Góry Pontyjskie cz5

Choć do wyboru jest ścieżka i droga ruszamy drogą, bo wydaje się prostsza. W połowie zbocza kończy się na ocienionej wielkimi dębami polanie, a oparty o pień jednego z nich pasterz zdziwiony odrywa się od ekranu smartfonu i pokazuje, że to nie tu, że iść z powrotem. Próbuję zagadać, ale nie znamy wspólnego języka. Wracamy do miejsca gdzie na czymś co mogło być rozstajami utknęła potężna kałuża. Nie od razu rozumiemy, że opadające w naszą dolinę osypisko było (być może jeszcze niedawno) gruntową drogą. To nie pierwszy raz kiedy widzimy oberwane zbocza, ale pierwszy, kiedy to co zostało jest zbyt strome żeby je bezpiecznie pokonać. Glina zesztywniała. Miękkie buty nie pozwalają na wybicie stopni. Próbujemy i wyżej (kolczaste chaszcze) i niżej (rzeka wpada do wąskiego kanionu). Jose upiera się i w połowie skarpy znajduje ślady wyciśnięte kiedyś w błocie przez niedźwiedzia. W skwarze zaschły i skamieniały tworząc troszkę zbyt rzadki ciąg solidnych stopni. Wracamy na drogę, musi być nieużywana od dawna, bo pozarastała. Kwiaty, zioła ciągną się aż do wsi przycupniętej w dolinie sporej rzeki. Resztka gruntówki wpada do koryta potoku. Przed nami idzie para starszych ludzi niosąc kosze (jak nam się wydaje z praniem). Wdrapują się na betonowe obrzeże, fragment dawnej regulacji rzeczki. Idziemy murkiem jak po równoważni, aż zdziwieni puszczają nas przodem wskazując pieszy most na głównej rzece. W kanionie jest upalnie i sucho. Szosa, kiedyś asfaltowa lub betonowa jest skruszała, zasypana ziemią skalne ściany zbiegają się tworząc tunel. Idziemy na północ przez kilka godzin. Raz czy dwa udaje nam się zbliżyć do rzeki i pochlapać, schłodzić stopy. Miejscami trafiam na dojrzałe jeżyny. Dolina czasem się poszerza, na łąkach pasą się krowy. Starsza para przysiadła na skale obok stada. Kobieta dzierga robótkę na drutach, mężczyzna patrzy na nas i podnosi dłoń kiedy wołamy salam alejkum. W płatach cienia kwitną zimowity.

Z kilometr przed miejscem gdzie planowałam skręcić Jose macha na przejeżdżającą ciężarówkę i triumfalnie, jak jakieś ważne (i dziwaczne) persony wjeżdżamy do wsi stojąc za kabiną szoferki z twarzami wystawionymi na wiatr. We wsi są ludzie, zagadują nas, śmieją się i żartują, ale niczego oczywiście nie rozumiemy. Udaje mi się dogadać tylko z naszym kierowcą. Rozumie gdzie chcę dojść, ale ja nie rozumiem jak pokazuje drogę więc prowadzi nas do polanki gdzie trzeba skręcić w las. Już wieczór i w cieniu robi się chłodno. Nie ma ścieżki, intuicyjnie wyszukuję przejście wśród skał i drzew i trafiam na zakręt polnej drogi. Wyżej widzimy maleńką wieś i wiemy już, że nie dojdziemy dalej przed nocą.

Przy pierwszym domu gotuje się gar ziemniaków. „Pewnie dla świń” myślę, zapominając, że muzułmanie ich nie jadają. W jednym z ogródków pracuje mężczyzna, pytamy czy możemy gdzieś rozbić namiot, wskazuje wyżej. Na stoku, tuż przed krawędzią lasu stoi nowy, drewniany dom. Wydaje się nam zbyt ładny, zbyt nowoczesny, podejrzewamy, że zbudował go sobie jakiś bogaty człowiek jako daczę, i że pewnie nikogo tam nie zastaniemy. Słońce nurkuje już za grań Kackaru, niebo ciemnieje. Na pylistej drodze co i rusz leży niedźwiedzia kupa. Wchodzimy pomiędzy ruiny kamiennych budynków. W jednym z ogrodów kobieta wykopuje kartofle. Odpowiada na powitanie i woła. Przychodzi dwóch chłopaków w kapeluszach. Mówią po angielsku i prowadzą nas do nowego domu. Z bliska nie jest już taki duży i nie jest pusty.

