Kiedy dotarłyśmy do Lemmenkoki padał śnieg i było już bardzo późno. Chłopak, który nas podwoził zamienił parę słów z właścicielami, zapłaciłyśmy, dostałyśmy klucze i (o dziwo) też klucz do toalety- pod pretekstem, że zamykanie pozwala ją lepiej ogrzać. Nie wnikałyśmy chociaż było to dziwne w kraju gdzie wiele osób nie zamyka domów na klucz. Domek był zwykły, ciepły, niewielki, miał lodówkę (hmm), gaz i kran. Był też czajnik, nie potrzebowałyśmy nic więcej. Poza prysznicem, rzecz jasna. W oddzielnym budynku, ale w niczym nam to nie przeszkodziło.
Wieczorem obejrzałam spód swoich pulek. Taak… dopiero teraz. Były pełne zadziorów i frędzli ustawionych oczywiście pod włos. Nic dziwnego, że stawiały opór. Oskrobałam całe dno nożem i dla pewności nasmarowałam smarem do nart. Rano okazało się, że to wielka różnica.
Ruszyłyśmy ochoczo, wcale nie skoro świt. Było słonecznie i pięknie. Szlak narciarski prowadzi ciągiem jezior, przez las w otoczeniu łysych gór. Widziałyśmy na nim mnóstwo śladów. Były i rakiety i narty, co jakiś czas dopatrywałyśmy się odcisku pulki. Wszytko to podeptane jakby nasi poprzednicy stawali, zawracali, schodzili na bok. Spodziewałyśmy się jakiejś wielkiej grupy. Tymczasem już przed południem spotkałyśmy parę w rakietach- wracali i było ich tylko dwoje. Teraz wyraźnie widziałyśmy pulkę. Musiała być upiornie ciężka. Ślad wyglądał jakby ciągnący ją ludzie zmieniali się co kilkaset metrów, stawali, odpoczywali. Potem ciągnęli z trudem- bo jodełką na zupełnie płaskim. Tu też się myliłyśmy. Przy dziennej chatce, nowej i niezaznaczonej na naszej mapie spotkałyśmy parę Finów. Dziewczyna z plecakiem i chłopak z pulką. Wyprzedziłyśmy ich. Teraz szłam po nietkniętym śniegu. Być może głębiej w parku narodowym Lemmenjoki był jeszcze ktoś, tego nie wiedziałyśmy, z całą pewnością nie było tłoku. Para Finów nocowała z nami w Radavasjarvi. To duża chatka podzielona na dwa wnętrza. Każde z oddzielnym wejściem i piecem. Nie rozmawialiśmy, wymieniliśmy może kilka słów. Finowie następnego dnia wracali. Wieczorem nanieśli mnóstwo worków z drewnem, naliczyłam ich chyba z 7 (my zużyłyśmy tylko 1), rano musieli zmarznąć, bo obudził nas łomot oznaczający pewnie palenie w piecu.
Radavasjarvi to miłe miejsce. Zwłaszcza jak jest się we dwójkę w pokoju przeznaczonym dla 8- miu osób. Wieczorem wyszłyśmy na chwilkę zrobić zdjęcia. Świecił księżyc i było bardzo jasno. Już się kładłyśmy, kiedy Agnieszka zauważyła zorzę. Wyskoczyłyśmy natychmiast. Widowisko trwało kilka minut. Piękne, szybkozmienne esy floresy początkowo zielone, potem podbarwione różem. Agnieszka sfotografowała je z ręki ja próbowałam ze statywu i z zaaferowania źle ustawiłam ostrość. Zrobiłam 3 zdjęcia, żadne nie wyszło. Odkryłam to już po powrocie do chatki. Mając nadzieję, że zorza wróci poczekałam jeszcze z godzinę. Wróciła po północy, ale nie była już tak piękna jak wcześniej. Sama zieleń, stabilny, przez księżyc dość blady łuk nad całym niebem. I to jest na zdjęciach.