zimą przez tajgę cz4- Kuttura

Wygrałyśmy! Po mroźnej nocy śnieg był twardy i szybki. W niskim świetle świetnie rysował się zasypany ślad. Jasno, przejrzyście, bezwietrznie. Po wyjściu na słońce trochę się lodził obiektyw, jeszcze zmrożony do -20-tu po nocy. Wyciągałam go i chowałam co chwilę. Brzegi porastały brzózki, oszronione, skrzące się, najładniej kiedy oświetlone z tyłu. Były jednakowe, ale długo nie miałam ich dość. Czyste piękno. Musiało być bardzo zimno, Leśna też obrosła szronem. Zamarzał pot wydostający się przez materiał Polarnej, para z oddechu, katar w nosie… Byłyśmy zachwycone. Szczególnie ja. Już się nie zapadałam, pulka ślizgała się po powierzchni jak trzeba. Rzeka początkowo szeroka wbiła się w kanion. Niewysoki, ale skalisty i wąski. Bystrza wyglądały imponująco, pewnie w nurcie jest tam dużo kamieni. Przysypane śniegiem wyglądały jak świeżo upieczona beza.To był spokojny dzień. Ślad czasem znikał, ale Agnieszka wiedziona chyba instynktem  trafiała nawet niczego nie widząc. Czasem nie wiedziałyśmy gdzie iść i wypatrywałyśmy razem, czasem sondowałam kijkiem (z biegowym talerzykiem wchodził aż do samego dna). Często ułatwiały nam drogę zwierzęta. Lis, zając, renifer… Każdy tu chodził śladem skutera, jak drogą. Zwierzęta czasem odrobinkę zbaczały  jakby obchodziły jakieś słabe miejsce. Powtarzałyśmy tę czynność za nimi. Wydawały nam się mądrzejsze niż maszyna.

Po trzech godzinach rzeka znów się szeroko rozlała. Na drugiem brzegu, jeszcze w głębokim cieniu pokazały się chatki. Trzy domki jak zawsze w Finlandii. Chatka, drewutnia i toaleta. Podobno zamknięte, ale z daleka, z rzeki skobel wydawał mi się podejrzany i rzeczywiście. Podeszłyśmy, był zapięty tylko na patyk. Kyläjoki tupa to dzienna chatka, nie ma prycz, wolno nocować tylko w wyjątkowych wypadkach. Niemniej trochę żałowałyśmy. Gdyby Agnieszka była sama być może doszłaby tutaj przed nocą. Ja pewnie bym nie zdążyła. W miękkim, lepiącym się śniegu szłam wolniej. Z drugiej strony, wtedy przepadłby nam nocleg w saunie, więc w sumie i tak było fajnie.

Za Kyläjoki  dolina poszerza się. Rzeka musi tu być dość spokojna. Pojawiły się nowe ślady skuterów. Wyjechały z lasu. Ostatni odcinek przed Kuttura jest prosty. Z odległości kilku kilometrów widziałyśmy drogowy most. Przed nim pojawiły się też przeręble. Ktoś łowił ryby.

Brzegi nadal były wysokie więc gdybałyśmy trochę jak wyjść. Droga biała, ubita, bezśnieżna tylko na moście. Wieś jakby schowana. Do domów zbaczały wąskie uliczki. Wszystko białe, trochę nierzeczywiste. Nie widać ludzi. Drogą raz przejechał samochód. Turyści. Zawrócili, więc minęliśmy się dwukrotnie. Bez słowa. Na końcu drogi znalazłyśmy  odśnieżony placyk.  Odczepiłyśmy pulki, wypiłyśmy resztki z termosów. Nie wiedziałyśmy co dalej zrobić. Liczyłyśmy, że się dowiemy w Kuttura. Tylko od kogo?

Było mi głupio, ale Aga uznała, że trzeba. Z naszych dwóch hipotetycznych dróg żadna nie wyglądała dobrze z tego miejsca. Rzeka- w górnym biegu bystrzejsza, węższa, już bez domków, lub leśna droga, którą dorysowałyśmy sobie na mapie- jak liczyłyśmy przejechana, w rzeczywistości nietknięta,  ozdobiona zakazem wjazdu skuterem. -Musimy spytać, musimy pójść obie -Leśna nalegała, więc poszłam. Zalodzoną uliczką, bez plecaka, pulki i nart. Dziwnie jakoś. Zbyt lekko.