Czujemy się zawstydzeni, nie chcieliśmy robić nikomu kłopotu, w przedsionku stawiamy plecaki i buty. Ciemna złotawa lampka oświetla otwarte wnętrze o ścianach z nowego jasnego drewna. W kącie pomiędzy wiadrami z mlekiem siedzi kobieta w tradycyjnym stroju i obraca dźwignią ręcznej wirówki. Urządzenie musi być bardzo stare, korpus jest metalowy, zdobiona złotem jak pierwsze maszyny do szycia 100 lat temu. Śmietana skapuje do wiadra. Kobieta wygląda jak postać na starym obrazie. Na nasz widok odwraca się i uśmiecha nie przerywając pracy. – Zepsuła nam się elektryczna wirówka- mówi Sedat starszy z chłopaków.

Nie ma mowy o rozbijaniu namiotu. Zostajemy na kolacji. Sedat jest absolwentem ekonomii, jego brat studiuje leśnictwo. Tata, który podjeżdża już po zmroku jest budowlańcem. -Był w Kijowie kiedy wybuchła wojna- mówi Sedat- Uciekł pierwszym samolotem-. Siadamy w jednym z pokoi wyłożonym miękkimi tkaninami. W piecyku buzuje ogień, jest ciepło. Mama, która wydaje mi się bardzo młoda szykuje kolację, chłopcy przynoszą potrawy na wielkiej tacy i stawiają je przed nami na podłodze. -Nie wiem jak się zachować- mówię młodszemu na widok mnóstwa miseczek i talerzyków. – Jedz rękami- odpowiada ze śmiechem. Waham się chwilę, czekając aż przyjdzie mama, ale ona z nami nie siada. W telewizji przemawia Erdogan. Myślę, że wreszcie rozumiem co znaczy zwrot „siedzieć po turecku” i oczywiście bardzo mi cierpną nogi. -To tradycyjny dom- śmieje się Sedat kiedy się kręcę.

Jedzenie jest pyszne. Prezydent przemawia przez dwie godziny, łapię tylko pojedyncze słowa. Azerbajdżan, Karabach… Rozumiem, że znów wybuchła wojna. -Kto zaczął?- pytam, Sedat odpowiada, że Armenia. Nie chcę drążyć.

Śpimy w pokoju braci, oni przenoszą się na podłogę w salonie. Nie da się z tym nic zrobić (naprawdę wystarczyłby mi balkon), więc z poczuciem winy za to wieczorne najście (i wdzięczności, że nie musimy się bać niedźwiedzia, co często włóczy się wokół domu) rozkładamy się w malutkiej sypialni tak jak dzienny pokój wyłożonej tkaninami.

Rano wychodzę popatrzeć na poranny obrządek. Zwierzęta stoją po kilka w drewnianych oborach. Krowa, którą akurat podłącza się do dojarki dostaje wiaderko gruszek i jej towarzyszki węszą tęsknie czekając na swoją kolej. Maszyny dogląda ojciec, mama ubrana w szarawary (dopasowane kolorem do sweterka i kaloszy) czyści podłogi z gnoju. – Naprawdę? Nie odwrotnie? -dziwi się Jose jeszcze z łóżka, kiedy mu to opowiadam.

Przy śniadaniu taca/stolik ląduje na podwyższeniu i nie muszę się już męczyć na podłodze. Rozumiem ukradkowe uśmiechy i jestem wdzięczna. Trudno, nie przywykłam. Pod koniec mama przysiada się do nas na chwilę, a młodszy brat pożycza samochód starszego i zjeżdża do miasta. To letni dom. Zbudowany niedawno przez ojca. Rodzina mieszka w nim co roku przez kilka miesięcy. -Jest jeszcze jeden, to dlatego trzymamy konia- wskazuje Sedat. -Tam wysoko już nie dochodzi droga. – Jak długo tu zostaniecie?- pytam- Do listopada. Dopóki nie spadnie śnieg.

