Trollaskagi cz12 Unadalur

To chyba wtedy Wiesiek pierwszy raz napisał – uciekaj już. Prognoza była zła. Pochmurno, potem deszcz. Gryzło mnie to, psuło wszystkie plany. W tych górach nic się nie zdziała bez widoczności. – Idę do Unadalur- odpisałam.- Nie Auslurdalur?- zdziwił się Wiesiek. Nie wiedziałam jak wytłumaczyć, że nad Auslurdalur zebrał się już wał burych chmur, a Unadalur nadal była czysta. Widziałam ją aż do końca. Do lodowca. 20-30 kilometrów. Nie liczyłam. Doliny w tej części gór są długie. Przecinają płaskowyże, przez które też pewnie dałoby się przejść. O ile byłaby widoczność…

Przez łąki, pięknie kwitnące, doszłam do bocznej drogi. Długo szłam gruntówką. Przeszłam przez most. Droga bladła, na koniec został po niej tylko ślad kół. Chmury opadły, obcięły górę doliny. Pudełko, korytarz. Co kilka kilometrów stado koni. Liczyłam- 40-50 sztuk. Mijałam rzeczki, starałam się je rozpoznawać na mapie. Wzdłuż kilku ustawiono kamienny płot. Wodospady wypływały z szaroburej mgły, opadały do rzeki otoczonej bagnami. Przenocowałam w owczej zagrodzie, kamiennej, pewnie bardzo starej. Zasłaniała przed wiatrem, była płaska. Od rzeki dzieliło mnie kilkaset metrów i niemal się tam zgubiłam idąc po wodę. Mgła opadła, niewiele widziałam. Rano to się nie zmieniło. Szłam w górę doliny, przeskakiwałam kolejne dopływy. Odbiłam w lewo kiedy główny strumień się rozdzielił. Trochę się oczywiście gubiłam. Nie od razu znalazłam dwa stawy, nie do końca uwierzyłam owczej ścieżce przecinającej strome gliniaste zbocze. Stawałam, analizowałam mapę. Skubałam bażyny. Raz nawet zobaczyłam wybrzeże. Potem zatonęłam w gęstej mgle. Wzdłuż rzeki, po kamieniach, po glinie, po omacku. Przez płaty śniegu, przez rozdzielający się nurt. Szybki, niebezpieczny. Nie byłam pewna. Za dużo drobnych dopływów, za mało szczegółów, które mogłabym rozpoznać na mapie. I nagle cud!. Wyszłam nad chmury! Na płaski balkon. Kamieniście, podmokło, neonowozielono. Pięknie. Na wprost lodowiec, na kawałku odsłonięty do starych warstw, szarawy, spękany. Zimno, wietrznie. Jeszcze raz popatrzyłam na mapę. Szlak (niewidoczny, nieznakowany) przechodził lodowcem i schodził do Skeid. Fajnie byłoby tam pójść. Chciałabym. Ale na lodowcu zaznaczono szczeliny. A ja bez raków, bez widoczności. Na śniegu, jak na ironię rysował się owczy ślad. Owca przeszła… Pomyślałam, odżałowałam i skręciłam na północ. Wzdłuż lodowca, tuż pod spękanym lodem, po śniegu przetrawersowałam do Hvarfadalur. Wyjrzałam. Pięknie, bezchmurnie. Miałam szczęście. Zejście po śniegu, niżej po rumowisku. Powolne, bardzo strome, pod spękanym błękitem Unadaljokull. W dole rzeczka, do przejścia w bród, niżej ciąg płaskich łączek. Już dalej nie szłam, Zrobił się wieczór. Nie było sieci, ale aż do nocy była widoczność. Noc pochmurna, poranek bury i znów cud. Przerwa w chmurach i chwila słońca. Pomimo złej prognozy pogody! Ależ tam było pięknie.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »