czerwiec w Pirenejach cz2

Canigou

Musiałam powtórzyć kawałek znanego już szlaku. Przełęcz, której używali uciekinierzy z hiszpańskiej wojny domowej (Col de Lli), suche leśnie ścieżynki i dróżki. Pamiętałam je, ale nie wydawały się identyczne. Może, bo było dopiero początek czerwca, nie koniec? Po drodze zboczyłam na punkt widokowy- skałkę wystającą ponad las. Macanet de Cabrenys z góry wydawało się zupełnie płaskie i odechciało mi się tak daleko schodzić. Zresztą po hiszpańskiej stronie musiał być upał, a część GR11 też znałam. Poszłam prosto. Tym razem zajrzałam do Refugio Salines. Podobało mi się. Było tam chłodno, pełno solidnych prycz. Było źródło. Może kiedyś wdrapię się tu jeszcze raz i przenocuję?

Na przełęczy Col de Pou wróciłam na GR10, ale zaraz coś mnie skusiło i zboczyłam na HRP. Za dużo na tym GR-rze było ludzi, zbyt dużo mapa pokazywała na nim dróg. Zamiast do Arles Ser Tech zeszłam do Amelie les Bains. Ścieżka była potwornie pozarastana, stroma, mylna jakby nikt po niej nie chodził. Do tego wcale tam nie było wody. Nawet przy ruinach domu. Przeszłam przez grań lasem bez żadnej ścieżki zeszłam do zaznaczonej na mapie rzeki. Była sucha. Wróciłam. Dotarłam do szosy spocona i wysuszona na wiór. Byłam skonana. Skręciłam w stronę centrum szukając wody i zajechał mi drogę autobus. Jak to na południu stanął na środku. Obeszłam. Teraz zagrodziła mi drogę starsza kobieta o kulach z palmą w doniczce chybotliwie wciśniętą pod pachę. Chciała wsiąść, ale coś było nie tak, bo kierowca wyszedł na schodki i stali oboje, a dyskusja wydawała się nie mieć końca. Głupio mi było prosić kobietę z kulami żeby mi zeszła z drogi. A przejść obok nie było jak, za wąsko. -Co się stało?_ spytałam w końcu po angielsku- ta pani chce wejść, a nie ma gotówki, kart nie przyjmujemy- stwierdził kierowca, młody chłopak. -ile kosztuje bilet? -spytałam- 1 euro- to ja mam 1 euro, pomogę pani- powiedziałam i weszłam na stopień. Grzebałam w kieszeni i grzebałam, ale moneta, która znalazłam to dwueurówka. Chłopak ją wziął i podał mi dwa bilety- Dokąd ten autobus?- do Arles sur Tech -powiedział więc klapnęłam na siedzenie i tam zostałam. Widać tak miało być… Kobieta wysyłała mi całuski, palma stała bezpiecznie obok kul. Jazda trwała około 5 minut. Tyle, że zdążyłam wpaść do spożywczego chwilkę przed jego zamknięciem. Chyba nigdy wcześniej nie wypiłam litra soku cytrynowego na raz.

W sumie to nawet się cieszyłam, bo Amelie było sporym miastem, huczała tam jakaś głośna muzyka, kłębił się tłum. Nie widziałam na mapie kempingu. A tu był i to gdzieś bardzo blisko. Był tylko na mapach.cz.

Ktoś postawił znaczek namiotu na trawniku pod urzędem miejskim. Była tam woda i toaleta. Ba, znalazłam nawet i prąd. Zasilał fontannę na środku skweru, tuż na przeciwko policji. Byłam tak zmęczona, że nie dałam rady się ruszyć. Siadłam przy piknikowym stoliku. Tuż obok jadła kolację rodzina z dziećmi. Babcia, dziadek rodzice i chłopiec z dziewczynką. Wołali żebym się przyłączyła, częstowali jedzeniem, ale na nic nie miałam siły. Podziękowałam, mam nadzieję uprzejmie, a kiedy odeszli postawiłam namiot pod drzewkiem. Nikt się mną nie interesował. Rano na moim skwerku zaczął się rozkładać targ. Zwinęłam się zanim powstał pierwszy stragan i ruszyłam dalej GR10.