Wychodzimy obładowani świeżą śmietaną, serem, chlebem i gotowaną wołowiną. Są też owoce, pomidory i masło. Podobnie jak poprzednio (choć tu dużo bardziej, bo mogliśmy swobodnie rozmawiać) zaskakuje nas uczucie równowagi. Ludzi i ziemi, historii i nowoczesności, wschodniej i zachodniej kultury. Miasta i wsi. Jakby to wszystko mogło istnieć jednocześnie nie szkodząc sobie nawzajem i nie wypierając się. Jakby nikt z nas nie musiał dokonywać wyboru. I wystarczyło tylko znaleźć właściwe miejsce i być sobą. „Może nie mają wyboru? Może o wszystkim decydują rodzice, tradycja?” Tłucze mi się po głowie. Niewiele wiem.

Ścieżka, która pokazał nam Sedat zarosła. Nie ma jej oczywiście na mapie więc troszkę się stresuję, ale idę intuicyjnie jak zwykle, tam gdzie najłatwiej uda się przejść i trafiam. Wzdłuż grani ciągnie się ślad, wydeptany chyba przez zwierzęta. Idziemy rozgrzanym lasem, w zapachu igieł. I choć ojciec Sedata mówił żebyśmy zeszli co Camlica, zostajemy na grzbiecie wśród jaskrawo liliowych zimowitów i suchych traw. Po prawej ciągną się zamglone szczyty Kackaru, po lewej zielona dolina otoczona podciętymi skałami. W południe trafiamy na opuszczony już pasterski domek. Ściany wewnątrz są zawieszone dywanami, na schodku leży zapomniane mydło. Jose znajduje źródło, wypełniamy butelki i wędrujemy łagodnymi grzbietami do wieczora.

Nocujemy w kamiennym domku przy owczarni. Nocą strasznie harcują myszy i muszę sobie rozbić moskitierę. Jose śpi jak kamień jak zwykle. Schodzimy polnymi drogami z dalekim otwartym widokiem. Zamglone, jakby wyprane z kolorów góry ciągną się aż po Gruzję, po Morze Czarne. Pachną jałowce, wiatr głaszcze łany suchych traw. Przy miejscu piknikowym stoi toaleta i śmietnik. Nie widać ludzi.

Niżej zaczyna się szersza szutrówka. We wsiach spotykamy głównie kobiety. Najczęściej rozmawiają przez telefon lub na nim piszą. Narasta upał, więc siadamy przed meczetem, przy kranach z wodą. Z góry wolno turla się ciężarówka z kolorowo ubranymi ludźmi na pace. Zwalnia, więc też wsiadamy. Daleko, kilkaset metrów niżej błyszczy rzeka pocięta zaporami i szosa, może nawet autostrada. Nasza droga opada ciągiem upiornych zygzaków. Wiatr macha kolorowymi spódnicami, bujają się wiadra ze śmietaną. Panie wysiadają w najniższej wsi. Ktoś podchodzi poczęstować wszystkich figami. Kierowca oznajmia, że jedzie dalej, wiec zjeżdżamy z nim na stację benzynową gdzie spodziewałam się znaleźć sklep, ale są tam tylko słodycze. Kupuję orzechy i chałwę, niski korpulentny mężczyzna zaprasza nas na herbatę. Jest z Niemiec tłumaczy, że nie możemy iść pieszo główną drogą (a jednak trzeba był zejść do Camlica, byłoby bliżej) i proponuje, że jego pracownik nas podwiezie. Wskakujemy, tym razem do szoferki i mijamy kilka tuneli i most. Zaporowe jezioro jest turkusowe. Droga (pierwsza, która odbija na wschód) rozgrzana jak wnętrze pieca. Nie ma dostępu do wody.

