czerwiec w Pirenejach cz3

Było dopiero popołudnie, ruszyłam w górę, na grań w kierunku schronu na Pla de Guliem. Kiedy tam ostatnio zajrzałam, w listopadzie parę lat temu wewnątrz było lodowato i bardzo mokro. Mech porastał ściany, prycze zatęchły. Byłam ciekawa jak tam jest latem. W słoneczne piękne popołudnie podejście było sama radością. Zwłaszcza w porównaniu z listopadowym wspomnieniem. Wiał huragan, zapamiętałam nawet jego imię. Amelia dosłownie zwalała z nóg, dusiła, sypała po oczach śniegiem. Teraz kwieciste łączki grzały się w wieczornym świetle i wiatr zerwał się dopiero na grani. Zimny wiatr, nie wiem czemu się tym zdziwiłam. Na ponad 2000 metrów leżały jeszcze płaty starego śniegu. Trawa dopiero zieleniała, kwitły goryczki, sasanki pięknie błyszczały w niskim słońcu. Schronisko miało nowy blaszany dach. Ucieszyłam się. Zajrzałam, nie było nikogo. Kuchnia-jadalnia z kominkiem i długim stalowym stołem była sucha, prycze też wyschły choć pozostały na nich zacieki i plamy. Podłoga w sypialnej części była zielona od mchu. Tak jakby woda wsiąkała w ścianę ( ta tylna była zagłębiona w zboczu) i spływała w stronę drzwi. Zielony dywan… Na szczęście wiało tak mocno, że kiedy pootwierałam wszystkie okienka nie czułam stęchlizny czy pleśni. Przyniosłam wodę ze źródła (jest dość daleko) i czekałam aż zapadnie noc. Choć miejsce było wręcz wspaniałe, odsłonięte były i zachód, i wschód nie zdarzyło się nic wyjątkowego. Nic nie błysnęło, nie zaczerwieniło się. Lekka mgiełka otuliła nakładające się na siebie rzędy wzgórz. Wiatr ucichł dopiero nocą. Było chłodno.

Całe przedpołudnie wędrowałam długą i prawie płaską granią z widokami na coraz wyższe góry. Tu dopiero zaczynała się wiosna i surowe niemal pustynne zbocza (tak je pamiętałam z lata czy jesieni lub nawet z wiosny zanim cokolwiek wyrosło) pokrył dywany skalnych roślinek. Było aż różowo od lepnicy bezłodygowej, kwitły astry alpejskie i jeszcze więcej sasanek. Pomyślałam że każdy miesiąc jest inny i choć byłam tu już wielokrotnie pierwszy raz trafiłam na początek czerwca. I było pięknie. Chyba teraz najpiękniej.

Było też sporo ludzi, choć nie tyle co na początku lipca. Może z powodu weekendu.

Szłam przed siebie nie zastanawiając się co dalej aż drogę przecięły mi wyciągi Uldeter. Ohyda, tego nie miałam zamiaru powtarzać. zerknęłam na mapy, niedaleko, tylko kilkaset metrów wcześniej minęłam zejście do Refuge de L’Alemany. Zejście, którego nie znałam. Nie zastanawiając się ani minuty odwróciłam się na pięcie. To nie był szlak, nie widziałam ścieżki i dopiero na przełęczy pojawił się wydeptany ślad. Początek był bardzo stromy, potem zrobiło się niemal płasko. Wędrowałam świetlistym lasem z kępami kwitnących rododendronów, wzdłuż strumyka. Czym niżej tym więcej było kwiatów, zieleń bujniejsza i wyższa. Minęłam z daleka pasterską cabanę. Przed drzwiami siedziało trzech mężczyzna, jakby czekając na coś lub kogoś. Nie było owiec czy krów. Pomachali mi i też odmachałam.

Schronisko d’Alemany jest dziwnym miejscem. Wygląda jak klisza alpejskich chat. Z poprzednich pobytów zapamiętałam warstwy filcu pomiędzy krokwiami w suficie, wychodek (rzecz nieznaną na południu Francji). Nie doczytałam wtedy skąd ta stylizacja i nazwa-„Niemcy”. Dopiero teraz para, z która dzieliłam ten schron zwróciła mi uwagę na plakat na ścianie. Ten schron był repliką niemieckiego posterunku z czasów wojny. Oryginał spłonął w latach 80.