Drewniane domy, kilka szczekających psów. Samochód nieruszany od lata. Lód. W saniach dwa zabite renifery. Aga zapukała do jednych z wielu drzwi. Przez jakiś czas nic się nie działo, potem mignęła nam za szybą starsza pani. Długo trwało zanim otworzyła, jeszcze chwilkę zanim nas zrozumiała- to znaczy zanim zrozumiała, że nie zrozumie. Nie mówiłyśmy po fińsku.

Była miła, uśmiechała się, zaprosiła nas do kuchni na herbatę. Na migi pokazywała, że to załatwi. Gdzieś zadzwoniła, liczyłyśmy, że da nam telefon, ale tylko rozsunęła firankę. Pomyślałam, że na kogoś czeka i rzeczywiście zanim dopiłyśmy przyjechała młodsza kobieta. Bardzo surowa. Opowiedziałyśmy, spytałyśmy o drogę.- I mam wam powiedzieć jak iść? To odpowiedzialność, co jak zginiecie?- Nic nam się nie stanie, uważamy- broniła nas Agnieszka, ale nie miałyśmy mądrych argumentów. -Przyszłyście rzeką, nie omijałyście bystrzy lasem?- upewniła się jeszcze nasza rozmówczyni. -Rzeką… -Co za pomysł! Przecież lód nie  jest wystarczająco mocny! Nie powiem wam, ale zapytam męża. On ma więcej doświadczenia, jak zechce to wam poradzi. Mieszkamy w żółtym domu na dole wsi, zejdźcie… albo w sumie mogę was wziąć do samochodu. Wiem, widziałam wasze narty i pulki…

Znów siadłyśmy, piłyśmy drugą herbatę. To zawsze chętnie. Mąż -Sam, hodowca reniferów gdzieś wyszedł. W cieple, we własnej kuchni Terhi szybko się rozchmurzyła. Była naukowcem, pracowała w parlamencie (jako sprzątaczka), znów prowadziła naukowe badania. Przyjeżdżając do Laponii w związku z nimi zakochała się. W lesie, w bezkresie w końcu też w Lapończyku. Rzuciła karierę i została. Ciekawie było słuchać jak opowiada.   Słoneczne światło ciemniało. Maż nie wracał.- Ojej, nie mam już więcej czasu! Otwieram firmę, gazeta (zapomniałam jaka) obiecała mi napisać artykuł, ale muszę wysłać im  zdjęcia do piątku.  Miałam zamiar to zrobić dzisiaj, czas tak leci, przydałby się jakiś fotograf…-Kasia jest fotografem- rzuciła radośnie Agnieszka- to zmienia postać rzeczy !Nocleg za zdjęcia. Wszystkim nam to bardzo pasowało.

Terhi nie miała programu do edycji, nie wiedziałyśmy jak zgrać fotografie więc włożyłam kartę z jej aparatu, przestawiłam RAWy na jpgi, wyczyściłam dla pewności matrycę. Nigdy nie pokazuję nieobrobionych zdjęć. Nie to, że wymagają wielkiej pracy, ale fajnie wyprostować poziom, wyciąć, co niepożądane, poprawić kontrast. Pomyśleć. Kolejne godziny były dla mnie dużym stresem. Chodziłyśmy po obejściu. Karmiłyśmy renifery, jeździłyśmy na sankach paliłyśmy na rzece ognisko, tradycyjne z jednej drewnianej kłody. Piekłyśmy kiełbaski, na niby, bo przeterminowane… Zapadła noc.

Okazało się, że komputer Terhi odpalił. Agnieszka (moja asystentka) przystąpiła do wyboru zdjęć. Terhi była bardzo zadowolona. Dostałyśmy kolację- mięso renifera i borówki (pyszne), wyspałyśmy się w przyjemnym pokoju. Mogłyśmy skorzystać z sauny, ale padałyśmy i wystarczył nam prysznic. Dowiedziałyśmy się dużo o Kutturze. Terhi była tu jedyną Finką. Wieś to w zasadzie jedna rodzina. Kiedyś mieszkali w Norwegii i przyganiali tu renifery na lato. Ale powstała granica. Samowie do tej pory wędrowcy, zostali zmuszeni do osiedlenia się. Tak powstała odcięta od świata osada. Przewodnik utrzymuje, że prezydent Urho Kekonen wędrując tędy kiedyś na nartach obiecał mieszkańcom drogę i most, i tej obietnicy dotrzymał. Z tym, że wraz z szosą zbudowano telewizyjny maszt i to dla niego w zasadzie ta inwestycja. Mieszkańcy Kuttury cenią sobie spokój i ciszę. Moje wrażenie (na widok pochowanych domów) było słuszne.  Zgodzili się na firmę Terhi (rodzaj pensjonatu, w autentycznym lapońskim domu) pod warunkiem, że nie najedzie się obcych i nikt nie będzie im zaglądał przez okna z aparatem. Tylko Terhi mówi tu po angielsku. Gdyby przyszła Wam ochota  wybrać się kiedyś do Kuttura, napiszcie, dam Wam jej numer telefonu. Tak będzie najlepiej.