Kolejne miejsce do spania zaznaczone na mapy.cz też okazało się nieco dziwne. Bunkier? Opuszczona fabryczna hala? I tak bym się tu nie wdrapała nocą, więc tylko zajrzałam. Podejście było długie i strome. Ponad lasem wyszłam na podmokłe łączki. Wszędzie kwitły łany kwiatów, było pięknie. Minęłam dolmen, niechcący weszłam do jakiejś letniej wsi pełnej skleconych z byle czego domków. Jak na działkach. Potem długo wlokłam się wysoką halą stromo wzdłuż płotu, który reperował elegancko ubrany pasterz z psem. Mężczyzna miał na sobie lnianą koszulkę i takież spodnie tudzież kaszkiet. Pies patrzył na mnie ciekawie, ale nie warczał. Byłam zmęczona i choć oni przypinali drut, długo ich nie mogłam wyprzedzić. W końcu stanęłam na drodze, która prowadziła do schroniska i ku mojej radości była płaska. Prawie.

Refuge de Batere działa w na pół rozsypanym pokopalnianym budynku, w jego ostatnim lepiej zachowanym rogu. Przed jadalnią kłębił się tłumek ogolonych krótko chłopaków. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale chyba byli Francuzami na jakimś obozie. Pozwolili mi podładować telefon, gniazdka były oczywiście pozajmowane. Pani schroniskowa nie mogła mi nic ugotować, zbyt dużo miała przed nocą do zrobienia. Trochę mi było żal, bo liczyłam na jajecznicę, ale pocieszyły mnie ciastka. Upieczone z samej migdałowej mąki, obsypane z wierzchu orzechami i mało słodkie.

Po dwóch poczułam się dość najedzona i choć było późno ruszyłam w górę i potem za przełęczą w dół do schronu. Ścieżka była kamienista i stroma, szłam lasem, dzikim pięknym, coraz ciemniejszym, przecięłam potok w wąskim skalnym żlebie i jeszcze zanim zapadł zmrok stanęłam na polance z wodopojem. To było leśne schronisko. Duże i chłodne z szerokimi drewnianymi pryczami. Puste, więc się wspaniale wyspałam.

Drugie też fajne choć mniejsze minęłam jeszcze długo przed południem. Był z niego świetny daleki widok w dół. GR prowadził mnie coraz wyżej, hale porastały łany żółto kwitnących żarnowców i płaty czerwonych rododendronów. To chyba musiał być najlepszy czas dla tych gór. Ścieżka była wąska i pusta, kwitły jeszcze asfodele i jarzębiny i już rozkwitały pierwsze róże. Zanim doszłam do schroniska Cortalets nadciągnęła mgła i to wszystko zrobiło się jeszcze piękniejsze.

Tu znów nie udało się zdobyć nic do jedzenia, ale (nie od razu) znalazły się migdałowe ciastka. Wokół tłumy, które się wybierały na Canigou. Niektórzy patrzyli na mnie (żula?) tak nieprzychylnie, że pomyślałam, że ja tam nie idę. Po co mi taki zatłoczony szczyt. GR10 zresztą go obchodził więc znów ruszyłam późnym popołudniem. Było pięknie i poza paroma biegaczami byłam sama. Światło kładło się już kiedy dotarłam do pierwszej cabany. Była stara, dość duża, wcale niezła, ale nie widziałam koło niej wody. Z lekkim żalem, bo był stamtąd wspaniały widok zwlekłam się stromym lasem prosto w dół. Trafiłam na gruntową drogę i za nią na ścieżkę do schronu. Tym razem nie był pusty. Zastałam tam trzech Amerykanów. Początkowo myślałam, że musi ich być ze 40, ale kiedy ogarnęli swoje rzeczy zmieścili się w jednym pokoju, drugi -przedsionek ze stołem i wysoką pryczą został dla mnie. Byłam zadowolona, byli cichutko, jak sami powiedzieli bardzo zmęczeni. Już kończyli, przyjechali pod koniec kwietnia, dużo za wcześnie na cały GR, poza tym zabrali za dużo rzeczy i odcinki, które pokonywali były króciutkie. Nawet po kilka km. I tak im się bardzo podobało, szczególnie dobro, którego nie ma w Stanach- schrony.