To byli mili piękni młodzi ludzie. Dzięczyna była początkowo rozczarowana, że przyszłam, liczyli na samotność. Przyjechali tylko na weekend i poprzedni nocleg chyba bardziej się udał. Ale szybko zaczęliśmy rozmawiać i atmosfera się rozluźniła. Ściągnęłam sobie jeden materac w kąt na podłogę i nie przeszkadzaliśmy sobie. Fajnie było się porządnie umyć, przed chatką jest coś w rodzaju prysznica, z wodą ze strumienia, uprać bieliznę.

W sumie dobrze, że nie próbowałam spać na górnej pryczy, nocą strasznie tam harcowały myszy. Warstwy filcu były jak pałace dla gryzoni. Nawet się nas nie bały. Widzieliśmy powychylane z zakamarków główki. Beżowe jakby to były chomiki. Pirenejskie gryzonie to temat na oddzielną opowieść. Te nam niczego nie zjadły i nie pogryzły.

Obudziły nas dzwonki. Jeszcze przed świtem do położonej ponad nami cabany podeszło duże stado krów.

Wyszłam dość późno, jakoś mi się nie chciało śpieszyć. Ruszyłam GR10 do schroniska Caranca. Na przełęczy dopadł mnie lekki deszczyk, nawet wyciągnęłam pelerynę, ale zaraz się to rozwiało. Przyszłam wcześnie. Obsługa musiała się zmienić niedawno, nie ponawiałam nikogo. Zamówiłam kawę, jajecznicę i deser, domowej roboty sok z brzoskwiń. Na przeciwko mnie siedział mężczyzna wędrujący GR10, zostawał na noc i zanim zdążyłam zjeść poleciał do rzeki się wykąpać. Wrócił szybciutko, niebo nakryła burzowa chmura. To tłumaczyło dlaczego mnie boli głowa. Poprosiłam pana schroniskowego o prognozę (nie było sieci) sprawdził i oznajmił, że piękne słońce. Ruszyłam w takim razie dalej GR-em. niechętnie, bo tego kawałka nie lubię, ale po kilkuset metrach wróciłam. Zaczęło padać i grzmieć. Przeczekałam niecałą godzinę. Pogadaliśmy i dowiedziałam się o nieznanym mi szlaku, który (idealnie!) prowadził do dobrego schronu.

Trasa opadała i nie spodziewałam się na niej trudności, choć mogłabym, bo przecież trawersowała słynny wąwóz Caranca. Teraz poprowadzono nim szlak pełny wiszących mostków i drabin, kiedyś stada mogły dostać się w górę doliny tylko idąc tą moją wysoką ścieżką. Już na początku było widać, że to musiało być bardzo dawno temu. Wszystko zarosło. Przedzierałam się trawersem przez las, w górę i w dół często po bardzo stromym. Było gorąco i duszno. Z tyłu gdzieś na głównej grani warczała burza. Nie widziałam nieba, więc nie wiedziałam czy się oddala, czy wraca. Raczej krążyła. Widoki (wspaniałe) pojawiły się dopiero po przejściu stromego żlebu. Wyszłam na skalną półeczką, wąziutką, wywieszoną wysoko nad słynnym wąwozem. Po pasterzach zostały ruiny. Nie było wody i nawet mnie to zaczęło martwić, wzięłam za mało, ale wyżej w lesie znalazłam strumień, a potem większą rzeczkę z ruiną cabany. To była ostatnia szansa na wodę na mojej mapie, miałam wprawdzie nadzieję, że „dobry schron” ma jakiś dostęp do wody, ale pewności nie było, więc wypełniłam wszystkie butelki. Ależ to było ciężkie!

