Armenia pieszo cz9 Hayravank

Dla pewności, że się nie mylimy, poprosiliśmy o sprawdzenie pogody Edwarda. Przegrzebał windy. Wyrok był w miarę korzystny dla nas. Poprawi się za dwa dni, a wiać przestanie już wcześniej. Zamiast górami (kuszącymi, bo pokrył je już pierwszy śnieg) poszliśmy wzdłuż jeziora. W odległości kilku kilometrów od brzegu znaleźliśmy nasyp kolejowy, nie ukończony, poprzerywany, ale wygodny. Szliśmy przez głazowiska, suche trawy, dziwacznie pofalowane wzgórza – stare, już porośnięte pola lawy nieprzecięte ani jedną rzeką. Szliśmy do Hayravank. Skoro przepadł fragment Gegamskich gór, niech będzie chociaż monastyr.

Mżawka, ruiny sowieckich marzeń i góry śmieci. Oficjalne (na pewno, bo widziałam śmieciarkę) i dzikie porzucane przez kolejne wsie w suchych wąwozach. Ręcznie spawana rama roweru. Alembik? Złocona porcelana, para nowych butów…Wszystko to wśród pasących się stad, w obłokach foliowych toreb. Do tego światło, nieziemskie. Teatralne punktowe oświetlenie. Czasem tęcza.

Tuż przed Berdkung ruina kołchozu, przy niej rzeźbiony wodopój i chaczkar. Po horyzont bezdenne błoto i mgła. -Co wy tu właściwie robicie? -Samochód przyjechał znienacka. Opada ciemna szyba. Wypływa chmura tytoniowego dymu- Idziemy -wyjaśniam chociaż chwilowo siedzimy. -Gdzie, po co, skąd jesteście? – Z Hiszpanii pręży się dumnie Jose-Może przewieziecie nas panowie przez błoto?- sugeruję licząc, że to zniechęci do śledztwa. Jesteśmy upaprani po szyję, a samochód drogi, prawie nowy. – Nie, … no ….nie jedziemy daleko. Kierowca zawraca, zjeżdża w dół. Dojadam resztę sera z popcornem, Jose zwija w rulonik swój chleb. Zanim wstaniemy podjeżdża drugi samochód. Ciemna szyba opada, świdruje nas niechętny wzrok. Jose uprzejmie recytuje zdrastwujtie. Facet tylko kiwa głową. Nie przestaje zerkać nawet kiedy ten pierwszy wróci i z lekceważeniem widocznym z kilku metrów wytłumaczy mu, że szurnięci turyści. Niegroźni, nie ma czego się bać.

Obserwujemy wymianę dóbr. -Instalacja grzewcza dla krów? -zgaduje Jose-Amunicja? -podgrzewam atmosferę (bo przecież zimno). -Eee… destylarka? Drugiemu nie podoba się nasze zainteresowanie.  Zatrzaskuje już pusty bagażnik. Zza ciemnej szyby wylatuje pudełko po papierosach. Eksploduje rozjechana kałuża. -Doswidaniijaa- recytuje uprzejmie Jose. Kierowca drogiego samochodu macha mu i wyrzuca przez okno pustą torebkę. Folia odlatuje z wiatrem. Schowany w mroku towarzysz kierowcy tylko patrzy. Odjeżdżają w góry,  a nasza nawigacja nie widzi tam żadnych dróg.

