Zimowy trawers Lofotów- Gomma

-Z Polski? -Ucieszył się wiozący nas na kemping Norweg. Hiszpania, która zawsze tu budziła emocje zupełnie go nie zainteresowała.- Moja dziewczyna jest z Polski! Za szybą błyskał w ciemności zamarznięty fiord. Wyobraziłam sobie jak długo trzeba by wzdłuż niego iść. Miałam dość szosy. Jose z kolei, jak potem powiedział zastanawiał się ile by kosztowała taksówka. Byliśmy bezbrzeżnie wdzięczni. Domek, który nam zaoferowano, jedyny wolny był z przeceny. Mróz zniszczył rury i w kranach cały czas musiała ciec woda. Jose, wychowanemu na pustyni wydawało się to skrajnym marnotrawstwem. Co chwila coś niechcący zakręcał, a ja odkręcałam, bo wiedziałam co zrobi z rurami mróz. Było -12 stopni. Podobno rekordowo zimno. Z tego powodu nie działał nasz prysznic. Mi to nie przeszkadzało, poszłam do innego budynku Jose też był zadowolony- nie musiał się kąpać. Byliśmy skonani, rozłożyliśmy tylko wymagające odmrażania rzeczy, pogadaliśmy chwilkę z Polką- Pauliną, naprawdę chwilkę, bo oczy nam się zamykały. Spotkałyśmy się jeszcze raz rano. Paulina wpadła żeby się pożegnać jadąc do pracy, a ja skorzystałam z okazji i poprosiłam o podwiezienie do miasta.  Wieczorem zgubiliśmy chleb dla Jose (pewnie pakując się w ciemności pod sklepem), poza tym nie byliśmy pewni czy nam wystarczy gazu, skoro taki mróz. Dostałam go bez problemu na stacji benzynowej. Wróciłam stopem.

Wyszliśmy późno. Padał śnieg. Storfiord leży za niską granią. Musieliśmy wrócić połowę drogi do Leknes- na grzbiet,  szosą, zatłoczoną i bez pobocza. Pewnie można było też iść przez las, ale przy słabej widoczności baliśmy się tam pogubić. Z przełączki odchodził znakowany szlak, ze zdziwieniem odkryliśmy, że to nartostrada. Piękna, pusta i świeżo zratrakowana. Jaka szkoda, że nie mieliśmy nart!

Niecałe trzy godziny później dotarliśmy do jej końca i po częściowo zawianych śladach zeszliśmy nad jezioro Store Kringlebotnsvatnet gdzie na mapie zaznaczono schron- Gomma. Z daleka wyglądał jak mała górka, nie byłam pewna czy jest otwarty, chociaż wszystkie relacje z lata potwierdzały, że tak. Świetnie było otworzyć drzwi i poczuć ciepło. Termometr pokazywał tylko 5 stopni, ale w porównaniu z wiatrem i śniegiem – to raj. Przez kilka godzin mieliśmy chatkę tylko dla siebie. Aż do zmroku. Napaliliśmy. Natopiliśmy śniegu. Zaczęliśmy przysypiać kiedy pojawił się pierwszy gość. Duża kobieta, jak podejrzewał Jose policjantka. Pogadaliśmy, było bardzo miło, pani odjechała na nartach. Chwilkę po niej wpadł mokry nauczyciel- emerytowany jak sam zaznaczył. To był jego 33 raz w tym sezonie. Nie opuścił ani jednego dnia. Wpisał się do książki (każdy to robił), zmienił koszulkę i pognał w dół. Widzieliśmy jak na jeziorze mija się z kolejnym gościem. Ten był jeszcze bardziej zziajany. Podejście zajęło mu 35 minut, zjazd jak powiedział będzie dwukrotnie szybszy. Biegał dla zdrowia, na polecenie lekarza przygotowującego go do wymiany stawów- najpierw trzeba zbudować mięśnie- powiedział z przekonaniem, którego powinien mu pozazdrościć każdy polski pacjent. Był miły. Pracował na budowie i miał tam polskiego kolegę. Zapewnił nas, że nikt nie zechce nocować w schronie. Kilkanaście, kilkadziesiąt wpisów dziennie pochodziło od mieszkańców Leknes odwiedzających chatkę po pracy. -Obowiązkowo wpiszcie się do książki- przypomniał jeszcze zakładając wspaniałą latarkę. Świeciła jak latarnia pociągu, była na kablu podpięta do schowanej pod koszulką baterii. Wywołała wielkie zainteresowanie Jose, pomimo swojej ceny i wagi. Ostatni goście przyszli kiedy już spałam. Przed jedenastą. Matka z córką jak się domyśliłam nie podnosząc głowy. Nie miałam już siły rozmawiać, a trafiło się prawdziwe przesłuchanie. Urzędniczka- skwitował to potem Jose- z urzędu podatkowego. -Co tu robicie, skąd wiecie o chatce (- umiemy czytać, przecież jest na mapie- wtrąciłabym, gdybym nie  udawała,  że śpię) Jose na każde pytanie odpowiadał mhmm i wysilił się bardziej tylko raz odmawiając zjedzenia norweskiej czekolady (przecież to świństwo sam cukier z masłem!- wyjaśnił rano). Córka próbowała trochę uciszyć podekscytowaną  matkę ale na próżno. Byliśmy atrakcją. Trochę niestety niemrawą. Od 12 tu dni chodziliśmy spać po szóstej, siódmej, wstawaliśmy po piątej,  jedenasta to był dla nas środek nocy.