Share

Góry Pontyjskie cz4

Przez trzy dni tęskniliśmy żeby dotrzeć do drogi, jakiejkolwiek byle uciec ze stromizn i piargów. I wystarczyło tylko postawić na niej stopę żeby poczuć rozczarowanie. Koniec dzikości…Łatwizna…

Gruntówka opada łagodnie skrajem rozświetlonej doliny. Na wprost nas kłębowisko błękitnych gór, łańcuchy grani, których już nie obejrzymy z bliska. Przed nami, wsie poprzyrastane do stoków organicznie, naturalnie jak kolonie grzybów. Delikatne, jakby były tymczasowe, ciche jakby nikt w nich nie mieszkał. Choć chyba nie są opuszczone, w pierwszej na którą trafiamy, przy domu stoi zardzewiały van. Mury są zbudowane z kamienia, widać, że łatane przez lata. Drewniane elementy wydają się liche, cienkie deski spłowiały w słońcu. To pierwsze nie letniskowe górskie domy, które widzimy. Pierwsze stare wsie. Ich gęsta, regularna zabudowa idealnie się wpasowała w krajobraz. I to chyba najbardziej rzuca się w oczy. Równowaga. W cieple słońca, wszystko wydaje się bajkowe i sielskie droga opada w las i szybkim zygzakiem zbliża się do dna doliny. Na jednym z zakrętów wyrzucono góry obornika, w zasadzie wały, jak bandy na narciarskim stoku. O zakręt niżej stoi samotny dom. Chłopak przewraca widłami świeży pokos, na drogę poopadały gruszki. Jose schyla się i podnosi kilka. -Pokaż- mówię, bo przypominają mi ulęgałki. – Weźcie ile chcecie- odzywa się głos za naszymi plecami, a chłopak co pracował na łące tłumaczy. Kilka metrów dalej jest kran i poidło więc zrzucamy plecaki i myjemy uzbierane owoce. W lekkim cieniu, na skraju iglastego lasu zapach gruszek zmieszany z zapachem siana aż kręci w nosie. Woda pluszcze radośnie. Przypomina mi to dzieciństwo, dom mojej babci. Nie zdążę się rozsiąść kiedy mężczyzna co nas wcześniej zagadnął pyta czy się napijemy herbaty. Pewnie, że tak!

Stara grusza ocienia ciasne wejście. Przed drzwiami stoi mnóstwo szpargałów i butów, więc też zdejmuję. I po namyśle wyciągam sandały, skarpety też są brudne, wstyd w nich wchodzić. Mężczyzna w jasnej koszuli śmieje się i macha, że nie trzeba. Korytarz wydaje się ciemny po blasku słońca i nagle lądujemy w ogromnym wysprzątanym do połysku chłodnym pokoju. Kolejne kondygnacje dopadają w dół stoku, budynek jest bardzo duży, choć z góry wydawał się malutki. Człowiek, który nas zaprosił wychodzi i wraca z żelem do rąk. I to taki świetny pomysł, coś czego mi zwykle brakuje w cudzym domu. Czyste ręce.

Herbata w srebrzystym dzbanku jest gorąca i ciemna. Na półmiskach chleb, miód, domowa konfitura i żółty ser przypominający kłęby poszarpanego makaronu, który widzimy wtedy pierwszy raz. Syn naszego gospodarza siada z nami i tłumaczy. Pytamy o drogę, o sklep. Wychodząc dostajemy prowiant na drogę. W ludziach, który nas ugościli jest taka swobodna przyjacielska radość, nie wiem czy skutek mieszkania w tak pięknym miejscu, czy tej wspaniałej jeszcze letniej pogody. Czy, może szczęśliwego, satysfakcjonującego życia? Jakby nasza niespodziewana wizyta była czymś zwykłym, miłą codzienną przerwą w pracy. Choć dla nas jest bardzo niecodzienna. -Nikt by nas tak nie zaprosił w Hiszpanii- mówi Jose. -Zaprosiło mnie sporo ludzi kiedy szłam przez Góry Kantabryjskie- protestuję, a po cichu myślę czy ktoś by nas tak zaprosił w Polsce? – Kilkoro- uściśla Jose- Zaprosiło cię parę osób przez całe lato-.

