Góry Pontyjskie cz7

Powietrze jest już jesienne, chłodne i przezroczyste, paleta kolorów ograniczona. Widok daleki. Suche grzbiety i ciemny iglasty las. Podejście strome i początkowo winię zbyt szybkie tempo. -Zwolnij troszkę!- krzyczę do coraz dalszego Jose. Staje, ja też staję, ale to nie pomaga. „Teraz poczuję się lepiej” myślę, a gdzieś poza tym zaklinaniem rzeczywistości przesuwa się bardziej realistyczna uwaga „cholera znów zwymiotowałam na but…”. Jesteśmy już pod samą granią. Na płaskim jest mi oczywiście lżej. – To nic takiego- uspokajam Jose- Za dużo zjadłaś- patrzy krytycznie jakby sam nie jadł- Ty też -odcinam się- No tak, ale ja to robię profesjonalnie i umiem, a ty jesteś w tej kwestii dyletantką-. No, i to niestety jest prawda.

Na grzbiecie nie ma szlaku czy drogi, tylko ledwo wyraźny trakt wydeptany w trawach przez zwierzęta. Czasem zanurza się w las i bywa, że tam grzęźniemy, bo nasi poprzednicy byli niscy, a my wręcz przeciwnie. Owcze dróżki potrafią się też rozdzielać i zbiegać, ale to nas bardzo nie myli. Trzymamy się krawędzi urwiska i naprzemiennie oglądamy zamglone wzgórza dotykające gdzieś daleko Morza Czarnego rozmytego w porannej mgiełce tak, że nie jesteśmy pewni czy je naprawdę widzimy i skraj wyżyny Anatolijskiej, łagodny jak Beskidy, choć mapa twierdzi, że to trzytysięczniki.

Grzbiet opada. W trawach kwitną jaskrawo zimowity, u stóp stromizny wije się gruntowa droga. Zejdziemy z niej jeszcze raz czy dwa, pogrążymy się w bardzo gęstym lesie, nie uda nam się nigdzie znaleźć wody, bo wszystko wyschło. W ruinach pasterskich zabudowań, pierwszy raz odkąd jesteśmy w Turcji znajdziemy śmieci. Porozrzucane butelki, pampersy, płachty plastiku. I wszystko to porośnięte kwiatami. Gąszczem doskonałych liliowych kielichów, które pod słońce świecą jak lampiony.

Przez kilkanaście kilometrów schodzimy lasem, niżej krajobraz jest półpustynny. Skały i trawy, i daleko, pierwsza wieś. Siadamy. Jose idzie do ludzi po wodę, a mnie znów dopadają mdłości. I robi się coraz gorzej, „może to wina upału, może się odwodniłam” myślę ” a może niepotrzebnie skubnęłam jeżyny, trzy sztuki… i jagody, też dwie czy trzy…”. Z lasu drogą, którą tu zeszliśmy turla się wolniutko samochód. Z bliska widzę, że tył jest załadowany wiadrami pełnymi jeżyn. Kobieta i mężczyzna dziwią się, że nie rozumiem po turecku, i że siedzę (pewnie blada i zmordowana) tak całkiem sama. Pokazuję, że Jose zszedł po wodę, oni patrzą krytycznie na tył i wychodzą poprzekładać wiadra. Ledwo się wciskamy. Od zygzaków robi mi się jeszcze gorzej. Czym niżej tym jest bardziej sucho, miasto wyrosłe nad pustym korytem rzeki wydaje się przykurzone- Do hotelu- mówię słabo, bo mnie mdli i cieszę się, że podwożą nas pod same drzwi, bo to na górce i chyba bym się tu już nie wdrapała. Recepcjonistka grzebie się niemiłosiernie i nie pozwala nam zapłacić kartą, przed holem, przeszklonym i nowoczesnym kręci się kogut. Za oknem, na wspaniałej skale pod ruinami średniowiecznego zamku trwa koncert. Łubu-dubu niesie się ponad miastem prawie do świtu. Leżę, na zmianę wymiotuję i mam biegunkę. Jose przyniósł ze sklepu butelkę coli i rumianek, który okazał się lipą. Nie mogę nawet się przekręcić na bok, bo każdy ruch znów uruchamia mdłości. Piję rozgazowaną colę łyk po łyku i dopiero rano udaje mi się wziąć prysznic. Jestem przekonana, że czymś się strułam, bo cóż by to mogło być jak nie zarazki? I to teraz w tym czystym i bogatym domu?