Jeszcze spali, kiedy wychodziłam rano i nawet się wahałam czy ich nie obudzić. Doliny zalało morze chmur. Piękne. Choć chyba nie tak spektakularne jak zachód słońca i zmrok. Z Refuge Bonne Aiques jest naprawdę wspaniały widok. Nawet w dzień.

Dalej też było bardzo ładnie. Mgła rzedła powoli. Szlak przecinał trochę lasków, ale często biegł polanami czy halami z otwartym dalekim widokiem. San Martin de Canigou wyglądało z góry jak makieta. Bardzo daleka. W Refuge Mariales byłam na tyle wcześnie, że nie serwowali jeszcze nic do jedzenia. Wspomniałam o ciastkach, ale tu o nich nawet nie słyszeli. Pan schroniskowy się jednak w końcu zlitował i usmażył mi jajecznicę, dodał warzywa i ryż. Kilka razy spytał nerwowo czy wyszło dobre. Przy kawie opowiedziałam mu jak dotarłyśmy tu kilka lat wcześniej w listopadzie, a oni akurat zamykali. Byli już spakowani, chcieli jechać, ale zrobili nam jeszcze po kubku kawy i pokazali gdzie jest cabana, zimowe miejsce do spania. Teraz też do tej cabany zajrzałam. Była pusta, ale i tak poszłam dalej. Za dużo się kręciło ludzi w tym schronisku. Rowerzyści i tacy co przyjechali samochodami, niektórzy biegali z siatkami na motyle. Brodaty siwy mężczyzna szykował się żeby rozbić namiot. Zapamiętałam go, bo powiedział, że zaczeka na obiad. Spać może byle gdzie, ale jeść byle co to już niekoniecznie.

Share

luty w Norwegii cz4

Wiatr nie cichł. Po górach wędrowały tumany śniegu, wypolerowane połacie lśniły i raziły w oczy. Nawet zastanawialiśmy się czy tego nie przeczekać, ale szkoda nam było słonecznego dnia. Niedaleko, tylko trochę ponad 6 km w linii prostej leżała malutka chatka. Nie prowadził do niej żaden szlak i to nas skusiło. Szwedzi postanowili chwilkę posiedzieć i przejść do też niedalekiej chatki DNT. Po drodze mieli jeszcze jedną należącą do Czerwonego Krzyża. Znalazłam tam potem ich wpis, weszli na kawę.

Szliśmy pod wiatr. Ciężko i potwornie wolno. Owinęłam sobie twarz chustką ponasuwałam na czoło kaptury. Włożyłam gogle. Edek marzł mniej pomimo tego, że nawet nie użył tłustego kremu, założył tylko słoneczne okulary. Ja się jak zwykle wysmarowałam. Inaczej pewnie bym się znów odmroziła. I tak miałam wrażenie, że tracę czucie w odsłaniających się nieuchronnie co jakiś czas fragmentach policzków. Wiało jak oszalałe prościutko w twarz. Szliśmy na przełaj wzdłuż dolinki poprzecinanej meandrami strumyka. Czasem błyskała niezamarznięta woda. Zaspy znikały w oczach niesione gdzieś dalej na południe.

Bliżej wzgórz wiało odrobinę mniej i pojawiły się widoki na północ.

Chatka była niedawno odkopana. Malutka przytulna, o grubych kamiennych ścianach wyłożona wewnątrz boazerią. Był zapas suchego drewna.

Schowaliśmy się natychmiast we wnętrzu i długo nawet nam się nie chciało wychylić nosa. Przez okno obserwowaliśmy wędrówkę puchu. Układał się w warkocze i strugi, pod światło błyszczał jak anielskie włosy. Pod wieczór te strumienie zróżowiały i wiatr lekko osłabł, lub może zmienił kierunek i troszkę nas osłoniła górka.

Teraz już się nie mogłam powtrzymać i ubrana w puchową kurtkę i spodnie wyszłam na nartach popatrzyć. Światło było wspaniałe, kolorowe. Granatowe cienie przesuwały się w stronę grzbietów. I choć widok zmieniał się bardzo powoli wszystko wydawało mi się piękne. Linie grani, powywiewane do gołego skały obrośnięte jaskrawymi porostami. Daleki wysoki szczyt. Nawet blady róż, który zalał całe niebo już po zachodzie.

Ściemniło się kiedy gotowaliśmy kolację. Tym razem na swoim gazie. Nie było kuchenki. Był piec i kosz pełen suchego drewna. Paliliśmy tak jak nakazywały informacje w szwedzkich chatkach (naczytałam się ich zeszłej jesieni). Nie więcej niż 1,5 kg drewna na raz z przerwą po 4 godzinach. To miało chronić przed zbytnim rozgrzaniem komina i ryzykiem zapalenia się dachu, co niestety podobno się zdarza. Woda topiła się powolutku. Zupa smakowała jak trzeba. Przez okno ukryte w ścianie tak grubej jakby to był otwór strzelniczy sączyła się resztka dziennego światła, już granatowa. Coś mnie skusiło żeby wyjrzeć. Znad zbocza ponad dachem wychylała się jaśniejsza plama, jak obła gładka chmura. Nic ciekawego, ale wróciłam po aparat. I dopiero wtedy odkryłam, że to zorza. Niebo było zupełnie bezchmurne na zachodzie świeciły dalekie łuny miast. Wiatr osłabł. Zorza rosła, unosiła się. Nabrała mocy. Było ją widać gołym okiem. Przez kilka godzin obserwowaliśmy jak tańczy lub cichnie ponad wspaniałym zimowym krajobrazem. To była najpiękniejsza chatka. Najbardziej górska sceneria tej zimy. I też najładniejsza zorza.

Świat nabrał jaskrawych kolorów jeszcze na długo przed świtem. Zaczerwieniły się wysokie chmury, zaróżowiły pasma niskich w końcu pomarańcz dotknął też linii gór. Kiedy słoneczna kula wynurzyła się znad naszej grani było już długo po wschodzie i światło zbladło do rażącej bieli. Posprzątaliśmy, Edek odkopał drzwi do drewutni i uzupełnił kosz z drewnem.

Ruszyliśmy wzgórzami bardzo w kółko, bo chatka Czerwonego Krzyża była blisko i nie chcieliśmy dotrzeć zbyt wcześnie. Z najwyższej grani widzieliśmy Jotunheimen. Pokazały się też Rondane, ale z północy ciągnęły grube chmury i widok był niewyraźny, blady.

Zjazd do otyczkowanego szlaku wypadł nam stromy i kamienisty. Trochę zbyt trudny. Gdzieś niżej przeciął nam drogę strumień pełen zasp, można było pewnie lepiej zejść. Na szlaku też było strome podejście i zjazd. Ślad Szwedów znikł we wczorajszej wichurze i gdyby nie wpis myślałabym, że jednak zostali.

Chatka stała w środku pustej doliny. Drewutnia dość daleko od domku. Wnętrze nas zaskoczyło, wyglądało jakby ktoś tam mieszkał. Obrazki, zasłonki narzuty na stertach pierzyn. Nawet haftowana poduszka i skóra z owcy. Nie było gazu, Edek naniósł drewna i tak sobie tam siedzieliśmy na pierzynach topiąc śnieg, aż chmury odleciały, blady wyprany z kolorów i szczegółów świat nabrał kształtów, a cienie zaczęły robić się granatowe.

Przypięłam narty i poszłam zobaczyć czy z łagodnego wypiętrzenia coś widać. I szybko wróciłam po aparat, bo wynurzyły się stoki Jotunheimen, błysnęły zaspy w zawianym strumieniu, na na resztkach chmur zaczęło narastać wieczorne światło. Zerwał się wiatr, krawędzie urwisk błyszczały owiewane podświetlonym puchem. Z daleka nasze dwie chatki (domek i drewutnia) wyglądały jakby je narysowało dziecko. Widziałam, że Edek przestawia pulki (bo wiatr), ale chciałam jeszcze się wdrapać na górkę, w słońce. Było tak pięknie!