Zostaje mi po tej wizycie miejscowy ser i fotografia uśmiechniętej rodziny pod gruszą jaka rosła kiedyś u mojej babci. Wzbudzone ciepłe wspomnienia. Schodzimy gruntówką. Na dnie doliny pojawia się na niej stary asfalt. Dziewczyna w kapeluszu na nasz widok staje i zagaduje po angielsku, ale nie może zostać, bo jej krowy idą dalej. W cieniu, w laskach widzimy też innych pasterzy. Zwykle dziewczyny, każda z kilkoma krowami. W trawie rosną łany zimowitów i pólka białych krokusów. Sklep jest w betonowym baraku, chyba nowym. Są w nim tylko podstawowe rzeczy i cieszymy się, że dostaliśmy wcześniej ser. Nasi gospodarze dzwonili uprzedzić, sprzedawca proponuje herbatę, siadam rozleniwiona ciepłem, spokojem, a Jose zawiesza się telefoniczna karta. SMS informuje, że działa roaming, który na pewno został wyłączony, że koszt kilku sekund niechcianego połączenia wyniósł już 40 euro. Nie umiem wytłumaczyć tego sklepikarzowi. Nie umiem pomóc. Nasz niepokój rzuca się w oczy i razi. Dla pewności Jose pozbywa się swojej hiszpańskiej karty, a ja wyłączam polską. Kupujemy kilka półsuchych chlebów i stopione w upale czekoladki. Mijamy skręt do Yusekoba (który podziwiałam wcześniej na google earth) i przed nami zaczyna się świeżutki asfalt. Jeszcze niepobrudzony kołami. Rozgrzany słońcem upiornie śmierdzi i kiedy kilka kilometrów niżej staje przy nas samochód załadowany zieleniną i drewnem nie odmawiamy kierowcy. Wciskamy się na tylnie siedzenie i zaraz żałujemy, bo asfalt definitywnie się kończy, a wąska dolina, w którą opada droga jest ładna i żal mi widoków.

Turlamy się, powierzchnia szosy jest ponadrywana i dziurawa, 10 km zajmuje chyba z pół godziny. Po lewej widzę rzekę, wzdłuż której mieliśmy zamiar tu przyjść, tę nad którą leży Altiparmak. Za skrętem szosa poszerza się i przyspieszamy. Sarigol to w zasadzie miasteczko. Wygramolamy się z auta przed barem, chętnie bym tam zajrzała i coś zjadła, ale zanim wyciągnę z zieleniny swój plecak, mężczyzna, który nas tu przywiózł znika w altance na skraju drogi i macha żeby też tam usiadła. Zielsko, które tu przywieźliśmy to fasolka. Schodzą się ludzie żeby ją rozładować, a nam przynoszą brejowatą potrawę- ryż z fasolą. Na poboczu starszy mężczyzna myje gar pod strumieniem z węża. Jose szuka gniazdka do telefonu, człowiek który nas przywiózł odzywa się po francusku i trochę nas to uspokaja. Lampki w ładowarkach migają jak trzeba, myję ręce pod stale cieknącą wodą. Boję się czy czasem się nie zatruję, ale jestem głodna, a wszyscy patrzą na nas tak uprzejmie, oczekując, że się ucieszymy. Potrawa jest smaczna. – Mogła by być bardziej słona- śmieje się nasz kierowca- i szybko żegna się i odjeżdża. Próbuję zapłacić, ale się nie da. -To poczęstunek- mówi jeden z młodych potężnych mężczyzn po drugiej stronie altanki- my też chcieliśmy, ale to darmowe jedzenie dla budowniczych tej drogi. Trudno ocenić jaki mieliśmy z tym wszystkim związek. Mój niemiecki jest zbyt słaby żeby dopytać. Jose zbyt zajęty swoim telefonem. Mężczyźni przyjechali wczoraj ze Stuttgartu. Grubszy brodaty pochodzi z Sarigol, nadal mieszka tu jego babcia, choć on urodził się już w Europie. Kupili dom, ale nie zapraszają nas, bo nie ma wody. Pytam o sklep, o złamany kijek Jose. Może można by tu gdzieś naprawić? Idziemy razem. Na końcu pylistej ulicy jest dobrze wyposażony sklep myśliwski. Widzę solidne buty, śpiwory, ale kijka tam niestety nie mają.

