Trollaskagi cz4

Po zmierzchu, w otoczeniu ciężkich chmur Olafsfjordur wyglądał ponuro. Przeszłam mostem na drugą stronę fiordu, pogubiłam się w porcie, pomiędzy stelażami do suszenia dorszy (jak na Lofotach), nawigacja pokazywała tam plażę. Podeszłam drogą 803. Asfalt skończył się przy kilku domkach. Szlak, który wybrałam powinien być znakowany. Byłam pewna. Mapa Trollaskaga No.2 rozróżniała 3 rodzaje szlaków. Widoczne w terenie (linia przerywana), niewidoczne i nieznakowane (większość) i jeden znakowany. Mój. Zastanawiałam się czy również jest niewidoczny, ale początkowo był wręcz wydeptany. Mech przecinały ślady rowerów. Na rozwidleniu postawiono mostek. Przenocowałam przed nim, na jedynym w miarę płaskim i suchym- górce obok zaparkowanej wieki temu przyczepy. Prawdopodobnie przywiozła tu jakieś materiały budowlane, może ten most?

Spałam długo. Miałam zamiar aż do południa, ale znudziło mi się oczywiście wcześniej. Zanim przestało padać obejrzałam jeszcze okolicę. Druga dolina, którą wiódł nieznakowany szlak wydawała mi się łatwiejsza. Gdyby prognoza nie była taka zła, pewnie bym ją wybrała. Ale przecież tyczki, przecież mgła… Ruszyłam koło 11-tej. Dnem doliny otoczonej murem prawie pionowych ścian. Nie umiałam sobie wyobrazić wyjścia. Do tego te rowerowe ślady… ścieżka wydeptana. Na końcu lodowiec, czyli raczej nie tam. Ślady skończyły się nagle, przy brodzie. Za rzeką stała pomarańczowa tyczka. Przyjrzałam się jej z niedowierzaniem. Nie widziałam drugiej, nic nie wskazywało żeby ktokolwiek tamtędy szedł. No nic, ściągnęłam buty. Woda do kolan. Dalej kamienny gruz. Poszłam w prawo, potem w lewo. Nic. Dopiero po chwili wypatrzyłam kolejną tyczkę. Na wprost. Szlak wspinał się prosto do góry. Tyczki były poustawiane bardzo rzadko. Prawdopodobnie obeszły najbardziej strome, ja niestety nie. Nachylenie około 50 stopni, glina, złomiska, piarg. Nade mną rysował się skalisty żleb. Zanim tam doszłam otoczyła mnie mgła. Widoczność siadła. Ja też usiadłam na chwilkę pomyśleć. Bród gdzie zaczęłam podejście był na wprost w dół. Widziałam go czasem jak mgła się rozwiała. Szlak wydawał się logiczny. Prosto w górę. Tak poszłam. Stromizna wymagała czasem użycia rąk, ale najbardziej stresująca była ruchomość skał. Nic się tam nie trzymało. Byle do góry. 100, 200, może 300 metrów. Koniec wieńczył stromy śnieg. Grań była czerwona, gliniasta. Druga strona opadała do kotła wypełnionego chmurą i śniegiem. Pionowo. Poszłam granią. Następny żleb również zbyt stromy, trzeci dawał pewne nadzieje. Wspinaczka, ale po skale, nie glinie. Zeszłam ostrożnie kilkanaście metrów na półkę skąd dawało się wyjrzeć. Strasznie stromo. Spróbowałam zejść jeszcze niżej i chwyt, który wyglądał na odwieczny został mi w dłoni. Kolejny też. Pumeks jest kruchy. Wystraszyłam się i wróciłam na grań. Nie było na niej żadnej tyczki, czyli to chyba jednak nie tu. Schodziłam powoli, bardzo ostrożnie, tę samą drogą. W pewnym momencie płyta, na której stanęłam myśląc, że to solidny głaz (pół metra na metr) najwyraźniej płaska ruszyła w dół, a ja z nią. Prawie jak Legolas na murze w Helmowym Jarze, tylko ja szybko wysiadłam. Została mi po tym wyczynie dziura w spodniach i kilka sińców. No i strach. Zeszłam tam gdzie poprzednio usiadłam. Mgła na chwilkę odpuściła, zobaczyłam skręt. Kamienisty trawers prowadził na gładką przełęcz. Już bez podejścia.

Zejście strome, dobrze oznakowane aż do dna doliny. Kamieniste. Potem mleko, zero widoczności. Kilka tyczek na przeciwległym grzebiecie. Obejrzałam się w tył. Z tej odległości szlak z przełęczy wydawał się niebezpiecznie stromy, a droga, którą zaatakowałam wcześniej pionowa. Tyczki teraz bardzo rzadkie prowadziły ponad dolinką. Pewnie nie bez powodu, bo kiedy raz rozwiała się mgła zobaczyłam rozlewiska i bagna. Neonowozielone. Niewiele widoków jak na kilka godzin.

Zbocze po prawej opadło, pokazała się ruina domu, niżej pojawiła się ścieżka. Znikła zaraz, ale wypatrzyłam kolejną. Już prawie nad oceanem rzekę przecinała kładka, po drugiej stronie stał biwak. Nie tu go zaznaczono na mapie. Nie wiedziałam czy będzie otwarty. Intrygował mnie od kilka lat. Jeszcze tylko łączka pełna kwiatów, wysokich po pas, mokrych jak prysznic. Jeszcze drzwi zamknięte na kilka skobli, bardzo wysoko. Drugie drzwi, te tylko na haczyk. Otwarte!

Dwa łóżka, duży stół, piec z instrukcją w kilku językach (-nie palić komin nie ciągnie- nie trzeba być Sherlockiem Holmesem żeby zauważyć że nie może, bo odpadł). Na zewnątrz plastikowa toaleta. Na sznurku ciepły wełniany sweter, w kącie wodery, na półce wędka, ściany białe, świeżo malowane.

-Uważaj, ma się bardzo ochłodzić-napisał Wiesiek w ostatnim sms-ie który dostałam. Na podejściu. Tu już nie było sieci. Było zimno. Moje mokre rzeczy zajęły wszystkie sznurki. Ociekał też namiot, mokre były buty do rzeki (bo bród) mokre te, w których chodziłam. Dobrze, że miałam suche neoprenowe skarpety (zapakowałam w nie obiektywy). Spałam w kurtce puchowej w sukience, w kilku koszulkach, w dwóch parach legginsów, w czapce. Przesiedziałam w tym biwaczku 2 dni. Pierwszego czułam się uwięziona. W każdej chwili kiedy deszcz słabł wyskakiwałam nad ocean czy nad rzekę. Za pierwszym razem w swoich butach- poważny błąd. Potem już w pożyczonych woderach włożonych na neoprenowe skarpety (wyprałam je potem bardzo dokładnie). Kalosze po biust chroniły przed mokrym gąszczem, burzą zieleni. I przed zimnem, rzeczywiście przejmującym. Pod wieczór deszcz osłabł aż na godzinę. Wdrapałam się na górkę i złapałam sms od Wiesia. Miało padać jeszcze przez jeden dzień. W dole pod klifem morze wyrzuciło na brzeg jakieś cielsko. Za małe na wieloryba, za duże na martwą owcę. Próbowałam odpisać, ale sieć znikła. Wszystko wokół tonęło we mgle. Też szlak do kolejnego biwaku. Jak już zrozumiałam zbyt trudny dla mnie, zbyt stromy na taką widoczność.

Pod wieczór odkryłam, że ocean śpiewa. Gdzieś w tle pod hukiem fal, szumem górskiej rzeczki, szelestem traw i gwizdem w urwanym kominie słyszałam muzykę. Przez małe m. Wysoki męski głos (który potem czasem wydawał mi się niskim damskim) wykrzykiwał i łomotał disco polo. -Litości!- prosiłam, ale nie słuchał. Melodia zmieniła się następnego dnia. Byłam już pogodzona z bezruchem. Odkryłam składane krzesełka, które łatwo było wystawiać i chować (kiedy wracał deszcz). Ulewa przychodziła falami, mgła nie rzedła. Ubrana we wszystko co miałam (i wodery) wychodziłam i słuchałam. Czasem odzywał się chór, czasem pojedynczy głos wyśpiewywał deszcz, tak jak zawsze wyobrażałam sobie lapoński jojk. Lub nucił pieśń, jaką można usłyszeć w Gruzji. Natchnioną, ludową. Może hymn gór. Potem wracał refren, ten sam różnie wykonany motyw.

