Myvatn-Askja cz2 (Kollottadyngia)

mapa1Szłam skrajem lawowego pola, o ile się dało po śladzie samochodu. Odciski kół trwają na Odadahraun latami, ale nie widać ich na każdym podłożu. Znikają w skałach, pod nanoszonym przez rzeczki błotem, w ruchomych piaskach. Początkowo biegły wzdłuż skarpy Blafjall, potem przez pole lawy u podnóża srebrzystych pagórków. Daleko na horyzoncie sucha mgła zasłaniała i odsłaniała mur ośnieżonych gór- wśród nich jak sądziłam Askję. Droga- lub cokolwiek to było miała swoją logikę. Trzymała się granicy lawy i piaszczystych lub kamienistych wzgórz- starych (geologicznie) wysp w morzu srebrnego piachu i czarnych wulkanicznych skał. Świeciło słońce, powietrze drgało, pustynia wydawała się nieskończona. Koło południa znalazłam strumyk wypływający z płata grubego śniegu, dalej było jeszcze kilka śniegowych kałuż, ale woda w nich już lekko nieświeża, z posmakiem porostów i mchów. Ostatnie z daleka widoczne góry były chyba zbyt trudne dla samochodów. Ślad odciśnięty przez coś większego niż zwykłe 4/4 w końcu znikł, a na wprost otworzył się widok na świeżą lawę. Skalistą pofałdowaną. Jeszcze nie skruszoną w czarne piachy i nie porośniętą kępami srebrzystych mchów.

Po drugiej stronie piętrzyła się Kollottadyngia- płaski stożek w poziome czarno białe paski. Wydawała mi się bardzo bliska, więc chociaż było już koło piątej ruszyłam z optymizmem. Tu nie było już śladu poprzedników. Kluczyłam wdrapywałam się na skały i przeskakiwałam szczeliny patrząc z nadzieją na wciąż niby bardzo bliski śnieg. Pokonanie tego labiryntu zajęło mi ponad 4 godziny. Dalej stok zaczął się lekko podnosić, ale lawa nie znikła. Kollottadyngia nie była skalistą wyspą tylko wulkanem, winnym chyba tym wszystkim spustoszeniom. Lawa ciągnęła się aż do końca, czym wyżej tym częściej przykryta śniegiem. Widoczne z daleka pasy okazały się wgłębieniami zalanymi wodą z roztopów. Nie uniknęłam wpadania w ukryte pod śniegiem strumyki  i aż do nocy podchodziłam szukając jakiegokolwiek skrawka suchego miejsca na namiot. Znalazłam je dopiero na przełęczy, szerokim na chyba kilometr siodle, pełnym zamarzniętych jeziorek i śniegu. Z mętnej bieli wystawał piaszczysty pagórek- na górze prawie płaski, i prawie suchy- woda ociekła. Rozbiłam tam namiot, już po północy, kiedy zgasły resztki  zachodu słońca. Zdążyłam tylko zerknąć na zejście- nie ideał, ale też nic trudnego. Po około 45 kilometrach skakania byłam potwornie zmęczona.

Rano lepiej przyjrzałam się drugiej stronie. Cały teren pomiędzy Kollottadyngią, a Herðubreið pokrywało pole lawy. Na mapie pokazane jako teren zielony w rzeczywistości porośnięte rzadkimi kępami szarych porostów, pozalewane przez roztopy, ponure pod deszczowym znów niebem. Gdzieś w tym wszystkim powinien być Breadrafell i znakowana ścieżka na Askję. Znalazłam je dopiero po południu. Schron był zamknięty, siąpiło. Ugotowałam wodę z kałuży i poszłam jeszcze kilka kilometrów aż do lepszego, osłoniętego przed wiatrem miejsca. Deszcz narastał. Zdążyłam przemoknąć więc widząc łachę piasku wśród skał wpasowałam w nią jakoś namiot i padłam. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, w zwałach pumeksów nie łatwo o biwakowe miejsce, a tu dodatkowo leżał śnieg- czyli woda. Zresztą co można zrobić z deszczem, w niekończący się polarny dzień. Najlepiej przespać, a potem choćby iść nocą. Obudziłam się o trzeciej. Deszcz ustał, a mnie, morze lawy i Herðubreið otulała półprzezroczysta mgła. Niebo było błękitne, schronisko w Dreki odległe o kilkanaście kilometrów. Pomyślałam, że to wspaniała okazja. Nie pada, więc idę na Askję!

Share

Myvatn-Askja cz1(Bard)

Wyruszyłam z Vogar z jedzeniem na 7 dni. W pośpiechu zapomniałam dokupić herbaty i poratowali mnie Sylwia z Mikołajem. Torebki o smaku czarnej porzeczki, które od nich dostałam były moim luksusem na czarną godzinę- parzyłam, delektowałam się, pomagało. Wyszłam na luzie wcale nie myśląc o Askji. Prognoza była paskudna. Wyżyny opromieniała zła sława. Pomyślałam, że przecież jest wiosna, drogi zamknięte, w promieniu setek kilometrów nikogo, pójdę tam gdzie mi się uda i już. Na razie bez stresu do Bard. Schron miał być zamknięty, więc traktowałam go tylko jako punkt na mapie. Powinna tam prowadzić droga, przynajmniej ślad kół. Niedaleko kempingu jest grota z gorącą wodą, w której kiedyś można się było kąpać, teraz już tylko popatrzeć. Jest na co i na szczęście byłam tam sama. Obok znalazłam szlak prowadzący do wulkanu Hverfjall- regularnego piaszczystego stożka z pięknym widokiem na Myvatn. Ze ścieżki wokół krateru jest strome zejście na drugą stronę. Dalej przez kilka godzin szłam drogą troszkę się gubiącą na końcu. Dla towarzystwa też się pogubiłam. Klucząc w poszukiwaniu śladu samochodu wdrapałam się na rząd wzgórz, zeszłam na balkon z pięknym widokiem na bazaltowe kolumny Selljahjalli, wróciłam, wędrowałam długi kawał granią. Pogoda psuła się i poprawiała, czasem dopadał mnie przelotny deszcz, ale nie było na co narzekać- może poza brakiem wody. Widząc śniegową kałużę, rozbiłam namiot. Do schronu musiało być jeszcze z 5 km, myślałam, że jest zamknięty więc nic mnie tam nie ciągnęło, a tu chociaż była woda.

Zdążyłam się spakować kiedy lunęło. Po wczorajszym widoku na Blafjall nie było już ani śladu. Szybko znikł też ślad kół- piaski i żwirki ustąpiły miejsca polu lawy, rzeczki wylały, nasiąkło błoto. Czym wyżej tym więcej było śniegu, rozpaćkanego i nasączonego wodą. Kluczyłam w tym przez kilka godzin, w deszczu, we mgle. Na schron trafiłam już koło trzeciej. Ruszyłam klamką, drzwi ani drgnęły, więc powiesiłam na nich pelerynę- pod okapem miała szansę przeschnąć. Gotowałam w komórce- przyrośniętej do toalety, lekko śmierdzącej benzyną, ale suchej i osłoniętej od wiatru. Zjadłam na tarasie. Dopiero odchodząc, przy okazji zakładania peleryny odkryłam, że schron nie jest wcale zamknięty, tylko drzwi ciężko chodzą. W środku było tak sucho i pięknie, że nie oparłam się i zostałam na noc. Lało aż do 7-mej rano. Potem na horyzoncie pojawiła się plamka błękitu, a ja wyszłam prosząc ją żeby urosła.

Share
Translate »