Zjeżdżając z powrotem zatrzymałam się przy mostku. Ostatni rzut oka wstecz… i zobaczyłam narciarza z plecakiem. Zbliżał się zakosami, ledwo zauważalnie. Wróciłam.

Postawny cienko odziany Norweg. Ledwo się zmieścił w drzwiach. „tylko zjem i wypiję łyk kawy” uprzedził od razu. Poczęstowałam go wytopioną przez Edka wodą, ale nie chciał, miał pełen termos. Zanim zjadł zamieniliśmy parę słow. Pytał o warunki w malutkiej chatce, tej gdzie byliśmy wczoraj. „Jaka temperatura?” chciał wiedzieć, być może miał cienki śpiwór. Zdziwił się kiedy powiedziałam, że nagrzaliśmy tylko do 10 stopni. Być może jemu pójdzie lepiej, bo chatka nie zdążyła się jeszcze schłodzić. A przynajmniej nie do -20.

Odjechał chwilkę po zachodzie słońca, szybki, wysportowany. Uprzedzałam żeby nie naszym śladem, bo bardzo kręcił, powiedział, że dobrze zna drogę. Została po nim równa kreska na różowo błękitnym zboczu.

Przed nocą odkopałam jeszcze toaletę, na wszelki wypadek. Drzwi były nieszczelne lub niedomknięte i wnętrze wypełniło się prawie całe. To był lekki puch, łatwo mi poszło.

Zorza nie pojawiła się tak wcześnie jak poprzednio. Musieliśmy na nią trochę poczekać. W zasadzie wbrew rozsądkowi. Niebo było równomiernie zachmurzone, szanse niewielkie. Co jakiś czas wychodziłam i cykałam aparatem w ciemno, z nadzieją, że pojawi się plama zieleni. I zawsze to, co budziło moją nadzieje było czymś innym. Niczym, lub światłem jakiegoś dalekiego domu czy wsi. Pierwsza pojawiła się zielona kreska, cieniutka tuż nad horyzontem. Pod liną chmur. Z czasem niebo się troszkę oczyściło, zorza urosła i to też był wspaniały wieczór z nadmiarem zdjęć. Ostatni w górach tej zimy.

Księżyc zaszedł rano równie pomarańczowy jak w poprzednich dniach, ale już teraz tylko półpełny. Słońce wynurzyło się zza horyzontu w chwili kiedy domykaliśmy drzwi. Jeszcze z godzinę szliśmy w porannym złotym świetle, wśród warkoczy niesionego wiatrem śniegu.

Najbliższa droga do szosy prowadziłaby śladem naszego wczorajszego gościa, był wpół zawiany, ale dałoby się go pewnie odszukać. Poszliśmy jednak inaczej dnem dolinki, w dół i potem do góry. Trochę nam przeszkadzał głęboki strumień, pełen zakrętów i zasp. Nie bardzo było wiadomo jak podejść, zbocze okazało się dla nas zbyt strome, a kluczenie w poszukiwaniu innego wejścia długie i po kopnym. Grań zalodzona i w takim terenie narty Edka były naprawdę słabe. Ześlizgiwały się z trawersów, rozjeżdżały nawet na płaskim, a twardym. Lepiej pewnie byłoby przypiąć raki, ale ich nie mieliśmy. To były krótkie kawałki, jakoś przebrnęliśmy, na najtrudniejszym podałam Edkowi swoje narty. Choć bez krawędzi zgubiłem je już lata temu w Szwecji, ale długie i z fokami były nadal lepsze niż gołe buty.

Zjazd był długi. Początkowo po zaśnieżonym zboczu wśród krzaków, niżej drzewek i drzew potem ubitą nartostradą pokrytą znajomym już lodem. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że możemy się zamienić nartami. Edek zsunął się powoli na moich fokach, jego nartki z pół-fokami były szybsze i jak natychmiast się zorientowałam bardzo trudne.

