zimą przez tajgę, cz6-Ravadasjärvi

Kiedy dotarłyśmy do Lemmenkoki padał śnieg i było już bardzo późno. Chłopak, który nas podwoził zamienił parę słów z właścicielami, zapłaciłyśmy, dostałyśmy klucze i (o dziwo) też klucz do toalety- pod pretekstem, że zamykanie pozwala ją lepiej ogrzać. Nie wnikałyśmy chociaż było to dziwne w kraju gdzie wiele osób nie zamyka domów na klucz. Domek był zwykły, ciepły, niewielki, miał lodówkę (hmm), gaz i kran. Był też czajnik, nie potrzebowałyśmy nic więcej. Poza prysznicem, rzecz jasna. W oddzielnym budynku, ale w niczym nam to nie przeszkodziło.

Wieczorem obejrzałam spód swoich pulek. Taak… dopiero teraz. Były pełne zadziorów i frędzli ustawionych oczywiście pod włos. Nic dziwnego, że stawiały opór. Oskrobałam całe dno nożem i dla pewności nasmarowałam smarem do nart. Rano okazało się, że to wielka różnica.

Ruszyłyśmy ochoczo, wcale nie skoro świt. Było słonecznie i pięknie. Szlak narciarski prowadzi ciągiem jezior, przez las w otoczeniu łysych gór. Widziałyśmy na nim mnóstwo śladów. Były i rakiety i narty, co jakiś czas dopatrywałyśmy się odcisku pulki. Wszytko to podeptane jakby nasi poprzednicy stawali, zawracali, schodzili na bok. Spodziewałyśmy się jakiejś wielkiej grupy. Tymczasem już przed południem spotkałyśmy parę w rakietach- wracali i było ich tylko dwoje. Teraz wyraźnie widziałyśmy pulkę. Musiała być upiornie ciężka. Ślad wyglądał jakby ciągnący ją ludzie zmieniali się co kilkaset metrów, stawali, odpoczywali. Potem ciągnęli z trudem- bo jodełką na zupełnie płaskim. Tu też się myliłyśmy. Przy dziennej chatce, nowej i niezaznaczonej na naszej mapie spotkałyśmy parę Finów. Dziewczyna z plecakiem i chłopak z pulką. Wyprzedziłyśmy ich. Teraz szłam po nietkniętym śniegu. Być może głębiej w parku narodowym Lemmenjoki był jeszcze ktoś, tego nie wiedziałyśmy,  z całą pewnością nie było tłoku.  Para Finów nocowała z nami w Radavasjarvi. To duża chatka podzielona na dwa wnętrza. Każde z oddzielnym wejściem i piecem. Nie rozmawialiśmy, wymieniliśmy może kilka słów. Finowie następnego dnia wracali. Wieczorem nanieśli mnóstwo worków z drewnem, naliczyłam ich chyba z 7 (my zużyłyśmy tylko 1), rano musieli zmarznąć, bo obudził nas łomot oznaczający pewnie palenie w piecu.

Radavasjarvi to miłe miejsce. Zwłaszcza jak jest się we dwójkę w pokoju przeznaczonym dla 8- miu osób. Wieczorem wyszłyśmy na chwilkę zrobić zdjęcia. Świecił księżyc i było bardzo jasno. Już się kładłyśmy, kiedy Agnieszka zauważyła zorzę. Wyskoczyłyśmy natychmiast. Widowisko trwało kilka minut. Piękne, szybkozmienne esy floresy początkowo zielone, potem podbarwione różem. Agnieszka sfotografowała je z ręki ja próbowałam ze statywu i z zaaferowania źle ustawiłam ostrość. Zrobiłam 3 zdjęcia, żadne nie wyszło. Odkryłam to już po powrocie do chatki. Mając nadzieję, że zorza wróci poczekałam jeszcze z godzinę. Wróciła po północy, ale nie była już tak piękna jak wcześniej. Sama zieleń, stabilny, przez księżyc dość blady łuk nad całym niebem. I to jest na zdjęciach.

Share

zimą przez tajgę cz5

Miałyśmy przed sobą długą drogę, ale nie wstałyśmy wcześnie. Bardzo nam zależało na rozmowie z mężem Terhi, znał las jak nikt inny i obiecał się z nami spotkać po ósmej. Dowiedziałyśmy się, że droga do Repojoki, którą sobie dorysowałyśmy na mapie jest nieprzejechana. Że nie możemy już dłużej iść rzeką, ale pod linią z prądem znajdziemy ślad skutera. Prowadzi do drogi 955 kilka kilometrów na północny zachód od Repojoki. To była dobra wiadomość. Zła, to że reniferowy płot, wzdłuż którego chciałyśmy wdrapać się ponad las na Morgam Vipus jest płotem wewnętrznym kolektywu. Czyli nie musi być regularnie naprawiany i nie wydaje się żeby ktokolwiek wzdłuż niego jechał zimą. Bez śladu byłybyśmy bardzo powolne. 30 bezszlakowych kilometrów, które w planach  rozbiłyśmy sobie na dwa dni mogło równie dobrze oznaczać 6. Najtrudniejsze było na samym końcu więc mogło to też oznaczać odwrót po pięciu dniach…  Jedyną nadzieją żeby to na pewno wyjaśnić było spotkanie kogoś z miejscowych i zapytanie o skuterowy ślad. Liczyłyśmy, że to się uda na szosie.