Share

Zimowy trawers Lofotów- Leknes

Nie wiem czemu nie mogłam spać. Marsz w rakietach trochę mi nadszarpnął stawy, uwierały mnie jakieś idiotyczne myśli. W końcu wyszłam z godzinę przed świtem. Nad górą snuły się resztki zorzy. Wróciłam do namiotu po aparat- Tordis ma niskie wyjścia, w puchowej kurtce trudno się zmieścić. Kolana bolą od pełzania po lodzie, do tego szkoda by budzić Jose. Ostrożnie, żeby nie wdepnąć w miękki śnieg wyszłam na górkę skąd wieczorem był najlepszy widok. Zorza bladła, niebo jaśniało, na drugiej stronie fiordu kwitł poranny rumieniec. Pomyślałam, że ugotuję herbatę. Znów ostrożnie, bo jak inaczej w sukience poszłam po wodę. Z garnkiem, termos trzymaliśmy w namiocie. W pewnej chwili śnieg chrupnął. Wpadłam i do buta wlała się woda. Strumyk, który znaleźliśmy wieczorem najwyraźniej nie był jedyny. Wyciągnęłam stopę błyskawicznie, ale było za późno. Nie zawiązałam butów. Zanim obudził się Jose, wyżęłam skarpetę kilka razy, włożyłam, poczekałam aż wsiąknie, znów wyżęłam. Potem nie mając już innych pomysłów włożyłam suchą i powtórzyłam tę samą czynność. Nie było zimno. Walonki grzały nawet w mokrym bucie. Jose popukał się uprzejmie w głowę widząc to, potem jeszcze raz  podnosząc garnek, na którym próbowałam suszyć skarpetę- przymarzła oczywiście razem z pokrywką. Musiał być spory mróz. Tłumaczyliśmy to sobie bezchmurną nocą. Rzeczywiście w słońcu szybko zrobiło się ciepło. Zwłaszcza, że znów nie wiedzieliśmy gdzie iść, znów kluczyliśmy w zawieszonych na stoku laskach, obsuwaliśmy się na trawersach, ślizgaliśmy po lodzie. Udało nam się znaleźć ścieżkę i wraz z nią jedyne możliwe przejście- tunelem,  naturalną, długą na kilkadziesiąt metrów grotą. Wychodziła na stromiznę z przepastnym widokiem, potem na oblodzone skalne półki, gdzie Jose wyprawiał jakieś wygibasy wkurzając mnie. Dopiero kilka dni później zobaczyłam jak  tępe ma raki.

