Zaraz za miastem zgarnęła mnie czwórka Amerykanów w wynajętym samochodzie, ledwo się wcisnęłam z plecakiem. Młodzi farmerzy. Dwie zakochane dziewczyny, planowały prowadzić razem gospodarstwo i dwóch chłopaków z przodu. Co jakiś czas jeden z nich puszczał bąka i dziewczyny krzyczały- Jerry! Szyby zaparowały i niewiele pamiętam z tej trasy. Jechaliśmy w stronę najwyższych w Irlandii klifów. Wbiliśmy się w jakąś polną drogę, dość wysoko. Chciałam wysiąść, bo stamtąd mogłabym już iść, ale wiatr nie dał nawet otworzyć drzwi. Zjechaliśmy, był też niższy szlak. Pożegnałam się, farmerzy szukali większej grupy, z którą umówili się na wycieczkę. Nie wiem czy doszła do skutku. Szłam wzdłuż wybrzeża przez kilka kilometrów. Równolegle do szlaku biegła droga i czasem ktoś nawet nią jechał. Prowadziła pewnie na punkt widokowy, ale nie udało mi się aż tam dojść. Wiało upiornie, zrywało pióropusze wody z jeziora, czesało posklejane kępy traw, bujało mną i bojąc się, że ścieżka za wąska zeszłam na asfalt. „Byle do skał” myślałam sądząc, że tam się schowam. Ale nie. Wiatr kręcił, tuż przed nosem przetoczył mi się wir wyrwanych traw uzbrojony foliowymi workami. Zatrzymał się samochód, przecież stałam na środku drogi… Uprzejmy człowiek otworzył drzwi i z siedzenia wyfrunęły chustki do nosa, jakieś papiery… patrzyliśmy jak się wznoszą nad klif. Bezradnie. Wskoczyłam do środka, samochód trochę się bujał, ale prawie się w nim nie czuło wichury. Panowie, ojciec i syn, Anglicy, jechali przez jak najdziksze drogi wspominając czasy kiedy spędzali tu każde lato (a syn, teraz posiadacz eleganckiej rudej brody był mały). Przewieźli mnie wysokimi pagórami, tak sobie wyobrażałam Szkocję. Pusto i wietrznie. Maleńkie farmy, zmarszczone jeziora, i mgła. Krajobraz coraz bardziej górski, wodospady… przegapiliśmy mój skręt! Wróciliśmy i kawałek, kilka kilometrów przeszłam szosą, bo nic się nie chciało zatrzymać. Zgarnęli mnie elegancko ubrani Irlandczycy. Wracali z pogrzebu. Wysiadłam u wylotu doliny prowadzącej do Parku Narodowego Glenveagh. -Już za późno- powiedziała kobieta w informacji, podejrzanie biała blondyna. Ostatni autobus odjechał. To nic, nie chciałam autobusu- zamek też będzie zaraz zamknięty- to nic-powtórzyłam, zobaczę park. Kiedy tam doszłam zbaczając przy okazji na wszystkie potencjalne biwakowe miejsca (bez wyjątku zalane) obsługa pakowała się już do odjazdu. -Mogę jeszcze popatrzyć?- zdążyłam spytać. -Jasne- jak długo mogę tu zostać? -Ile chcesz- a do rana?- zaryzykowałam- mam namiot. -Możesz -uśmiała się rumiana kobieta. Zajrzałam jeszcze do kawiarni, już zamykanej, kupiłam herbatę, ale mi nie pozwolono zapłacić. Już zamknięte. Dołożyli jeszcze wodę i ciastko. I za moment zostałam w parku sama. Chodziłam po nim aż do ciemnej nocy. Jest podzielony na mniejsze ogrody, włoski, francuski, dalekowschodni, japoński, warzywnik… Oddzielone żywopłotami, pełne bramek i drzwi, które z daleka zawsze wydawały mi się zamknięte, ale otwierały się pokazując kolejne miejsca. W błękitnym świetle zmierzchu park wyglądał magicznie, w ciemności zaczął mnie straszyć. Tyle tam było przerażających rzeźb, tyle szelestów. Na jeziorze wysoka fala. Rumor w koronach starych drzew. Jeszcze przed nocą wybrałam najbardziej osłoniętą altankę- schowaną w bambusowym gąszczu. Rozwiesiłam w niej pałatkę i budząc się nocą słuchałam jak deszcz bombarduje sztywne liście bambusa, jak pluszcze w bardzo bliskim stawku, jak łupie w dach. Tak naprawdę było tam też cieplejsze miejsce- ogrzewana i oświetlona toaleta. Zastanawiałam się czy Agnieszka by jej nie wybrała… Rano jeszcze pochodziłam po parku. Był tylko mój. Chociaż to zima kwitły pierwsze rododendrony, kępy ciemierników. Przestrzenie pomiędzy falującymi bukszpanowymi żywopłotami wypełniały przebiśniegi, bergenie. To pewnie nie był najlepszy czas dla tego ogrodu, ale mi się podobał. Zanim obsługa wypakowała się z pierwszego autobusu ruszyłam szlakiem przez górę Gartan. Biegł ponad lasem- chronionym, bo naturalnym, dębowym (żyje w nim największa w Irlandii populacja jeleni, pewnie to aż kilka sztuk) i szybko pojawiły się piękne widoki, białe góry, kilka wzburzonych jezior. Park narodowy jest maleńki, skończył się za drugą granią. Zeszłam do wsi. Po drodze przeleciał marznący deszcz. Na parkingu stała kobieta w kominiarce. -Bardzo wieje? -Spytała- bardzo.- Jak się nie boisz zawiozę cię do Church Chill- czemu miałabym się bać rowerzystki? Church hill było ładną wsią, biały bar i biały dom pogrzebowy, oba zamknięte. Z kościelnej piwniczki (też bielonej) buchała para- nie wiedziałam co to oznacza, ogrzewanie? Słońce przeświecało na wylot zielone liście, błyszczały wymyte pastwiska. Przeszłam kilka kilometrów zanim zabrały mnie dwie kobiety. Wracały z irlandzkojęzycznego spotkania. Zadowolone. Zrozumiałam, że powstała grupa zainteresowana rodzimym językiem. Jedna z pań wysiadła, ja dojechałam do Letterkenny. Miasteczka z gotycką katedrą, z którego było bardzo trudno wyjść. Już z obrzeża zgarnął mnie mężczyzna w obładowanym samochodzie. Okazał się organizatorem wspomnianego spotkania. Odwiózł mnie aż za granicę do Londonderry. Śpieszył się na demonstrację wspominającą zamordowanych przez policję narodowców, chyba już ze 30 lat temu. Ale może coś źle zrozumiałam. Północna Irlandia wyglądała inaczej, wszystko było tam bogatsze, domy większe, samochody nowsze. Na szosie korek i zapach spalin, już zapomniany. Stanęłam na zakręcie, w ciasnej zatoczce i niemal natychmiast zatrzymała się dziewczyna, jak powiedziała, bo stała policja i myślała, że trzeba mnie przed nią ratować. Była lekarką i starała się mnie odwieść od autostopowania. -Kto to widział, przecież to niebezpieczne! Nie chciałam spędzić moich ostatnich dni w Irlandii z nią i jej chłopakiem na plaży. I chyba było jej z tego powodu przykro.