W przerwach gotowałam morza herbaty, susząc przy tym mokre ubrania (i wypalając dziury), czytałam mapy, zostawioną w schronie książkę (po islandzku, ale z mapami i fotografiami gór), anglojęzyczne wpisy w chatkowej książce, instrukcję użytkowania biwaku. Miałam trochę za mało jedzenia. Na półce znalazłam paczkę płatków owsianych. Były przeterminowane od 5-ciu lat. Smakowały sianem. Znalazłam też kaszankę ważną do kwietnia (nadal tam jest) i rodzynki z datą przydatności do spożycia w 1997 roku (Myślę, że warto poczekać z otwarciem do ćwierćwiecza). Leżały w kufrze pełnym wełnianych swetrów. Wspaniałych. Przymierzyłam kilka. Mięciutkie, pewnie ręcznie robione. Było w nich ciepło jak w puchowej kurtce. Były tam też rękawiczki i czapki. Oznakowane godłem klubu, zostawione tu prawdopodobnie w latach pięćdziesiątych (wtedy powstał biwak). Dla ewentualnych rozbitków. Life Saving Asociacion of Iceland powstała 90 lat temu. W 1918-tym roku założyły ją kobiety chcąc chronić mężów rybaków. Organizacja rozwinęła się bardzo w latach 50-tych. Biwaki wypełnione ciepłymi rzeczami i prowiantem stanęły nie tylko nad oceanem. W działalność (honorową, niepłatną) było zaangażowane ponad 10000 osób. Slysavarnarfélagið Landsbjörg została ostatecznie przekształcona w SAR.

Byłam im wszystkim ogromnie wdzięczna. Za dach nad głową, za materac (wspaniale miękki), za wodery, bez których byłabym uwięziona wewnątrz… Mając nadmiar czasu wyszorowałam garnki i stół. Wywietrzyłam swetry. Zapakowałam do plecaka śmieci. Chyba pierwszy raz w życiu miałam dla siebie domek nad oceanem. Na końcu świata. Trochę się martwiłam jak stamtąd wyjść. Droga, którą już pokonałam mnie nie kusiła. Trasa przez drugi biwak, jeszcze gorsza. Jak wywnioskowałam z książki gości musiało być też łatwiejsze dojście. Moja mapa sugerowała, że doliną, a potem starym szlakiem Botna leid. Z tym, że to byłoby bardzo daleko. Siedziałam tak i dumałam, obserwując mierzeję, która dzieliła jezioro i fiord. Przecinała ją rzeka, na fotografiach w książce bardzo szeroka. Tamtędy też można by wyjść. Mgła falowała i czasem się odrywała od morza. Zobaczyłam jak nad wybrzeżem daleko, już za mierzeją przesuwa się biała kropka. Mam omamy? Hmm… przeleciała druga kropka. Potem trzecia, tym razem ciemniejsza. Mewy…? nie bo one krążą. Wróciłam do map. Dopiero na rowerowej odkryłam, że dolinę przecina tunel. Nad jeziorem fragment jest wyprowadzony na powierzchnię. Tylko kilka kilometrów stąd poruszają się samochody. Niby to dobra wiadomość, a mnie zmartwiła.

Share

Trollaskagi cz3- Reykjaheidi

O Reykjaheidi usłyszałam od pary, która podrzuciła mnie do sklepu w Dalviku. To stary szlak, znakowany kopcami, jest tam schronisko. Na mojej mapie był zaznaczony przerywaną linią (czyli z tych łatwiejszych). Po stresującym zwiedzaniu lodowca, wobec prognozy zapowiadającej zachmurzenie i deszcz -w sam raz. Wyszłam pod wieczór, objedzona, obładowana. Planowałam tylko dojście do chatki. Nie było jej na mojej mapie, była na tablicy informacyjnej za kościołem. Nazywała się Kofi. Schematyczny rysunek pokazywał też Mosi, ale nie wiedziałam co to.

Na drodze prowadzącej w głąb doliny Upsadalur spotkałam dziewczynę w spódniczce. Zagadałam. Chodzę w spódniczkach od lat, myślałam, że tylko ja. Po chwili zdziwiłam się jeszcze bardziej. Anna (Czeszka) fotografowała analogiem! Zrobiłyśmy sobie nawzajem po portrecie. Ana schodziła, wyszła tylko na chwilkę, po pracy. Przyjechała tu na wakacje dorobić. -Wielu moich znajomych podróżuje, rok, dwa, pięć lat. I nic z tego nie ma, tylko własne zadowolenie. Nie interesuje mnie to. Te słowa, do których później dołożył się komentarz Michała zmusiły mnie do obejrzenia własnego życia i motywacji od podszewki. Czy rzeczywiście skutkiem moich wędrówek jest tylko moje własne zadowolenie? Czy cokolwiek po mnie zostaje? Pomaga innym? I jeśli tak to komu i w czym? Nie odpowiedziałam sobie na to. Pewnie tego nigdy nie zrobię. To jedno z pytań, które zostają otwarte i dobrze.

Kofi jest malutkie, z tego co zrozumiałam to wyremontowany schron ratunkowy. Służy głownie jako miejsce piknikowe, ale wyspałam się tam wygodnie. W pięknej scenerii, nad którą wieczorem napływało coraz więcej mgły. Kolory bladły. Huczały wodospady. Chmury podnosiły się i opadały. Przez chwilkę zobaczyłam na górze drugi schron-Mosi. Gdybym o nim wiedziała pewnie bym tam doszła przed nocą. Teraz już mi się nie chciało ruszać.