Wychodzimy późno. Choć to niedziela czynne są wszystkie piekarnie i duży sklep. Trzytysięczniki, wczoraj bliskie teraz wydają się być na końcu świata. Mijamy suche piaszczyste zbocza prawie bez roślin, mijamy ostatnie coraz mniejsze domy. Z balkonu jednego zagaduje nas starsza kobieta bez chusty. Nie mam siły wstępować na herbatę, od samej myśli o jedzeniu robi mi się niedobrze, więc dziękujemy. Pani macha nam aż znikniemy za zakrętem. Droga z asfaltowej robi się szutrowa, kilka kilometrów podrzuca nas busik (jak marszrutka). Mężczyzna skupiony nad kierownicą (bo serpentyny, i bo wyboje) i kobieta z długimi czarnymi włosami radzą uważać na niedźwiedzie. Droga, przy której nas zostawiają skręca w las, czym wyżej tym częściej poprzecinany trawiastymi polanami. Samotna dziewczyna ze stadem krów boi się nas i dzwoni do kogoś. Mijamy dziwnie spokojnego psa i dwóch mężczyzn ścinających drzewo. Dalej domy są już opuszczone na zimę, choć na drogach widać świeże ślady kół. Staram się iść jak najbliżej grani i czasem musimy zejść na dzikie żeby dotrzeć do kolejnej linii na mapie, zwykle też drogi. Zbliża się wieczór, myślimy żeby dojść przed nocą do wsi, mamy ich w nawigacji kilka, ale nie wszystkie, bo jedna wynurza się zza zakrętu niespodziewanie i jeszcze bardziej niespodziewane jest to, że nie jest pusta, że jest w niej tyle kobiet i nikt się przed nami nie chowa i nas nie boi. Już z pierwszego domu odzywają się do nas wesołe głosy, wymieniamy kilka zdań po angielsku, machamy na pożegnanie, ale za moment zaczepia nas kolejna kobieta, a potem jeszcze jedna kiedy nabieramy do butelek wody. W końcu pada zdanie, które rozumiemy- tak napijemy się chętnie herbaty!- mówi Jose i już prowadzą nas do najbliższej chatki sadzają na kanapie. Jedna z pań odpala gazową butlę. Ktoś zagląda i zanim się zagotuje woda herbata zamienia się w spotkanie towarzyskie całej wsi. Przesiadamy się do pokoju, schodzi się jeszcze więcej ludzi, każdy coś niesie, gospodyni rozpala ogień w piecyku (dumnie od jednej zapałki). Czuję się lepiej więc też skubię wspaniały świeżo upieczony chleb, Jose jak zwykle je wszystko. Dziewczyna w dżinsach bez chusty mówi trochę po angielsku, jedna z pań w szarawarach i też z gołą głową dzwoni do córki, która mówi biegle i to jej odpowiadamy na pytania, a jest ich mnóstwo. W międzyczasie pojawiają się też panowie, ale tylko na moment, bo muszą do krów. 80 zwierząt pasie się z kilometr niżej na stoku, zgonienie ich razem trochę trwa, żegnamy się nie chcąc robić kłopotu, a panie zapewniają, że nie kłopot i żeby zostać, mają na hali pusty gościnny domek. -Kiedyś wszyscy mieszkaliśmy w namiotach- mówi dziewczyna w dżinsach- stawiało się je wiosną, zwijało na jesień, ale teraz już nikomu się nie chce i pobudowaliśmy sobie tutaj domy-.