Share

zimą przez tajgę cz3-bystrza Ivalojoki

Po zwiedzeniu zabytkowej wsi ściągnęłyśmy pulki z górki pieszo, prosto do rzeki. Ślad skutera przymarzł nocą i nie miałyśmy żadnych problemów. Na Ivalojoki rysowały się dwa ślady. Być może faceta, który minął nas poprzedniego dnia i był tak zaaferowany jazdą, że ledwie nam skinął głową wracając. Chwila na decyzję- prawy czy lewy. Kilkaset metrów spokojnie, pod most (kładkę na pieszym szlaku) i konsternacja- pętelka… Skuter zawrócił. Znikł też słaby ślad nart, który towarzyszył nam podczas poprzednich dni. Jak wywnioskowałyśmy z chatkowych książek -dwóch Czechów, którzy szli Ivalojoki jeszcze podczas silnych mrozów. Kilka dni przed naszym przyjazdem i niespodziewanym ociepleniem (które przyszło jak na zamówienie- dla nas…). Spróbowałam torować przez kopny śnieg, ale strasznie się zapadałam. Moje narty są miękkie, w takich zaspach mocno się gną i każdy krok jest bardzo pod górkę. Stanęłam, założyłam foki. Nie pomogło, w każdym razie nie bardzo. Ryłam głęboki rów, pulka mi się w nim wieszała, ledwo dawałam radę ją ciągnąć. Agnieszka spróbowała iść pierwsza i było lepiej- nie zapadała się tak głęboko jak ja. Jedna z wierzchnich warstw była wystarczająco zmrożona żeby ją unieść. Niestety nie unosiła mnie. Tak czy siak było mi lżej za Agnieszką. Szłyśmy przez bystrza, powoli, kluczyłyśmy, raz na moment znalazłyśmy ślad Czechów, ale musiałyśmy go zaraz opuścić. Panowie weszli w koryto rzeki, teraz po kilku dniach wysokich temperatur pokryte cienkim, przezroczystym lodem, lub miękką mazią znaną nam już i podejrzaną. Nie wiem co zrobili dalej (czyli wcześniej, bo chyba szli w drugą stronę, lub w obie strony, nie byłyśmy pewne ich wpisów). Już nigdy nie trafiłyśmy na ślad nart więc możliwe też, że zawrócili. My też wracałyśmy, kluczyłyśmy szukałyśmy lepszych przejść przez nurt. Co jakiś czas widziałyśmy wodę. Rzeka była tu głęboka i szybka. Przerażająca, więc uważałyśmy. Po kilku godzinach słońca  śnieg zaczął się kleić do nart. Już wcześniej zdjęłam foki, zamaczane w podtopionych kałużach i ponownie wciskane w śnieg obrosłyby lodowymi kluchami. Narty łatwiej oczyścić. Przynajmniej teoretycznie, bo kluchy pojawiały się niemal od razu więc często odpuszczałyśmy i szłyśmy na nich jak w ciężkich rakietach. Pulka też (oczywiście) obrosła, miałam wrażenie jakbym wlokła ją odwróconą  do góry dnem.  Po południu znalazłyśmy skuterowy ślad, zawiany, ale czasem widoczny, bo używały go też zwierzęta. Agnieszka starała się z niego nie zejść, jeśli go zgubiła natychmiast się zapadałam. Szłyśmy wolniutko, ale i tak ledwo nadążałam. Leśna kilkadziesiąt metrów przede mną, więc nie od razu zrozumiałam co się dzieje. Na brzegu poruszył się jakiś zwierzak. Wyglądał jakby wykopywał się z zasypy, jakby spał w śniegu. W pierwszej chwili pomyślałam, że wilk… nie wiem dlaczego. Zwierzę wstało, otrząsnęło się i ruszyło przez zaspy w stronę Agnieszki. Teraz widziałam, że to renifer. Jasny, prawie biały, bez rogów. Czyli niekastrowany samiec. Zapadał się niemal po brzuch. Aga stanęła wyciągnęła rękę. Renifer wyszedł na ślad. Podszedł, powąchał rękawicę, odwrócił się do nas tyłem, przeszedł kilkanaście metrów po odcisku skutera zerknął, skinął łbem, tak jak zrobiłby mój pies. Rozumiesz? Masz iść tak jak ja. Rozumiesz? Potwierdzałyśmy, że tak, chociaż nie widzimy w ultrafiolecie tak jak on.  -Tak nie zejdziemy, że śladu. Będziemy się go trzymać. Taki jest plan. Renifer uznał chyba, że damy radę. Wrócił, minął nas brnąc miękkim śniegiem i odszedł po naszym śladzie.  Tak jakby czekał żeby nam coś przekazać. -Chodziło mu tylko o ślad?- dumaliśmy, niepewne, bo przecież to zbyt oczywiste. Z kilometr dalej zobaczyłyśmy na brzegu chatkę. Było wcześnie dopiero koło czwartej, ale zaproponowałam żeby zostać, a przynajmniej zobaczyć czy się da. Nawigacja mówiła, że przeszłyśmy 6 km.  Nawet nie połowę planu. Do dziennej chatki, która miała być zamknięta zostało nam jeszcze 8 km. Niby blisko, ale w tych warunkach,  pewnie więcej niż 2 godziny (a tyle miałyśmy do zmierzchu). Gdybyśmy wyszły wcześnie rano śnieg byłby szybszy, zmarznięty po nocy, pewnie też mocniejszy i mniej ryzykowny. Z kajakowej mapy Ivalojoki pamiętałam jeszcze jedno bystrze. To były mocne argumenty. Agnieszka nie protestowała. Zeszłyśmy na brzeg. Chatka była stara, zasypana po dach, zapadnięta. Stały przy niej drewniane narty, oparte pewnie kilkadziesiąt lat temu. Bardzo długie, czuby wystawały ponad nawiany śnieg. Dalej w lesie była też sauna, malutka. Zbudowana z bali uszczelnionych mchem. W dobrym stanie. Była też wiata,  dość ażurowa.  Uznałyśmy, że sauna się nada. Dobrze nam się tam jadło i topiło śnieg.  Ogień niestety nie zapłonął, uzbierany przez nas chrust był zbyt mokry. Dymił okrutnie, więc zrezygnowałyśmy. Ogniem zawsze zajmowała się Agnieszka, ja nie mam talentu. Bardzo rzadko rozpalam, zwykle nie ma gdzie lub czym, więc w sumie niewiele umiem.