Brniemy w mazi. Długo, chyba z kilka kilometrów. Niżej trafiamy na wieś, potem na szosę. Znak drogowy pokazuje hotel. Jose skręca, sprawdza i mówi, że zamknięta ruina. Idziemy na kawę do baru – budki z papierosami. Niby nie ma, ale dostajemy. Cieszę się, jest przejmująco zimno. Dama ze złamanym nosem potwierdza, że hotel zamknięty. Czerwony na twarzy „mafiozo”, mówi, że wcale nie. -15 tysięcy -sugeruje- a jak bez rachunku to 10.- Nie ma mowy!- burzy się Jose- To ruina. -Jest bania, my też tam mieszkamy, zaraz przyjdzie człowiek co ma klucz… Dama staje się nadzwyczaj gorliwa. Opowiadam jak tu przyszliśmy pieszo. We wnętrzu robi się coraz gęściej. Papierosowy dym gryzie w oczy.  Kupuję popcorn. Cena spada do sześciu tysięcy. – i jeszcze 600 za kawę dolicza skrupulatnie właściciel. -Zgódź się- negocjuję z Jose.-Pada, wieje.- No dobra- słyszę. Zostawiamy plecaki i idziemy obejrzeć monastyr. Jesteśmy sami, nad Sewanem przetacza się wał chmur, mgła wiesza się na wulkanach, błyska resztka zachodu słońca.  Wracamy szybko, bo tu zmierzch zapada niemal w jednej chwili. W hotelu nie ma ogrzewania i ciepłej wody. Lampka na korytarzu błyska jak stroboskop. Popcorn okazuje się przeterminowany i śmierdzi zjełczałym tłuszczem. Zostawiam go na stole jak wyrzut.

Nocą w szyby bębni poziomy deszcz. Ucicha nad ranem.  Budzik dzwoni przed szóstą. Jest dziwnie jasno. Wyglądam przez okno-biało. Zostawimy klucze pod wycieraczką (stąd wziął je wprowadzający nas chłopak). W hotelu nie ma żywej duszy, a jedyny ślad na śniegu jest nasz.

Share

Armenia pieszo cz8-Sewan

Rozstajne drogi. Ściana deszczu. Pusta butelka wypada z kieszonki mojego plecaka, sunie po kałuży. Jose próbuje wyciągnąć pelerynę, ja złapać butelkę. Irracjonalnie, bo wokół mnóstwo innych śmieci. Nie chcę przy tym wejść do wody więc latam wokół rozlewiska. Już prawie dosięgam uciekinierki,  wiatr skręca i historia zaczynała się od nowa. Wokół rzecz jasna pełno gapiów. -Mogę w czymś pomóc?- mówi  kierowca rozklekotanej łady.-Podrzucić was?- Tak, do Sewanu- decyduję bez zastanowienia. -Ile to będzie kosztowało? Po drodze chcielibyśmy zobaczyć klasztor…1000 drahm. Malutko.

Przy klasztorze trochę się baliśmy zostawiać w samochodzie rzeczy, ale nic się nie stało. Padało, wiało, słynny Sewanawank nie robił wielkiego wrażenia. Było mi żal, że nie idziemy piechotą, chociaż przed wyjazdem nie znalazłam alternatywy dla szosy. Teraz po miesiącu bezdroży być może spojrzałabym na to miejsce inaczej, wtedy trzymałam się wyszukanych szlaków, widocznych na nawigacji przejść. Przejechaliśmy koło 30-tu kilometrów. Szybko. Niemal natychmiast. Miasto Sewan wydawało się zimne i bure. Nie wiem czemu nie zrobiłam mu zdjęć. Może z pośpiechu. Sklep, musieliśmy kupić jedzenie. Szewc- zastąpiłam wkładki do butów nowymi, włochatymi, uszytymi z wełny. Restauracja- trzeba było naładować telefon. Zapakować do plecaków zakupy. Też kłopotliwe prezenty od taksówkarza wręczone nic nie rozumiejącemu Jose (ja odmówiłam). Wędzona ryba, paczka rogalików z kremem… Na czym on w zasadzie zarabia- zastanawiał się Jose, a ja martwiłam, bo słuchałam co mi opowiadał po drodze. O dzieciach, które wychowuje sam. O Rosji skąd pochodził jego ojciec i do której by chciał kiedyś wrócić, o Moskwie gdzie miałyby studiować dzieci. -To chyba drogie miejsce- wtrąciłam- Nic nie jest zbyt drogie dla moich dzieci!