Ten, do którego nas prowadzą jest cały drewniany (i troszkę jakby zakopiański). Woda podłączona do umywalki na ganku jest zakręcona, ale jeden z mężczyzn przynosi kran i go montuje. Wewnątrz jest tylko półka, a na niej talia kart. Panie tańczą, śmieją się i znikają, bo mężczyźni przyprowadzili już stada. Patrzymy jak dojne krowy wędrują do obórek przy domach, w każdej jest miejsce na dwie, a byczki (nieśpiesznie) wypełniają koliste ogrodzenie obok nas. Daleko, nad górami gdzie byliśmy wczoraj pada deszcz. Jose idzie popatrzyć na udój, ja padam. Na wszelki wypadek (gdyby znów chciały po mnie łazić myszy) w moskitierze.

Ranek jest wilgotny i mglisty, ludzie zajęci porannymi pracami, więc tylko się szybko żegnamy (wdzięczni za wspaniałe przyjęcie). Ruszamy na przełaj przez górę w kierunku kolejnej wsi, wychodzimy troszkę powyżej. Wzdłuż kanału dostarczającego wodę do ludzkich siedzib biegnie ślad kół. Idziemy nim przez kilka godzin aż skończy się niespodziewanie zwaliskiem ziemi i skał.

Obetonowany strumyczek prowadzi w las i widać, że ktoś wzdłuż niego chadza, ale raczej nie są to ludzkie ślady. Tak czy siak znikają w miejscu gdzie woda trafia na akwedukt wywieszony ponad stromą doliną. Przez moment zastanawiamy się czy ta betonowa konstrukcja nas utrzyma, bo przecież dałoby się iść po brzegach z jedną nogą na prawej, drugą na lewej burcie, ale na szczęście nam ten pomysł przechodzi. Wiadukt jest bardzo wysoki i tak ważny dla lokalnej społeczności, że myśl o ewentualnym uszkodzeniu go nas przeraża.

Wracamy, schodzimy lasem, chaszczami pełnymi niedźwiedzich kup do łąk gdzie bywali ludzie, bo spłachetki traw są pokoszone. Dziwnie, nieregularnie. Niżej pasą się krowy. Wieś wydaje się pusta, dopiero kiedy miniemy meczet woła nas mężczyzna (chyba wystraszony obecnością obcych). Trudno pogadać, więc tylko wymieniamy uprzejmości. Pies ma na sobie potężną obrożę nabitą szpikulcami na zewnątrz. Droga znika, idziemy trawiastymi stokami, przez kępy drzew, nawet bagienka. Na wzgórzu na wprost nas pasą się owce. Za granią stoi samotny domek, nad gruzińską granicą pada deszcz. Chmura sunie w naszym kierunku, dolina jest podmokła na końcu przecięta drogą. Ścinamy zakrętasy, samochód za którym biegną dwa psy staje i czeka aż się do niego wdrapiemy. Pasterz podrzuca nas kilometr do swojego namiotu i choć nie prosiliśmy wręcza nam bochen chleba. Jeden z wielu jakie wypełniają przednie siedzenie. Idziemy trawersem. Góry są brunatne, jak na sepiowej fotografii. W zeschłych trawach co jakiś czas rosną samotne drzewka, czerwone, zielone, żółte tak jaskrawe, że wydają się nieprawdziwe. Daleko pod stokiem, który coraz bardziej pochlania mgła widzimy pasterską wieś nad jeziorem. Nie schodzimy tam, chmura nakrywa też nas i aż do późnego popołudnie brniemy skalistym zboczem źli, bo nie wiemy dokąd. Coś co wyglądało początkowo na drogę jest kanałem zasypanym luźnymi skałami. Idzie się po tym koszmarnie, ale nie wiemy gdzie i jak można zejść. Zbocza są strome, góry wysokie, choć raczej łagodne. Chmury bure i ciężkie przyklejone do nas jak lep. Nic nie widzimy.

