek. Pomyślałam że każdy miesiąc jest inny i choć byłam tu już wielokrotnie pierwszy raz trafiłam na początek czerwca. I było pięknie. Chyba teraz najpiękniej.

Było też sporo ludzi, choć nie tyle co na początku lipca. Może z powodu weekendu.

Szłam przed siebie nie zastanawiając się co dalej aż drogę przecięły mi wyciągi Uldeter. Ohyda, tego nie miałam zamiaru powtarzać. zerknęłam na mapy, niedaleko, tylko kilkaset metrów wcześniej minęłam zejście do Refuge de L’Alemany. Zejście, którego nie znałam. Nie zastanawiając się ani minuty odwróciłam się na pięcie. To nie był szlak, nie widziałam ścieżki i dopiero na przełęczy pojawił się wydeptany ślad. Początek był bardzo stromy, potem zrobiło się niemal płasko. Wędrowałam świetlistym lasem z kępami kwitnących rododendronów, wzdłuż strumyka. Czym niżej tym więcej było kwiatów, zieleń bujniejsza i wyższa. Minęłam z daleka pasterską cabanę. Przed drzwiami siedziało trzech mężczyzna, jakby czekając na coś lub kogoś. Nie było owiec czy krów. Pomachali mi i też odmachałam.

Schronisko d’Alemany jest dziwnym miejscem. Wygląda jak klisza alpejskich chat. Z poprzednich pobytów zapamiętałam warstwy filcu pomiędzy krokwiami w suficie, wychodek (rzecz nieznaną na południu Francji). Nie doczytałam wtedy skąd ta stylizacja i nazwa-„Niemcy”. Dopiero teraz para, z która dzieliłam ten schron zwróciła mi uwagę na plakat na ścianie. Ten schron był repliką niemieckiego posterunku z czasów wojny. Oryginał spłonął w latach 80.

To byli mili piękni młodzi ludzie. Dzięczyna była początkowo rozczarowana, że przyszłam, liczyli na samotność. Przyjechali tylko na weekend i poprzedni nocleg chyba bardziej się udał. Ale szybko zaczęliśmy rozmawiać i atmosfera się rozluźniła. Ściągnęłam sobie jeden materac w kąt na podłogę i nie przeszkadzaliśmy sobie. Fajnie było się porządnie umyć, przed chatką jest coś w rodzaju prysznica, z wodą ze strumienia, uprać bieliznę.

W sumie dobrze, że nie próbowałam spać na górnej pryczy, nocą strasznie tam harcowały myszy. Warstwy filcu były jak pałace dla gryzoni. Nawet się nas nie bały. Widzieliśmy powychylane z zakamarków główki. Beżowe jakby to były chomiki. Pirenejskie gryzonie to temat na oddzielną opowieść. Te nam niczego nie zjadły i nie pogryzły.

Obudziły nas dzwonki. Jeszcze przed świtem do położonej ponad nami cabany podeszło duże stado krów.

Wyszłam dość późno, jakoś mi się nie chciało śpieszyć. Ruszyłam GR10 do schroniska Caranca. Na przełęczy dopadł mnie lekki deszczyk, nawet wyciągnęłam pelerynę, ale zaraz się to rozwiało. Przyszłam wcześnie. Obsługa musiała się zmienić niedawno, nie ponawiałam nikogo. Zamówiłam kawę, jajecznicę i deser, domowej roboty sok z brzoskwiń. Na przeciwko mnie siedział mężczyzna wędrujący GR10, zostawał na noc i zanim zdążyłam zjeść poleciał do rzeki się wykąpać. Wrócił szybciutko, niebo nakryła burzowa chmura. To tłumaczyło dlaczego mnie boli głowa. Poprosiłam pana schroniskowego o prognozę (nie było sieci) sprawdził i oznajmił, że piękne słońce. Ruszyłam w takim razie dalej GR-em. niechętnie, bo tego kawałka nie lubię, ale po kilkuset metrach wróciłam. Zaczęło padać i grzmieć. Przeczekałam niecałą godzinę. Pogadaliśmy i dowiedziałam się o nieznanym mi szlaku, który (idealnie!) prowadził do dobrego schronu.

Trasa opadała i nie spodziewałam się na niej trudności, choć mogłabym, bo przecież trawersowała słynny wąwóz Caranca. Teraz poprowadzono nim szlak pełny wiszących mostków i drabin, kiedyś stada mogły dostać się w górę doliny tylko idąc tą moją wysoką ścieżką. Już na początku było widać, że to musiało być bardzo dawno temu. Wszystko zarosło. Przedzierałam się trawersem przez las, w górę i w dół często po bardzo stromym. Było gorąco i duszno. Z tyłu gdzieś na głównej grani warczała burza. Nie widziałam nieba, więc nie wiedziałam czy się oddala, czy wraca. Raczej krążyła. Widoki (wspaniałe) pojawiły się dopiero po przejściu stromego żlebu. Wyszłam na skalną półeczką, wąziutką, wywieszoną wysoko nad słynnym wąwozem. Po pasterzach zostały ruiny. Nie było wody i nawet mnie to zaczęło martwić, wzięłam za mało, ale wyżej w lesie znalazłam strumień, a potem większą rzeczkę z ruiną cabany. To była ostatnia szansa na wodę na mojej mapie, miałam wprawdzie nadzieję, że „dobry schron” ma jakiś dostęp do wody, ale pewności nie było, więc wypełniłam wszystkie butelki. Ależ to było ciężkie!

Chatka leżała prawie na samej grani i wszędzie wokół było zupełnie sucho. Szkoda, bo byłam okropnie brudna. Tak bardzo, że kiedy spadł przelotny deszcz rozważałam namydlenie się i wyjście na dwór. Nie zdążyłam, padało zbyt krótko. Umyłam tylko stopy i zastanowiło mnie to, co na nich zobaczyłam. Wyglądało zupełnie jak rumień po kleszczu. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam córce, jest lekarzem. Kazała wziąć antybiotyk. Miałam opakowanie doksycykliny. Zabrałam na wszelki wypadek, bo w domu też zdążyłam złapać kleszcza. Nie wzięłam synbiotyku czy innych ochronnych bakterii, ale to można zdobyć bez recepty.

To był bardzo przyjemny wieczór z widokami na dolinę Cerdanya. Słońce zaszło na wprost mnie, nocą pojawiły się światełka wsi. Jedyna droga jaką mogłam się wydostać z tego miejsca (nie zawracając) opadała do ujścia wąwozu. Pamiętałam że jest tam stacja kolejki- le Petit Train Jaune. Zawsze chciałam się tym malutkim pociągiem przejechać i nigdy jakoś nie było okazji. A to szłam i nie chciałam tego marszu przerywać, a to była zima i pociągi kursowały bardzo rzadko.

Zejście było znacznie łatwiejsze, to pewnie zwyczajowa droga do chatki, długo w dół aż na 800 metrów npm. Na przystanku stała grupka Francuzów. Zdążyliśmy zamienić dosłownie kilka słow. Jedna z pań pochodziła z Rosji, we Francji mieszkała od dzieciństwa. Mówiła po angielsku i nawet nie wiem, która z nas pierwsza wspomniała o kleszczach. Zanim nadjechał pociąg wyciągnęła z kieszonki buteleczkę. Nie potrafiła przetłumaczyć co to jest, zrobiłam zdjęcie. „Smarujesz po całym ciele i ubraniu, gdzie się da i kleszcze uciekają, nic cię nie gryzie”- usłyszałam na pożegnanie. Konduktorka rozdzieliła nas do innych wagonów i nie zdążyłam już o nic więcej wypytać.

Share
Translate »