Chatka leżała prawie na samej grani i wszędzie wokół było zupełnie sucho. Szkoda, bo byłam okropnie brudna. Tak bardzo, że kiedy spadł przelotny deszcz rozważałam namydlenie się i wyjście na dwór. Nie zdążyłam, padało zbyt krótko. Umyłam tylko stopy i zastanowiło mnie to, co na nich zobaczyłam. Wyglądało zupełnie jak rumień po kleszczu. Zrobiłam zdjęcie i wysłałam córce, jest lekarzem. Kazała wziąć antybiotyk. Miałam opakowanie doksycykliny. Zabrałam na wszelki wypadek, bo w domu też zdążyłam złapać kleszcza. Nie wzięłam synbiotyku czy innych ochronnych bakterii, ale to można zdobyć bez recepty.

To był bardzo przyjemny wieczór z widokami na dolinę Cerdanya. Słońce zaszło na wprost mnie, nocą pojawiły się światełka wsi. Jedyna droga jaką mogłam się wydostać z tego miejsca (nie zawracając) opadała do ujścia wąwozu. Pamiętałam że jest tam stacja kolejki- le Petit Train Jaune. Zawsze chciałam się tym malutkim pociągiem przejechać i nigdy jakoś nie było okazji. A to szłam i nie chciałam tego marszu przerywać, a to była zima i pociągi kursowały bardzo rzadko.

Zejście było znacznie łatwiejsze, to pewnie zwyczajowa droga do chatki, długo w dół aż na 800 metrów npm. Na przystanku stała grupka Francuzów. Zdążyliśmy zamienić dosłownie kilka słow. Jedna z pań pochodziła z Rosji, we Francji mieszkała od dzieciństwa. Mówiła po angielsku i nawet nie wiem, która z nas pierwsza wspomniała o kleszczach. Zanim nadjechał pociąg wyciągnęła z kieszonki buteleczkę. Nie potrafiła przetłumaczyć co to jest, zrobiłam zdjęcie. „Smarujesz po całym ciele i ubraniu, gdzie się da i kleszcze uciekają, nic cię nie gryzie”- usłyszałam na pożegnanie. Konduktorka rozdzieliła nas do innych wagonów i nie zdążyłam już o nic więcej wypytać.

Share

czerwiec w Pirenejach cz2

Canigou

Musiałam powtórzyć kawałek znanego już szlaku. Przełęcz, której używali uciekinierzy z hiszpańskiej wojny domowej (Col de Lli), suche leśnie ścieżynki i dróżki. Pamiętałam je, ale nie wydawały się identyczne. Może, bo było dopiero początek czerwca, nie koniec? Po drodze zboczyłam na punkt widokowy- skałkę wystającą ponad las. Macanet de Cabrenys z góry wydawało się zupełnie płaskie i odechciało mi się tak daleko schodzić. Zresztą po hiszpańskiej stronie musiał być upał, a część GR11 też znałam. Poszłam prosto. Tym razem zajrzałam do Refugio Salines. Podobało mi się. Było tam chłodno, pełno solidnych prycz. Było źródło. Może kiedyś wdrapię się tu jeszcze raz i przenocuję?

Na przełęczy Col de Pou wróciłam na GR10, ale zaraz coś mnie skusiło i zboczyłam na HRP. Za dużo na tym GR-rze było ludzi, zbyt dużo mapa pokazywała na nim dróg. Zamiast do Arles Ser Tech zeszłam do Amelie les Bains. Ścieżka była potwornie pozarastana, stroma, mylna jakby nikt po niej nie chodził. Do tego wcale tam nie było wody. Nawet przy ruinach domu. Przeszłam przez grań lasem bez żadnej ścieżki zeszłam do zaznaczonej na mapie rzeki. Była sucha. Wróciłam. Dotarłam do szosy spocona i wysuszona na wiór. Byłam skonana. Skręciłam w stronę centrum szukając wody i zajechał mi drogę autobus. Jak to na południu stanął na środku. Obeszłam. Teraz zagrodziła mi drogę starsza kobieta o kulach z palmą w doniczce chybotliwie wciśniętą pod pachę. Chciała wsiąść, ale coś było nie tak, bo kierowca wyszedł na schodki i stali oboje, a dyskusja wydawała się nie mieć końca. Głupio mi było prosić kobietę z kulami żeby mi zeszła z drogi. A przejść obok nie było jak, za wąsko. -Co się stało?_ spytałam w końcu po angielsku- ta pani chce wejść, a nie ma gotówki, kart nie przyjmujemy- stwierdził kierowca, młody chłopak. -ile kosztuje bilet? -spytałam- 1 euro- to ja mam 1 euro, pomogę pani- powiedziałam i weszłam na stopień. Grzebałam w kieszeni i grzebałam, ale moneta, która znalazłam to dwueurówka. Chłopak ją wziął i podał mi dwa bilety- Dokąd ten autobus?- do Arles sur Tech -powiedział więc klapnęłam na siedzenie i tam zostałam. Widać tak miało być… Kobieta wysyłała mi całuski, palma stała bezpiecznie obok kul. Jazda trwała około 5 minut. Tyle, że zdążyłam wpaść do spożywczego chwilkę przed jego zamknięciem. Chyba nigdy wcześniej nie wypiłam litra soku cytrynowego na raz.