Wiatr zrywa się niespodziewanie, może bo doszliśmy do końca doliny i teraz mniej nas zasłania stok. Nagle pojawia się dziura w chmurze. Pędzi, a z nią przesuwa się złociste zbocze i ginie zanim otworzę mapę. Za parę minut jestem już przygotowana, ale z linii poziomic nic nie wynika. Na stoku, który przewija się przed nami jak film widzimy sylwetkę pasterza. Jedzie konno. „Kanał musi dokądś prowadzić” dociera do nas. I rzeczywiście z mgły pierwsze wynurza się źródło. A zaraz za nim majaczy bezkształtny namiot jak wszystkie tutaj zrobiony z plastikowych plandek. Byłoby go widać wcześniej gdyby nie był biały. Pasterz na nasz widok krzyczy do psa. Macha żebyśmy podeszli. Gotuje właśnie obiad, nie chcę przeszkadzać, ale skoro zaprasza na herbatę siadamy, a potem uciekamy do wnętrza, bo pada. Zanim wypijemy patrzymy jak odgrywa szefa kuchni przyprawiając żeberka. Jose pewnie wolałby zostać i wprosić się do chłopaków na kolację, ale nie chcę się narzucać, nie chcę jeść i gnębi mnie gdzie się zgubiliśmy. Kiedy wychodzimy nasz gospodarz jest rozczarowany, że nie używamy instagrama (a on tak, więc fotografuje dziwaków co do niego przyszli na herbatę, podobnie jak pewnie sfotografował kolację, konie na których tu przyjechali i przywieźli wszystko ze sobą…). Chmury rwą się fascynująco, ogromny pies posłusznie leży przy misce i tylko patrzy jak się oddalamy. Starannie omijam skruszone głazy powtarzając w myślach radę jak mam iść. Gołoborze ciągnie się aż pod przeciwny stok, którym też biegnie kanał z wodą. Gdzieś we mgle przez moment majaczy nam biały samochód, ale ginie i już się nie pojawia. Ścieżka ponoć oczywista rozdziela się, wybieram wariant, który zaraz się kończy, chmura przykleja się na powrót do dna i brniemy we mgle, w mroku wśród mokrych skał, jagodzin i oklapłych paproci.

Kiedy mijamy grzbiet niebo (nadal mętne) różowieje. Przyśpieszamy, już nie ma czasu na sprawdzanie mapy. Zmrok zapada szybko, wiem, że zostało najwyżej 20 minut. Musimy znaleźć jakieś miejsce na namiot, najlepiej z wodą, bo zabraliśmy za mało. I osłonięte żeby tak strasznie nie wiało.

Wchodzimy pod chmury i pojawia się widok na dolinę. Opada na zachód, więc to nie ta, do której mieliśmy dojść, ale tym mam zamiar martwić się później. Teraz mój wzrok absorbuje dziwnie regularna skała z kilometr od nas. Domek, nie domek?… zastanawiamy się i gnamy.

To obórka. Trzy grube kamienne ściany i odlany z surowego betonu dach. Jak bunkier. Brakuje tylko drzwi, ale otwór jest od zawietrznej więc, wewnątrz jest sucho. Obornik stwardniał i wygląda jak torf. Komórka jest maleńka, rozłożony na płask namiot wypełnia całość. Odsuwam się z obrzydzeniem od ściany opryskanej przez poprzednich użytkowników, ubrana we wszystko co mam wtulam w śpiwór. Pelerynę rozwieszoną w odrzwiach szlifują pojedyncze śnieżynki. Nie gotujemy, nie znaleźliśmy wody.