Pomimo braku ogrzewania temperatura wewnątrz była przyjemna. Koło zera. Po uprzątnięciu Agnieszka wcisnęła się jakoś pod stół, a ja zbyt długa żeby się gdziekolwiek położyć zrobiłam sobie legowisko na dworze. Nie chciało mi się stawiać namiotu. Niebo było czyste, marzyła mi się zorza. Pomyślałam, że raczej nie zmarznę. Miałam na sobie ok 1,3 kg najlepszego puchu. Spodnie puchowe (250 g), grubą kurtkę puchową (400 g, o ile dobrze pamiętam) i śpiwór 600 g poszerzony na tę okoliczność klinem wsuwanym na rozdzielne zamki -świetny pomysł zaproponowany przez Romana Werdona– pozwala wejść do śpiwora w grubym ubraniu i nie gnieść warstw.  To wszystko włożyłam do  torby na narty też poszerzonej płatem pertexu (który w czasie kiedy torba była torbą wisiał wewnątrz.) W założeniu nieprzemakalny materiał torby miał być tylko podłogą. To się nie bardzo sprawdziło, ale dowiedziałam się o tym dopiero później, w cieple. Moją puchową sukienkę zostawiłam na wszelki wypadek Agnieszce. Niepotrzebnie. Temperatura w saunie prawie nie spadła. Na zewnątrz  było -22. Nie zmarzłam, ale nie zobaczyłam zorzy. Jedynym fotograficznym trofeum tej nocy było dziwne księżycowe halo. Jak oko Saurona… Wielkie, złożone z dwóch (obróconych)  pierścieni. Po kilku godzinach został już tylko jeden. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

Share
Translate »