Myvatn

Od podnóża wulkanu Leirhnjúkur do Myvatn jest kilkanaście kilometrów. Trasa wyznakowana, po ścieżce, przyjemna, urozmaicona, chociaż już nie tak ciekawa jak sam wulkan. Początkowo prowadzi przez lawowe pola, potem teren robi się bardziej piaszczysty, pojedyncze kwiaty ustępują miejsca wierzbowym chaszczom (karłowatym, więc najwyżej do kolan), a na horyzoncie poniżej dwóch samotnych gór Blafjall i Sellandafjall wyrasta jezioro Myvatn. Najpiękniejszy widok na nie jest z – Hlíðarfjall, wysokiego i wietrznego stożka, na który prowadzi stroma ścieżka, ale jezioro widać z każdego wzgórza. W pewnym momencie ścieżka się rozwidla i ja się tam pogubiłam- chyba przez śnieg. W rezultacie zamiast bezpośrednio do Reykjahlíð zeszłam na kemping w Elda. Objuczona workiem ze śmieciami, których na tej bliskiej cywilizacji ścieżce uzbierałam więcej niż wcześniej trafiłam na równie objuczoną starszą panią. Szukała mającej zaraz urodzić owcy i przy okazji zbierała plastiki i strzępy folii rozrzuconej po górach przez wiatr. Wymieniłyśmy kilka uwag na ten temat po czym zostałam pokierowana na skrót przez jej prywatną ziemię. Na łąkach pasły się owce w towarzystwie świeżo urodzonych jagniąt- zabawnie wystrzyżone tylko do połowy, podobno żeby nie zmarzły, nadal było wyjątkowo zimno. Przeszłam kawałek szosą, zajrzałam do wypożyczalni rowerów (nie mieli map), potem biegiem do informacji turystycznej, tuż przed zamknięciem. Urzędują tylko do czwartej. Pozbyłam się tam worka ze śmieciami. -Jak dużo!- bardzo dziękujemy- usłyszałam od miłej dziewczyny- zaraz zadzwonię do człowieka, który się na wszystkim zna. Ja ci nie doradzę, wiem tylko o miejscach przy drogach. Po chwili, może 5-ciu minutach do informacji wpadł ten sam strażnik, który już mi doradzał w Dettifoss, zziajany z kanapką w ręku. Oboje się uśmialiśmy. Padał deszcz, było bardzo wietrznie, czułam się dziwnie wypytując o dojście do Askji. Już tyle razy słyszałam, że niebezpiecznie, śnieg, drogi zamknięte. Strażnik z Dettifoss był dla mnie bardzo cierpliwy- masz GPS-a? SPOT-a? Telefon satelitarny? – nie mam -kiwałam głową jak pozytywka.

-Kompas i mapa- uśmiechnął się jednocześnie z naganą i z pochwałą, więc też się uśmiechnęłam- Zarejestrowałaś swoją trasę w SAR?- nie, bo nie mam smartfona- …hmm…chodź- pokażę ci coś na mapie. Na ścianie wisiała wspaniała, bardzo szczegółowa mapa Ódáðahraun. Przez kila minut słuchałam gdzie nie iść, bo szczeliny. Potem o trasie, którą Strażnik przeszedł sam zeszłego lata. -Nie odchodź bardzo daleko od ludzi, inaczej nigdy cię nie znajdziemy. Zawsze kiedy będzie sieć sprawdzaj prognozę. Taką dla wyżyn, nie dla miejscowości. Poczekaj sprawdzimy teraz…

Po chwili informację zamknięto, a ja pod sklepem spożywczym (niezłym chociaż nieco drogim) wystukałam sms do Wieśka: Jutro deszcz, pojutrze deszcz, w sobotę i niedzielę śnieg i marznący deszcz, potem jeden pochmurny dzień i znów deszcz, i deszcz ze śniegiem – Wiem – odpisał Wiesiek, a ja poszłam wzdłuż brzegu na kemping w Vogar- przyjazny, cieplutki. Trafiłam tam na Sylwię i Mikołaja, wykąpałam się, objadłam, wszystko wyprałam i wysuszyłam, naładowałam baterie. Ruszyłam późno, tuż przed południem. Zła prognoza była nieprawdziwa. Nie padało, nie wiało. Czasem nawet świeciło słońce.