Share

Góry Pontyjskie cz6

Mapa pokazuje, że droga kanionem ma 14 km długości, ale jest pusta i piękna więc idziemy. Co jakiś czas mija nas samochód. Miga światełko na dachu, mężczyźni wewnątrz noszą jaskrawożółte kamizelki. Machają i zwalniają, bo nie ma pobocza, nie ma gdzie uciec. Dolina wznosi się prawie niezauważenie. Za nami pojawiają się płaskie lesiste szczyty gór, jak te które tak nam się podobały przedwczoraj. Kruche skały tnie czasem ścieżynka i bywa, że widać dokąd prowadzi. Wyżej jest taras z ruiną domku i kępą podsychających drzew, zwykle figowych. Niektóre dróżki prowadzą donikąd. Owoce popękały, pogniły. Część musiała jakoś dotrzeć do drogi i tam też powysiewały się figowe krzaki. Sięgam do tych, które są najbliżej. Są słodkie, zielone lub fioletowo brązowe, czasem podziobane, część już spadła. Dziwi mnie, że nikt ich nie zbiera. Jest gorąco. Chowamy się na moment w chaszczach przy strumieniu, pluszczemy trochę. Woda jest wartka i lodowata, klarowna, choć nurt upstrzony śmieciami, worki foliowe ponawiane na kamienie, butelki uczepione konarów.

Przy drodze leży kilka wsi. W jednej mijamy coś co być może jest tutejszym barem- miejscem gdzie się pija herbatę. Nie widać ludzi, więc nie wiemy jak sprawdzić. W tej samej wsi jest też duży drewniany meczet. Droga rozwidla się, ktoś radzi żeby iść na wprost, ale to miejsce o którym mapa.cz nic nie wie. Nasza odnoga jest szutrowa, rozjeżdżona. Dolina poszerza się. W kolejnej wsi trafiamy na sklepik zapchany tak, że trudno wejść. Robimy zakupy, byle jakie, bo nie ma wyboru, sączymy colę, bo nie ma tam nic innego. Wychodzimy kiedy właściciel zaczyna namawiać na nocleg. „Dalej”- wskazuję ręką, choć tam nic nie ma, a on od razu, zrezygnowany bez odrobiny oporu odpuszcza i wraca do siebie.

Drogę w tej wsi wyasfaltowano. A jednak nic nie wygląda tu na zadbane i nic nie wygląda przyjaźnie. W oknach, nawet w okienkach komórek są kraty, podwórka wydają się opuszczone, pozarastane, kilka dużych budynków się rozpada. Nie widzę miejsca na namiot, nie chcę spać w żadnym z tych zapuszczonych domów, nie ma gdzie skręcić bo dolina jest rozjeżdżona, rozryta, na zboczach pracują buldożery i koparki. I nagle po prawej widzimy duży budynek z rządowym (jak nam się wydaje) szyldem. Policja? Straż? Głębiej, kilkadziesiąt metrów od ulicy stoi nowoczesny hotel (bez szyldu). Przy stolikach siedzą mężczyźni, których widywaliśmy wcześniej w kamizelkach. Część jeszcze w roboczym ubraniu. -Zajrzymy?- kuszę Jose. Chwilę trwa zanim znajdzie się ktoś, kto mówi po angielsku. To hotel robotniczy, ale może jeśli mamy szczęście znajdzie się miejsce.

Menadżerka ma długie rozpuszczone włosy i jest w dżinsach. Rozumiemy się jakoś wpół na migi. Pokój jest śliczny (i tani), jest też równie ładna kuchnia gdzie możemy sobie ugotować. I sklep z czymś co przypomina bar. -Za moment- mówię- muszę tylko spytać o coś budowlańców. Wracam na dziedziniec, ale człowieka, z którym rozmawiałam wcześniej już nie ma. Nikt mnie nie rozumie, schodzi się coraz więcej ludzi, a niewinne pytanie: „czy rozryli całą drogę w dolinie czy da się przejść?” urasta do rozmiaru monstrum. -Co tu się dzieje? Co robicie?- pytam kierownika (po którego przed chwilką ktoś poleciał). Jest zły, gulgocze tak że przypomina mi się, że Turcja po angielsku to indyk. Ani przez moment nie patrzy mi w oczy. -Nie można!- oznajmia kiedy naciskam, a chłopak z recepcji tłumaczy. -Nie wolno przejść?- precyzuję – przecież na mapie to jest publiczna droga. Gulgot nie milknie przez kilka minut szyja mężczyzny czerwienieje, wymieniamy z menadżerką porozumiewawcze spojrzenia, dziewczyna próbuje mnie ratować, ale chyba to nie pomaga.