Poranek był wilgotny, mglisty. Poszłam wzdłuż tyczek prowadzących do Mosi. Nie było ścieżki, pewnie ta trasa jest nowa. Stara, bezpośrednio na przełęcz rysowała się z daleka na zboczu. Tak długo, jak miałam widoczność. Mosi wtapiało się w biel, gdyby nie tyczki może bym je minęła. Zajrzałam. To spory klubowy schronik. Drewniana boazeria, ogrzewanie, miękkie łóżka. Była skarbonka, ceny za nocleg przystępne. Gdybym nie trafiła tu w środku dnia chętnie bym zanocowała. Tak, tylko ugotowałam herbatę, zalałam owsiankę. Zawsze przyjemniej zjeść przy stole, gotowanie wewnątrz zużywa mniej gazu. Było tam trochę map i książka. Trzech mężczyzn przeszło prawie wszystkie granie Trollaskaga. W tym, tę, którą pominęłam. Żałowałam, że nie mogę poczytać (po islandzku). Obejrzałam tylko zdjęcia i mapki. Bardzo inspirujące. 

Pogoda nie poprawiała się, chyba nawet robiło się coraz gorzej. wykorzystałam tyczki prowadzące do Holsdalur i odeszłam z nich przy Reykjaheidi. Nie był łatwo, bo niewiele widziałam. Mgła pokazywała mi tylko kilkanaście metrów. Nie wystarczało do wypatrzenia kolejnej tyczki. Krążyłam, zawracałam, obchodziłam namokły grunt, przeskakiwałam rzeczki. Reykjaheidi było obstawione kopcami. Starymi, takimi sprzed stuleci („nasze” kopczyki są na Islandii zakazane, nie wolno dostawiać). Była też lekko wydeptana. Nie miałam wątpliwości, że to tu. Przez moment cieszyłam się swoim sukcesem, potem dotarłam do śniegu. Tu ślad deptania znikł. Hmm… rozejrzałam się po bezkresnym terenie i jak na zamówienie wyrosła przede mną grupa jeźdźców prowadząca stado wolnych koni. Było ich z kilkadziesiąt! Gdyby nie ich ślad (trudno uwierzyć, ale i on czasem znikał) nie przeszłabym na drugą stronę gór. Mgła zgęstniała, było mnóstwo śniegu. Zero widoków, skały, błoto, firn. Na górze zimno. Silny, lodowaty wiatr. Szlak kluczył, potem opadł. Przez moment zobaczyłam otwartą dolinę ponad wałem chmur (pewnie zakrywających drogę). Przeszłam rzekę śnieżnym mostem (konie brodem). Wyszłam pod chmury. Mżyło. Ścieżka opadła stromo do drogi numer 82. 5 kilometrów na południe powinien być ratunkowy schron. Prognoza zapowiadała 3 deszczowe dni. Pomyślałam, że muszę się schować. Przeczekać to.  Ruszyłam szosą. Czym wyżej tym bardziej zamgloną. Kiedyś, przed wykopaniem tunelu jeździło się tędy z Olafsfjordur do Siglufiordur. Tu, wysoko nie było już farm. Piękna rzeczka, neonowa zieleń mchów. Mgła. Na zakręcie (który jest też przełęczą) tak gęsta, że niewiele widziałam. Nie znalazłam biwaku, pomimo tego że mapa podawała współrzędne. Mokra, poszłam jeszcze z 5 kilometrów. Zapadł zmierzch. Mżawka zgęstniała do deszczu. Łąki podmokłe, góry niewidoczne. Zrobiłam zdjęcie pięknej doliny kiedy usłyszałam samochód. Rowerzysta jechał do Dalviku. Podrzucił mnie do Olafsfjordur. Znów zobaczyłam Reykjaheidi, tylko końcówkę niezżartą przez chmury. Wyszukałam w nawigacji kemping. Okazał się miejskim trawnikiem z toaletą. Obok basenu. Stał tam kempingowiec i jeden namiocik, wiało okrutnie. Nie było prysznica czy jakiejkolwiek jadalni, schronienia. Schowałam się na moment w toalecie. Podładowałam baterie, ubrałam cieplej, policzyłam zapasy i ruszyłam na północ. Chłopak, który mnie podwiózł powiedział, że jest tam łatwy szlak, że go znajdę pomimo deszczu. Było tuż przed północą. Byłam senna. W błękitnym mroku kotłowały się bure chmurska. Jeszcze raz sprawdziłam prognozę, pokazywała kilka okien pogodowych, bez deszczu. Teraz miałam mieć dwie godziny, wykorzystałam je. 

Share
Translate »