Jest już późne popołudnie, kiedy ruszamy w upale asfaltową szosą z powrotem w góry. Droga, której nie ma na mapy.cz wspina się szybkimi zakosami. W jednym ze żlebów cieknie czysty strumyk więc chowam się w skałach i oblewam korzystając z tego, że nikogo nie ma. I zaraz, zanim zdążę się kompletnie ubrać przejeżdża samochód i nade mną zaczyna latać dron! -To się zawsze sprawdza- śmieje się na szosie Jose. I to prawda. Nawet w miejscach gdzie nie ma ani żywej duszy wystarczy się rozebrać do gołego żeby zaraz pojawili się ludzie. Już nie raz próbowaliśmy ich w ten sposób przywołać i działało. Teraz jestem oczywiście zła, choć dron nie zdążył mnie nakryć w negliżu.- Czemu pan nas fotografuje?- pytam chłopaka z joystickiem. -Nie was tylko świeży asfalt- tłumaczy się, a dron ucieka i gubi się w skałach. Uznajemy, że lepiej będzie też się ulotnić. Za nami roztacza się piękny widok na dolinę. -Jak Himalaje…- wzdycha tęsknie Jose- tylko wszystko jest blisko, gór można dotknąć nie tylko patrzyć z daleka jak tam-.

Do Bostanci jest w linii prostej ze 3 km, więc nie martwimy się, że nadciąga zmrok. Szosą idzie stary zaniedbany człowiek, którego widzieliśmy przed sklepem. Niesie bułkę. Kiedy go mijamy ucieka w krzaki, podejrzewamy że coś z nim nie tak. -O popatrz jedzie samochód, a nikt nie zaproponował mu podwózki- odwracam się jeszcze raz na wprost wspaniałych gór, które bezpowrotnie zostawiamy za plecami. Biała ciężarówka z różową kanapą na pace zatrzymuje się dla odmiany przy nas. -Podwieźć was?- młody energiczny chłopak pokazuje mi tekst na ekranie smartfona. Z trudem gramolimy się przez wysoką barierkę. Droga, co jej nie ma na mapie nie jest wcale taka krótka. Choć wdrapaliśmy się już prawie na samą górę od wsi nadal dzieli nas z 5 kilometrów. Szosa jest przyklejona do stoku, a on pocięty mnóstwem żlebów i wąwozów, w każdym jest zygzak. Siedzimy zafascynowani prędkością, widokiem i przepaścią, która się pod nami przesuwa. Przed wsią chłopcy zatrzymują się jakby sobie o czymś przypomnieli. – Gdzie jedziecie? -Gdzie chcecie spać?. Nie wiemy więc zapraszają nas do wiejskiej świetlicy i starszy, ten który nie prowadził obiecuje przyjść rano i pokazać nam wieś.

Noc jest zimna, znów jesteśmy wysoko. W świetlicy są wygodne kanapy i prysznic. Jest czajnik i kominek z drewnem, ale nie palimy. Nie trzeba, mamy ciepłe śpiwory i nie chcemy nadużywać gościnności.