-Macie pozwolenie?- wydusza z siebie w końcu rozzłoszczony i przez ułamek sekundy patrzy mi w oczy. -Na co? Od kogo?- teraz ja zaczynam się denerwować- Czy w Turcji nie wolno chodzić po drogach?-Dziewczyna znów próbuje go udobruchać, ale chyba robi się jeszcze gorzej- Czy wy w ogóle jesteście małżeństwem?- mężczyzna zamiera i tym razem nie spuszcza oczu z mojej twarzy- oczywiście, że nie!- mówię i prostuję się. Teraz jestem od niego sporo wyższa.- dlaczego mielibyśmy być małżeństwem?- Odpowiedź jest równie absurdalna jak pytanie i część ludzi za moimi plecami kręci się niespokojnie, pewnie hamując śmiech. Kierownik dzwoni do swojego szefa i jego głos wreszcie zaczyna się uspokajać.-Dokumenty- mówi rozkazująco, ale zanim powiem, że je mam w pokoju recepcjonistka (choć nawet nas nie poprosiła o paszporty) mówi-wiem kim są, przecież u nas śpią . -Wyjdziemy wcześnie rano, chcemy tylko przejść na drugą stronę, za przełęcz- mówię i niewidocznemu szefowi po drugiej stronie telefonu to wystarcza. Tłumek rozchodzi się jakby ktoś spuścił powietrze z balonu. Zapada zmrok.

Zazdroszczę Jose czasu, który mi uciekł, na długi prysznic, na pranie. To pierwsza taka możliwość odkąd wyruszyliśmy znad Morza Czarnego.

Ranek jest wilgotny, prognoza pogody deszczowa. Kiedy wspinamy się powolutku rozjeżdżoną przez buldożery drogą w dolinie, która wygląda jak plac budowy nie ma nikogo. Dopiero wieczorem dowiemy się, że nie powstaje tu szosa (jak sądziliśmy) tylko kopalnia złota. Zaczyna padać w połowie podejścia i jak na zamówienie znajduje się sucha koliba gdzie mieścimy się bez problemu z plecakami. Kiedy ruszamy, choć nadal mży po budowie jedzie pojedynczy samochód, być może ktoś wypatruje gdzie poszliśmy. Jesteśmy tuż pod przełęczą kiedy z dołu, z dziwacznych pustynnych zboczy przypominających geotermalne obszary Islandii zaczną dobiegać odgłosy wybuchów i szum spychaczy czy koparek. Wieś, która leży ponad tym wszystkim jest pusta i cicha. Wzdłuż drogi posadzono rzędami ałycze, zbieramy owoce, już przejrzałe, złotawo pomarańczowe, buraczkowe i śliwkowe niewiele się różnią smakiem. Tuż pod granią ze skały wypływa maleńkie źródło, po drugiej stronie droga opada suchym iglastym lasem. Niebo jest bure, kolory blade, czasem lekko mży. Mijamy kilka opuszczonych wsi, w niektórych zostały piękne drewniane chaty, w innych opadają dojrzałe ulęgałki podeptane czasem przez niedźwiedzie. Ten stary świat przecina ogromna linia energetyczna być może prowadząca do kopalni. Dziwnie wyglądają niepodłączone do niej gospodarstwa bez prądu.

Przed jedną z wiosek, która też wydaje nam się pusta trafiamy na plamę świeżej krwi (może ktoś właśnie ubił kurę?), przy wodopoju uśmiecha się do nas kobieta w szarawarach. Dachy mają niezwykłą konstrukcję, jaką widziałam ostatnio w Arizonie. Na belkach ( które są nieociosanymi pniami) leżą długie połupane wzdłuż pniaków szczapki spiętrzone w grubą (półmetrową) warstwę.