Tag: trekkingi po niskich górach
Irlandia zimą cz8
„Znajdź miejsce gdzie możesz się zgubić, gdzie góry się wznoszą, a potoki opadają w dół”. Wiedziałam, że to cię zainteresuje- Agnieszka zagląda mi przez ramię. Tekst zapisany na ostatniej stronie książki gości. Tak banalny, że śmieszy. Ale to Irlandia, góry opadają- bo to są nadmorskie klify, a potoki podwiewane przez wiatr zamiast wpadać do oceanu wznoszą się jakby to były gejzery. Zgubić się trudno. Nawet tu w Nelphinbeg. Do asfaltu tylko 8 km i to jest największy dystans w Irlandii. Utknęłyśmy. Duje, leje i nie da się nigdzie wyjść. Leżymy otulone śpiworami, w puchowych kurtkach, we wszystkim. Gotujemy herbatę- nie trzeba nigdzie chodzić po wodę, sama przypływa. Patrzymy jak wiatr buja koronami świerków, jak pada na nie mokry śnieg, siecze ulewa. Czasem przysypiamy, czasem gadamy o niczym.- Jakby to było gdyby w procesie ewolucji homo sapiens zachował bujne futro? Wyobrażamy sobie salony piękności. Ondulacje, pasemka, strzyżenie i farbowanie. Większy, czy mniejszy indywidualizm? Noc jest ciemna, w lesie przesuwają się pojedyncze światełka. Podejrzewam, że to muszą być owce… chyba żeby… -Nic nie mów!- przerywa Agnieszka. Jeszcze nie zasnę!
Ranek mokry i mglisty. Nie damy rady znów spać do południa. Jesteśmy doszczętnie wyspane. Wychodzimy rano licząc, że nikt nie będzie polował w tą pogodę. Spotykamy myśliwych już poza zabronionym terenem. Jadą. Powoli, bo ulewa zalała drogi. Bywa, że woda sięga do kostek i nie ma jak obejść. Pada śnieg. Przelatują kolejne szudery. Wspaniałe ciemno szare firany z bliska okazują się białe. Malują las na perłowo szaro. Wydaje się pastelowy, nierzeczywisty, gąszcz jak rysunek z bajki. Grad unosi się na powierzchni kałuż. Potem słońce- wychyla się tylko na moment i dalekie pastwiska jarzą się jak fluorescencyjny flamaster. Na górach wisi perłowa mgła. Jest pięknie. Wydostajemy się z błota na asfalt. Na skrzyżowaniu zatrzymuje się furgonetka. Obwoźny sklep. Na pace bujają się wieprzowe udźce, coś leży w skrzynkach. Kierowca ma pasiasty fartuszek, tłoczymy się na jednym siedzeniu. Skręcamy do odosobnionych farm, czekamy aż klienci wybiorą najlepsze mięso. Aż pogadają. Tu nikt się nie śpieszy. Wysiadamy w Bangor. Park narodowy Ballcorney został za nami, szlak Western Way biegnie dalej przez bagna. Idziemy? Nie idziemy? Jednak nie. Agnieszka wypatrzyła na mapie megality- Ceidre Fields. Można by do nich dojść, ale to by zajęło dwa dni. A idzie Ellen. Wyjeżdżamy stamtąd z Polakiem. Jest budowlańcem i z dumą pokazuje nam kolejne domy. -Tu zrobiłem łazienkę 20 lat temu. Była cała w kafelkach, nikt wcześniej takiej tu nie miał, żebyście widziały jak się cieszyli. O- a tu otynkowałem wszystkie ściany, równiutko pięknie. Gdzie wy właściwie jedziecie? Opowiadamy i Rodak jedzie z nami. Pokazuje nam jeszcze cypel z pięknym widokiem, gdzie czasem zdarza mu się łowić ryby. Wprost z szosy linką długą na kilkaset metrów. Muzeum jest zamknięte. Nadchodzi ściana deszczu. Polak wraca, my rozważamy przeskok przez płot.- Tam jest druga brama- uświadamia nam w porę przejeżdżający policjant- zajrzyjcie może nawet was wpuszczą.