Pomimo śnieżycy to był piękny dzień. Szłyśmy lasem, osłonięte przed wiatrem. Skuterowy ślad musiał mieć kilka dni, miejscami był zupełnie zawiany, ale Agnieszka miała duże doświadczenie w wyszukiwaniu, poza tym prowadziły nas słupy i drut. Las bielał, my też oblepiałyśmy się jak bałwany. Było ciepło. Szlak kluczył bardziej niż można by się spodziewać po instalacji. Wspinał się na wzgórza, dwukrotnie przekraczał bagna. Tam było najwięcej zasp, ale najpiękniej. Otwarta, biała przestrzeń porośnięta rzadko karłowatymi drzewkami. Wietrznie. Nie zatrzymywałyśmy się prawie, pociągałyśmy tylko po łyku z termosów i podjadałyśmy co było na wierzchu. Było zbyt mokro i śnieżnie żeby siadać. Na jednym ze wzgórz znalazłyśmy dziwny ślad. Duże zwierzę podeszło do drzewa i podrapało je pazurami. Nigdy czegoś takiego nie widziałam, Agnieszce przypominało ślady niedźwiedzi znaczących teren. Zastanawiałyśmy się czy jakiś się czasem nie zbudził, ale pomimo tego, że ślad był świeży nic więcej już nie zobaczyłyśmy.

Zaskoczył nas tylko skuter. Stał na śladzie. Był przysypany śniegiem. Ominęłyśmy go. Wyżej las przerzedził się, drzewka skarlały. Nawigacja pokazywała, że jesteśmy blisko wieży telewizyjnej, do której na mapie prowadziła droga. Zanim ją zobaczyłyśmy dopadł nas wiatr, a z nim lodowate zimno. Wcześniej myślałyśmy żeby tu zabiwakować, ale szłyśmy szybko i był jeszcze czas. Słupy z prądem były numerowane. Wyliczyłyśmy, że zostało tylko 8 km do szosy.  Przeszłyśmy już ok 16-tu, lasem a te 8 to droga, czyli powinno pójść szybciej. Trasę przygotowano wręcz idealnie. Była ubita, odgarnięto świeży śnieg. Kilkaset metrów zjechałyśmy bardzo wygodnie, potem szłyśmy, jak nam się zdawało lekko w dół. Znów minęłyśmy dwa bagna. Światło robiło się coraz bardziej niebieskie, śnieg coraz gęstszy. Przyglądałam się każdemu możliwemu miejscu zastanawiając się jak rozbić namiot w tych zaspach. Przy bagnie… strasznie tam wietrznie, w zatoczce- po szyję, w chaszczach…? I nagle zobaczyłyśmy światło. Migotało przez krzaki za rzeczką. Najpierw pomyślałam, że to ognisko, potem dopatrywałyśmy się domku, na koniec ukazał się samotny człowiek. Otwierał szlaban na moście. Z bliska zobaczyłyśmy też skuter i przyczepę. Młody Fin jechał po swój zepsuty pojazd. Zapytałyśmy o reniferowy płot, nie widział powodu żeby ktokolwiek tamtędy jechał. Potem o osłonięte miejsce pod namiot- wspomniał o hotelu w Mienesjarvi i  lepszym rozwiązaniu kempingu w Lemmenjoki. Zacinał śnieg, było zimno, przeszłyśmy 24 kilometry. Chłopak już dzwonił na kemping i pytał czy jest wolne miejsce. Było. -Zabiorę was, jadę do Lemmenjoki, tylko zaczekajcie aż wezmę skuter. 500 metrów dalej stoi mój samochód. Znajdziecie.

Nawet nie rozmawiałyśmy o zmianie planów. Przedzieranie się bez śladu przez gąszcz wydawało się totalną abstrakcją… Zresztą celem Agnieszki było Lemmenjoki, a chłopak z miejscem na pulki i narty jadący akurat na kemping wydawał się zesłany przez los.

Samochód (duża furgonetka) stał przy blaszanej stodole, która gdybyśmy nie spotkały chłopaka pewnie byłaby osłoną namiotu. Pewnie byśmy się z niej bardzo cieszyły nie zważając na narastające zaspy. Teraz też nas oczywiście chroniła. Czekałyśmy z półtorej godziny. Ubrałyśmy się w puchy, trochę martwiąc się, że zamokną. W samochodzie było przyjemnie ciepło. Główna szosa równie biała i pusta jak ta, którą przyszłyśmy. Po obu stronach las. Nie wypatrzyłyśmy żadnego śladu. Ale mogłyśmy przecież przegapić. Było ciemno, padał gęsty śnieg.

Share
Translate »