Za ostatnim domem wchodzimy w ciemny las poprzecinany słonecznymi polankami. Droga opada, i długo trzyma się trawersu wyciętego w bardzo stromym zboczu. Daleko na wzgórzu na wprost nas widać zielony mur, myślimy że to jakaś wielka owczarnia. Dróg nie ma na mapie, więc nawet nie jesteśmy pewni czy tam idziemy. We wsi, znów tak cichej jakby tam nikogo nie było słyszymy samochód. Przyśpieszamy żeby wypytać gdzie iść, ale choć turla się powolutku na nierównościach i gołych skałach znika zanim go dopadniemy. Skręcamy w górę, bo stamtąd zjechał. Droga kończy się przy opuszczonych szałasach, zostaje słabo widoczny ślad czy ścieżka trawersująca zbocze. Prowadzi do budynku otoczonego zielonym murem, ale to wcale nie jest gospodarstwo. To nowoczesny, ogrodzony betonową ścianą i siatką z drutem kolczastym letni dom. Wydaje nam się nie na miejscu (po zabytkowych wsiach), oboje nawet nie rozmawiając myślimy, że ktoś kto go tu zbudował, bez poszanowania dla krajobrazu i tradycji, na pewno nie zgodzi się na biwak blisko, może nawet nie dostaniemy wody ( bo skąd taki ostentacyjny mur, nie lubią ludzi?), że lepiej minąć to miejsce jak najszybciej i poszukać czegoś normalniejszego na noc. Kiedy podchodzimy bliżej widzimy pracujących w grządkach ludzi. Zielona betonowa ściana utrzymuje maleńkie pólka uprawnej ziemi. Przyśpieszamy żeby się nie rzucać w oczy, ale jedna z kobiet (jak inne okutana chustką) pali i ona pierwsza nas zauważa. – Mówicie po niemiecku?- słyszę, więc potwierdzam, że tak.

Siadamy na tarasie ze wspaniałym widokiem na góry. Na zachodzie pada drobny deszcz i opadającą gwałtownie dolinę oświetla rozmyte nieziemskie światło. Herbata, jak to w Turcji zamienia się w kolację i propozycję noclegu. W namiocie, ale na równej trawce i z łazienką. Jesteśmy wdzięczni, bo widok, bo siatka co chroni od niedźwiedzi, bo ciepła woda…

Kolacja jest pyszna, miło jest swobodnie pogadać (na tyle na ile pozwala mi niemiecki, od nieużywania przerażająco kulawy). Pan domu jest budowlańcem. Ma własną firmę. Kobieta, która nas zagadnęła mieszka w Niemczech i przyjeżdża tu do brata na wakacje. Ludzie, którzy zbierali kartofle to ich siostry z mężami, mieszkający niżej w dolinie. Sprzątają plony przed zimą. Nocą, już długo po zmierzchu mija nas cichutkie stado owiec i pasterz wpada do nas na kolację.

-Gruziński lub ormiański, nie wiemy- słyszę, kiedy przyglądam się wspaniałemu rzeźbionemu kamieniowi zdobiącemu kominek. -Brata firma rozbierała stary dom, nikt go nie chciał więc zabrał tutaj. Może być nawet z 11 wieku-. Byłem w Gruzji, w Armenii, w młodości na motorze- mówi pan domu i w Azerbejdżanie, ale tam choć kraj też piękny ludzie już nie są tacy przyjaźni jak u nas.

Na śniadanie przyjeżdżają siostry z rodziną. Cała czwórka rodzeństwa jest do siebie bardzo podobna. Wysocy jasnoocy blondyni. Na długim stole leży mnóstwo dobrego jedzenia, większość rzeczy widzę pierwszy raz, więc próbuję, bo jestem bardzo ciekawa. Już wcześniej (choć od lat byłam na diecie bezglutenowej) skubnęłam chleba serwowanego tu do wszystkiego i wszędzie. Trudno nieustannie tłumaczyć, że nie mogę, więc zjadłam i nic się nie stało. Uspokojona spróbowałam kolejny raz i teraz już się nie hamowałam. Byłam przekonana, że dolegliwości przeszły, że jestem normalna, jak wszyscy wokół. Co za swoboda!

Share
Translate »