Nie chciały hamować pługiem, przody nie słuchały mnie i uciekały na boki. Potrzebowałabym czasu żeby wyczuć jak na nich balansować. Udawały się wprawdzie zakręty i gdybym miała przed sobą szeroki stok pewnie bym sobie jakoś poradziła, ale to była droga, z wysokimi dość twardymi bandami i jedyne co umiałam zrobić żeby stanąć, kiedy prędkość robiła się denerwująca, to usiąść. Umiem siadać, to się potrafi bardzo przydać na nartach, ale wstawanie to już inna sprawa… Cóż Edek musiał mieć niezły ubaw. Większość narciarskich rad, którymi go raczyłam przez dwa tygodnie było na nic.

Te narty wymagają innej techniki, jakiej trzeba by dopiero odkryć. Może kiedyś pożyczę je i zabiorą na zwykły stok. W stromym puchu są zupełnie ok, na płaskim czy lekko pochylonym lżejsze i szybsze od rakiet, i też łatwiejsze od długich i giętkich nart. Dużo wygodniejsze w transporcie niż moje już nieprodukowane (Atomic Rainier)- prawie dwumetrowe ( Edkowe mają tylko 150cm). Wolałabym mieć łuskę i zwykłe foki, na całości i zdejmowalne. Ale ta próba była zbyt krótka żebym mogła sobie wyrobić opinię. Wypięłam ten śliczny nowy model OAC na dole na bitej drodze przekonana, że niewiele umiem. Białe wiązania (też OAC lecz bardzo podobne do Hagana) wydawały mi się nieco lepsze niż pierwowzór. Lepiej rozwiązano regulację, plastik mniej zesztywniał na mrozie. Ale to były detale, do dalszej obserwacji.

Drogą poszliśmy już w butach. Najpierw przez niewielkie wsie do głównej szosy, która też na szczęście była biała i mogliśmy po niej ciągnąć pulki. To niecałe 20 km, Szliśmy do popołudnia. Szosa meandrowala w lasach mało kto jechał. Gdzieś w połowie wysokości był sklep. Wypiłam kawę. Niewiele tam było z dobrych rzeczy. Głównie słodycze.

Czym niżej tym więcej lodu, kilka kilometrów nad Ringebu nawierzchnia była świeżo posypana, więc uciekliśmy na mniejsze, też zresztą zlodzone dróżki. Ładnie tam było. Polany i malutkie wsie. Spory mróz.

Na stacji kolejowej wyciekły z nas kałuże czystej wody. Siedzieliśmy długo czekając na ostatni pociąg do Oslo. Zrobiliśmy zakupy, przeschliśmy. Konduktor sprzedał nam bez problemu bilety (nie rozgryźliśmy automatu na stacji), pociąg był mocno nagrzany, prawie pełny.

Na dworcu w Oslo, chwilę przez zamknięciem o północy przysiadła się do nas dziewczyna bez bagażu. Było w niej coś niepokojącego, nie bardzo się podobała Edkowi, ale nie miałam serca jej odmówić. Mówiła że jest Amerykanką z Kolorado. Że ukradziono jej wszystkie bagaże, też dokumenty. Że błąka się bez nich już od wielu dni i rano ma mieć samolot z Gardenmoen. Nie była głodna (chciałam się z nią podzielić, miałam czym) nie było jej zimno, chciała tylko z kimś przeczekać noc. Bała się, a na dworcu nie mogliśmy zostać. Kupiłam sobie wielką czarną kawę. Edek odszukał dojście na przystanek skąd odjeżdżały autobusy na lotniska. Kiedy tam targaliśmy nasz niewygodny bagaż przebiegł nam drogę szczur, duży prawie jak kot. Przesiedzieliśmy na ławeczkach pod dachem ze dwie godziny. W miarę wygodnie, szkoda, że nie było tam toalety. Musieliśmy się tylko ubrać w puchy, spodnie i kurtki. Był spory mróz. Dziewczyna owinęła się jakimś poncho i o drugiej wsiadła w autobus na lotnisko. Nie wiem jak sobie poradziła bez dokumentów. Nic już nam o sobie powiedziała. Nasz bus do Sandefjord był trochę później. Lot do Szczecina trwał tylko 2 godziny.

Tak łatwo było wrócić do domu!

Share
Translate »