Powiedział, że na nas zaczeka przed sklepem, ale kiedy wyszliśmy już go nie było. Może dlatego, że kiedy Jose kupował tony cukierków wybiegłam na chwilę do szewca. Główna ulica, stragany, sklepiki. Jedna restauracja, dziwnie pusta, byliśmy sami. Obsługa jakby nami speszona, czy może zdziwiona błotem, plecakami, zamówieniem- trudno tam było zrozumieć co zjeść. Jose zamówił kurę i dostał całego kurczaka, ja jajecznicę, która pewnie jest na śniadanie (pyszną). Poza tym jedliśmy zupy, piliśmy czaj, który nie był czarną herbatą. Na koniec dostaliśmy torbę pasztecików – w prezencie od szefa kuchni. Ciężkie, tłuste, nadziewane mięsem, podobno smaczne ( jadł Jose) przypominały mi paszteciki szczecińskie według legendy produkowane na pozostawionych przez ruskie wojsko maszynach, ponoć jedyne w swoim rodzaju. Specjalność naszego miasta.

Na chwilkę wyszło słońce. Wzięliśmy taksówkę żeby wyjechać z centrum. To co na mapie wydawało się górską drogą prowadziło do kamieniołomu. Pobocza zasypywały góry śmieci. Wysiadając zawahałam się gdzie wyrzucić chusteczkę- gdziekolwiek poradził taksówkarz ze śmiechem.

Mżawka dopadła nas za kamieniołomem. Wulkaniczne stożki zasnuła chmura. Szliśmy jakąś gruntowa drogą, przez zżółkłe, czasem spalone łąki. Na południe jak zwykle. Deszcz nasilał się, wzmagał się wiatr. Wiało wprost na nas. Skręciliśmy w labirynt niskich pagórków, pomogło tylko na chwilę. Widoczność spadła, drogi rozdzielały się i łączyły. Czasem szliśmy na przełaj po trawach, więc szybko przemokły mi buty.  Koło trzeciej podaliśmy się i ustawiliśmy bokiem do wiatru. Na wschód. Inaczej nie dało się iść. Na rozstajach zajrzałam do nawigacji. -Popatrz tuż obok nas coś jest!- powiększyłam, zobaczyłam kościół. Zdjęłam okulary ((mokre, ale lepsze niż wiatr prosto w oczy), podniosłam opuszczony na twarz kaptur. Ze 20 metrów od nas stał kamienny budynek. Był otwarty. Czuliśmy się głupio rozwieszając mokre rzeczy na grobie- bo tym chyba były kamienne płyty na środku kapliczki. Większość zmieściła się na sznurku rozciągniętym już przez kogoś innego, ale ociekaliśmy, było nas dwoje, więc nie wszystko. Pomyśleliśmy, że można by tu przenocować, a jedyny poważny kłopot to woda. Ustawiliśmy garnki tam gdzie spływało z dachu, ale deszcz ustał. Poczekaliśmy chwilę, nie wrócił. Więc wyszliśmy. Nie było już szans na dojście do zaplanowanego wcześniej biwaku z wodą. To słabość trasy, którą znalazłam na stronie Transcaucasian. Kilometry  bez źródeł i rzek. Nic dziwnego w wulkanicznym terenie, pewnie niewielki problem latem, przy długim dniu. Teraz nie do nadrobienia. Powinniśmy zostać w Sewan na noc i wyjść dopiero następnego dnia. Dzisiejszy wydawał się w całości błędem. Taksówka, zostawienie psa…

Nawigacja zapowiadała hotel za 10 kilometrów. Doszliśmy tam szybko, nawet przed nocą. W dół do tego pchał nas wiatr. Hotel był luksusowy, naprawdę śliczny. Nazywał się Lavash (jak ormiański chleb). Stylizowane na starą wieś budynki nad jeziorem na cyplu zaraz za Chkalovka. Ładnie, wszystko na swoim miejscu, śliczna łazienka, czyste ręczniki, czajnik, herbata, wifi. Dopiero później nauczyliśmy się cenić takie rzeczy. Tu czuliśmy się troszkę nie na miejscu. Brudni, mokrzy, na śniadaniu najbardziej głodni ze wszystkich.

Z naszego pokoju, z balkonem wychodzącym na piaszczystą plażę był wspaniały widok. I nocą i rano. Jezioro błyszczało i zmieniało kolor. Woda wydawała się kryształowo czysta.

Share
Translate »