W sumie to nawet się cieszyłam, bo Amelie było sporym miastem, huczała tam jakaś głośna muzyka, kłębił się tłum. Nie widziałam na mapie kempingu. A tu był i to gdzieś bardzo blisko. Był tylko na mapach.cz.

Ktoś postawił znaczek namiotu na trawniku pod urzędem miejskim. Była tam woda i toaleta. Ba, znalazłam nawet i prąd. Zasilał fontannę na środku skweru, tuż na przeciwko policji. Byłam tak zmęczona, że nie dałam rady się ruszyć. Siadłam przy piknikowym stoliku. Tuż obok jadła kolację rodzina z dziećmi. Babcia, dziadek rodzice i chłopiec z dziewczynką. Wołali żebym się przyłączyła, częstowali jedzeniem, ale na nic nie miałam siły. Podziękowałam, mam nadzieję uprzejmie, a kiedy odeszli postawiłam namiot pod drzewkiem. Nikt się mną nie interesował. Rano na moim skwerku zaczął się rozkładać targ. Zwinęłam się zanim powstał pierwszy stragan i ruszyłam dalej GR10.

Kolejne miejsce do spania zaznaczone na mapy.cz też okazało się nieco dziwne. Bunkier? Opuszczona fabryczna hala? I tak bym się tu nie wdrapała nocą, więc tylko zajrzałam. Podejście było długie i strome. Ponad lasem wyszłam na podmokłe łączki. Wszędzie kwitły łany kwiatów, było pięknie. Minęłam dolmen, niechcący weszłam do jakiejś letniej wsi pełnej skleconych z byle czego domków. Jak na działkach. Potem długo wlokłam się wysoką halą stromo wzdłuż płotu, który reperował elegancko ubrany pasterz z psem. Mężczyzna miał na sobie lnianą koszulkę i takież spodnie tudzież kaszkiet. Pies patrzył na mnie ciekawie, ale nie warczał. Byłam zmęczona i choć oni przypinali drut, długo ich nie mogłam wyprzedzić. W końcu stanęłam na drodze, która prowadziła do schroniska i ku mojej radości była płaska. Prawie.

Refuge de Batere działa w na pół rozsypanym pokopalnianym budynku, w jego ostatnim lepiej zachowanym rogu. Przed jadalnią kłębił się tłumek ogolonych krótko chłopaków. Rozmawiali ze sobą po niemiecku, ale chyba byli Francuzami na jakimś obozie. Pozwolili mi podładować telefon, gniazdka były oczywiście pozajmowane. Pani schroniskowa nie mogła mi nic ugotować, zbyt dużo miała przed nocą do zrobienia. Trochę mi było żal, bo liczyłam na jajecznicę, ale pocieszyły mnie ciastka. Upieczone z samej migdałowej mąki, obsypane z wierzchu orzechami i mało słodkie.