Rano długo czekamy na przewodnika. Chłopak jest bardzo uprzejmy, my niepewni co chce nam pokazać. Bostanci to spora, czysta wieś ze starymi kamiennymi domami i ażurowymi przybudówkami i stodołami, które teraz kiedy je widzę używane, nie wydają mi się już tymczasowe. Są przewiewne, widać takie muszą być. Chłopak opowiada o warzywach i ulach. Częstuje nas dojrzałymi owocami derenia wprost z krzaka i nagle w chaszczach, którymi skróciliśmy drogę pojawia się śliczny meczet. -Ma prawie 150 lat- mówi, zbudowano go kiedy tu osiedliśmy, po ormiańskiej okupacji. -Jose krzywi się, mnie też razi to angielskie słowo, ale rozmawiamy przez automatyczny słownik, nie da się wyłowić podtekstów. -Skąd była twoja rodzina?- pytam- Z różnych stron, przyjechali tu z centralnej Turcji. Nie mieli ziemi, nie mieli pracy. Nie tu, ale w sąsiedniej wsi są jeszcze ludzie co mówią po ormiańsku -Ormianie?- pytam i w jego głosie pojawia się zdziwienie jakbym pytała o kosmitów czy potworów. -Nie, Turcy, tylko pamiętają język. Wiecie coś o islamie?- Nie- kręcimy głowami, kiedy otwiera gładkie rzeźbione drzwi. -Tu na tym obrazie jest Mekka- każdy wierzący powinien tam kiedyś pojechać, ale tylko jeśli go na to stać. Ci których nie stać nie muszą-. Motam na głowie chustę, choć o to nie prosił i podziwiam stare wnętrze.

-Na balkonie jest miejsce dla kobiet- prowadzi nas po stromych schodach od dołu ozdobionych wełnianą tkaniną przypominającą nasze ludowe pasiaki.- Mężczyźni nie mogą widzieć kobiet jak się modlą (w myślach obracam zawiłość gramatyki w wykonaniu automatycznego tłumacza niepewna kto kogo nie może widzieć i kiedy)- dlatego one siadają tu i z góry słyszą muezina. Wyglądam przez wypolerowaną barierkę z ciemnego drewna. Pod stopami w wypranych wczoraj skarpetkach ugina się wspaniały miękki dywan o wiele lepszy niż ten na dole.

Zanim wyjdziemy chłopak śpiewa nam islamską pieśń i Jose, który wcześniej uważał zwiedzanie wsi za stratę czasu się rozchmurza.

Rodzice naszego przewodnika mieszkają w dużym domu zatopionym w cienistym ogrodzie. Wysprzątane obejście zarasta las letnich kwiatów. Ojciec pokazuje nam z dumą chlebowy piec. A kiedy odchodzimy przynosi chleb (rzeczywiście najlepszy jaki jedliśmy) i owoce: pomidory i jabłka w prezencie. Mama pokazuje się tylko na chwilę, wygląda raczej jak babcia, pewnie z powodu tradycyjnego ubrania i chusty. Chłopak odprowadza nas na przełęcz. Dróg nie ma na naszej mapie i wczoraj musieliśmy spytać czy da się przejść. Siadamy wszyscy na grani wypatrując ścieżki co zbiega do Vake. Las pachnie sosnowymi igłami, drapią mnie uschnięte źdźbła traw, góry wokół nas są skaliste i strome, pozarastane półpustynnymi krzewami.

– Wczoraj zatrzymałem się, bo było mi was żal- mówi i patrzy na moją siwiznę. Właśnie skończył służbę wojskową, myśli o pracy, o żonie, o późniejszej ewentualnej podróży do Mekki. Żałuję, że nie wybadałam go bardziej w sprawie Ormian. Był taki miły, nie chciałam go stresować, automatyczny słownik wykluczał niuanse, bałam się, że coś palnę i wyjdzie niegrzecznie. I nie wiem, może te rozterki po mnie widać?

-W naszej wsi znaleźliśmy nieznane groby- mówi jakby czytał mi w myślach. -Nie wiemy czy są gruzińskie czy ormiańskie, ale utrzymujemy je czyste, bo przecież ci, którzy je zostawili nie mogą-.

Żegnamy się jakby był kimś bliskim. Zostaje mi po nim kontakt na whatsappie z imieniem, które sam sobie nadał „Turks Boy”. I wspomnienie wsi, która co zrozumiałam później była najczystszą, najbardziej harmonijną wsią jaką widzieliśmy tego lata. Ciekawi nas do czego służyła świetlica, którą chłopak nazywał domem gościnnym.

Share
Translate »