Share

z Dettifoss do wulkanu Krafla

Ta trasa jest nieznakowana, ale wszyscy idący przez Islandię z północy na południe lub odwrotnie muszą jakoś tamtędy przejść. To niemal pozbawiony roślin piaszczysto kamienisty teren, pofałdowany i poprzecinany korytami okresowych rzek- w piękną pogodę suchych, lub błotnistych. Przy dobrej widoczności nie ma orientacyjnych kłopotów. Wystarczy kierować się trochę na południe od zgrabnej trójkątnej góry Eilifur- bardzo wyraźnej na tle podobnych do siebie wzgórz. Idąc za radą strażnika zeszłam najpierw na południe-około 2 km wzdłuż drogi, ścinając tylko zakręty, a potem skręciłam wprost na zachód. Ominęłam w ten sposób pokryte śniegiem najwyższe górki, ale wkopałam się w labirynt wejść i zejść- gubiąc mój drogowskaz w każdej dolince. Z tego chyba powodu wyszłam troszkę zbyt blisko góry na północnym brzegu jeziora Eilifsvotn. Wydało mi się ogromne. Znacznie większe niż to co widziałam na mapie, być może dlatego, że musiałam je obejść po męczącym, miękkim, piaszczystym lub zarośniętym karłowatymi brzozami podłożu. Przez kilka godzin szłam wolniutko przez obszar gdzie szalała erozja. Porośnięte roślinami kępy wystawały ponad wywiany grunt. Wysokie na nawet 2 metry, na obrzeżach dramatycznie pokryte plątaniną walczących z wichurami korzonków. W miejscach gdzie nie było roślin wędrował z wiatrem rudy piach. Na jeziorze łabędzie celebrowały swój godowy taniec. Po drugiej stronie, na paśmie wysokich gór leżał śnieg. Gdzieś tam jest podobno chałupka, prywatna, niekoniecznie otwarta, nie wiedziałam dokładnie gdzie więc wpatrywałam się w każdy podejrzany punkt. Wiało okrutnie i pomimo słońca było lodowato zimno. Szukając domku obeszłam wschodni skraj jeziora i nie widząc ani budynku, ani miejsca na biwak weszłam w suche koryto płynącej z południa rzeki. Po kilkuset metrach pojawiła się woda. Rzeka była czysta i wartka, trudno uwierzyć, że wsiąkała w piach tak bez śladu i na tak krótkim odcinku. Kilkaset metrów dalej rozbiłam namiot na skarpie porośniętej karłowatymi krzakami. Nieźle się na nich spało, nieźle suszyło pranie. Wbrew moim obawom rzeka nie znikła nocą. Rano odważyłam się nawet wykąpać- szybciutko, bo wcale nie było ciepło.

Do Myvatn można pójść stamtąd na dwa sposoby. Wzdłuż południowego brzegu jeziora do drogi prowadzącej do Krafla, lub wzdłuż gór do przełączy przed Jorundur (to wysoka dobrze widoczna góra). Strażnik polecał mi tę drugą drogę (ze względu na śnieg) nie wiedząc o istnieniu rzeczki. Możliwe, że jest okresowa. Była piękna, szemrała, błyszczała w słońcu więc szłam jej korytem aż do końca, wdrapałam się nad wodospady (po stromym śniegu) przeszłam wzdłuż jednego z zasilających ją strumyków przez zaśnieżony balkon, trochę wyżej niż polecana mi przełęcz. Dalej trafiłam na owcze ścieżki przecinające lawowe pola i wraz z nimi na przełęcz za Krafla (jest tam kilka stawków i rzeczka, dalej nie ma już pitnej wody). Po drugiej stronie gór zaczęła się cywilizacja. Szłam gruntowymi drogami przez teren elektrowni, wśród kosmicznych kapsuł otaczających gorące źródła. Przy głównych budynkach- wywalających kłęby pary z kominów, otoczonych parującymi strumieniami i stawkami, wyszłam na asfalt i podeszłam nim do krateru Viti. To trochę w kółko, ale nigdy nie widziałam geotermalnej elektrowni więc nie żałowałam. Ponieważ było wietrznie i późno nad Viti nie było tłoku. Kilka osób obchodziło krater w kółko, więc ja też ruszyłam do góry. To piękne miejsce. Jezioro było jeszcze pod lodem, ale cienkim więc przeświecał błękit. Z góry widziałam ośnieżony Blafjall ponad niekończącymi się polami lawy. Zeszłam, i na przełaj przez zarośnięte lawowe pola doszłam do wulkanu Leirhnjúkur jeszcze ciekawszego niż Krafla. Było już bardzo późno, cicho, spokojnie, bez ludzi. Ze świeżych, przerażających zwałów lawy sączyła się para, pachniało siarkowodorem. Z trudem znalazłam tam miejsce na namiot. Niby odeszłam kilka kilometrów, ale nadal czuło się bliskość piekła. Z rozsypanych po okolicy kraterków, co jakiś czas wydobywały się cuchnące „bąki”, w ażurowych lawowych skałach wiatr huczał jak zatłoczona autostrada. Wieczorem zdobyłam trochę wody z kałuży przy śniegowym płacie. Rano niestety to „źródło” wyschło.

Share
Translate »