Po dwóch poczułam się dość najedzona i choć było późno ruszyłam w górę i potem za przełęczą w dół do schronu. Ścieżka była kamienista i stroma, szłam lasem, dzikim pięknym, coraz ciemniejszym, przecięłam potok w wąskim skalnym żlebie i jeszcze zanim zapadł zmrok stanęłam na polance z wodopojem. To było leśne schronisko. Duże i chłodne z szerokimi drewnianymi pryczami. Puste, więc się wspaniale wyspałam.

Drugie też fajne choć mniejsze minęłam jeszcze długo przed południem. Był z niego świetny daleki widok w dół. GR prowadził mnie coraz wyżej, hale porastały łany żółto kwitnących żarnowców i płaty czerwonych rododendronów. To chyba musiał być najlepszy czas dla tych gór. Ścieżka była wąska i pusta, kwitły jeszcze asfodele i jarzębiny i już rozkwitały pierwsze róże. Zanim doszłam do schroniska Cortalets nadciągnęła mgła i to wszystko zrobiło się jeszcze piękniejsze.

Tu znów nie udało się zdobyć nic do jedzenia, ale (nie od razu) znalazły się migdałowe ciastka. Wokół tłumy, które się wybierały na Canigou. Niektórzy patrzyli na mnie (żula?) tak nieprzychylnie, że pomyślałam, że ja tam nie idę. Po co mi taki zatłoczony szczyt. GR10 zresztą go obchodził więc znów ruszyłam późnym popołudniem. Było pięknie i poza paroma biegaczami byłam sama. Światło kładło się już kiedy dotarłam do pierwszej cabany. Była stara, dość duża, wcale niezła, ale nie widziałam koło niej wody. Z lekkim żalem, bo był stamtąd wspaniały widok zwlekłam się stromym lasem prosto w dół. Trafiłam na gruntową drogę i za nią na ścieżkę do schronu. Tym razem nie był pusty. Zastałam tam trzech Amerykanów. Początkowo myślałam, że musi ich być ze 40, ale kiedy ogarnęli swoje rzeczy zmieścili się w jednym pokoju, drugi -przedsionek ze stołem i wysoką pryczą został dla mnie. Byłam zadowolona, byli cichutko, jak sami powiedzieli bardzo zmęczeni. Już kończyli, przyjechali pod koniec kwietnia, dużo za wcześnie na cały GR, poza tym zabrali za dużo rzeczy i odcinki, które pokonywali były króciutkie. Nawet po kilka km. I tak im się bardzo podobało, szczególnie dobro, którego nie ma w Stanach- schrony.

Jeszcze spali, kiedy wychodziłam rano i nawet się wahałam czy ich nie obudzić. Doliny zalało morze chmur. Piękne. Choć chyba nie tak spektakularne jak zachód słońca i zmrok. Z Refuge Bonne Aiques jest naprawdę wspaniały widok. Nawet w dzień.

Dalej też było bardzo ładnie. Mgła rzedła powoli. Szlak przecinał trochę lasków, ale często biegł polanami czy halami z otwartym dalekim widokiem. San Martin de Canigou wyglądało z góry jak makieta. Bardzo daleka. W Refuge Mariales byłam na tyle wcześnie, że nie serwowali jeszcze nic do jedzenia. Wspomniałam o ciastkach, ale tu o nich nawet nie słyszeli. Pan schroniskowy się jednak w końcu zlitował i usmażył mi jajecznicę, dodał warzywa i ryż. Kilka razy spytał nerwowo czy wyszło dobre. Przy kawie opowiedziałam mu jak dotarłyśmy tu kilka lat wcześniej w listopadzie, a oni akurat zamykali. Byli już spakowani, chcieli jechać, ale zrobili nam jeszcze po kubku kawy i pokazali gdzie jest cabana, zimowe miejsce do spania. Teraz też do tej cabany zajrzałam. Była pusta, ale i tak poszłam dalej. Za dużo się kręciło ludzi w tym schronisku. Rowerzyści i tacy co przyjechali samochodami, niektórzy biegali z siatkami na motyle. Brodaty siwy mężczyzna szykował się żeby rozbić namiot. Zapamiętałam go, bo powiedział, że zaczeka na obiad. Spać może byle gdzie, ale jeść byle co to już niekoniecznie.

Share
Translate »