Wejście, zejście idąc wzdłuż morza robiliśmy setki metrów w górę i w dół. Przed południem znaleźliśmy strzałkę wskazującą Napp i kierując się wyjątkowo dobrze widocznymi kopczykami wdrapaliśmy się na skalny próg. Przesmykiem pomiędzy wyspami płynął kuter. Matulki, bo widziany z bardzo wysoka. Chwilkę szliśmy wygodnie po płaskim. Potem bardzo (bardzo) stromo w dół. Widok był stamtąd wprost cudny. Dalekie wyspy, góry, a pod nami Andopen skąd na mapie jest już ścieżka do Napp. Z pół godziny myśleliśmy jak  zejść. Sprawdziliśmy wszystkie podejrzane miejsca. Nic. Urwisko, niemal pion, porośnięte grubym lodem, zbyt niebezpiecznym żeby dobrze wyjrzeć. Skały zbyt strome żeby trawersować, nawet gdybyśmy mieli linę nie pokonalibyśmy kilkuset metrów pionu.

Rozczarowanie. Niechęć do powtarzania trudnej trasy i SMS od Edka: uwaga, zmiana pogody. Od jutra chmury i śnieg.

To nas przekonało. Zawróciliśmy, chociaż przez chwilę przekonywałam Jose żeby spróbować wyjść wyżej- szczytami. Nie chciał. Zbiegliśmy szybko, nadal w rakach. Ja szybciej niż Jose. Czekając zbadałam jeszcze drugą ścieżkę, schodziła nad morze na plażę. Pomyślałam, że może dołem jest przejście, ale skały opadały wprost do wody. Kilkanaście nieprzechodnich metrów… i ślad. W pierwszej chwili pomyślałam, że nasz, ale przecież nie byliśmy aż tak nisko. Wychodził z wody- więc zwariowałam-pomyślałam i wróciłam do Jose. W tej sytuacji jeszcze bardziej trzeba wracać. Jose nie uwierzył mi ani odrobinę. Straciliśmy kolejne 20 minut -Musiał przypłynąć łodzią -zdecydował wracając.- Minęliśmy się o włos.

Tak pewnie było. Nieznajomy szedł szybciej niż my więc nie mieliśmy okazji go spytać. Idąc po śladzie, idąc w rakach, bo w pośpiechu już nam się ich nie chciało ściągać wróciliśmy wieczorem do Kilan. Trzykrotnie szybciej niż w tamtą stronę. Wcześniej czasem zastanawiałam się nad tym jaką wartość (czy cenę) ma bycie pierwszym. Eksperymentowanie, poszukiwanie drogi. Teraz miałam to jak na dłoni. Ogromną, to niewiarygodna różnica.

W Kilan wiało i było bardzo zimno. Przeszliśmy kilka kilometrów szosą, potem zabrała nas para Chińczyków. Chcieliśmy wysiąść zaraz za tunelem- bo na mapie był tam fragment szlaku za wyspą, ale kierowca był bardzo ostrożny. Nie było parkingów, tylko ciągłe linie, wiec wysadził nas dopiero przy skręcie do Leknes- jechał na południe.  Znów szliśmy szosą, długo, w różowym świetle zachodu. Tuż przed Leknes zeszliśmy na pole udeptane przez jakieś ciężkie maszyny, potem polną drogę. Ulice były już ciemne. -Kemping… nie słyszałem, raczej zamknięty, Hotel? mamy tylko jeden, bardzo drogi… Ludzie przyglądali nam się dziwnie. Tu już nie było turystów. Miasto. Spokojne, ciche, jak to w Norwegii.

-Chodźmy do sklepu, najlepiej do taniego- zdecydował Jose. -Tam ktoś tam nam na pewno pomoże. Znaleźliśmy COOP-a. Chwila na zakupy, potem jakieś krzesełko i dwóch sprzedawców, obaj bardzo uprzejmi. Zwykli ludzie. Poczułam się nagle zmęczona, przypomniałam sobie o wodzie w  bucie. Stopa była cała mokra, schowałam ją szybko, bo zabijała zapachem. Jose opowiedział naszą historię. -500 koron byłoby ok? – spytał Pan z wyglądu bliskowschodni. -Jasne!- Kolega zaraz po Was przyjedzie. W Leknes nie ma kemipngu. To 7 km stąd. Drugi pan,  ten z kolei stylowo norweski w międzyczasie zrobił nam pyszną kawę.

PS: po powrocie znalazłam opis krytycznego fragmentu szlaku- jest po norwesku, ale sądząc z mapy pokazuje znacznie wyższą trasę niż ta oznakowana w górach. Czyli nie wiem co o tym sądzić. Może komuś z Was uda się to sprawdzić latem?

 

Share
Translate »