Wspomnienia z Hiszpanii cz25

Szarzało już, ale nie chciało mi się wyłazić ze śpiwora. Pociągu nie było widać, linia kolejowa na mapie przypominała zagmatwane spirale, częściowo pochowane w tunelach. Byłam jej ciekawa i chyba przez to nie udało mi się ponownie zasnąć. Kiedy zwijałam namiot przedświt muskał już piękne góry na przeciw mnie – Pena Ubina. Schodziłam polną drogą, przy budynkach starych kopalni szczekał pies. Tory kolejowe wciśnięte w wąski kanion znikały w tunelu i zobaczyłam je ponownie dopiero w dolinie. Szlak wyszedł na asfalt, bolały mnie od niego stopy. Wspaniałe Góry w pełnym oświetleniu wyglądały mniej fascynująco niż wieczorem. Tuż przed Campumanes wyszłam na ruchliwą szosę. Zatrzymał się samochód, mężczyzna przeszedł drogę i rzucił kilka bułek osłom za płotem. Budynki wzdłuż szosy były szare, zakurzone. Miasteczko senne, sklepy pozamykane. Przyszłam za wcześnie, więc usiadłam w pierwszym barze nad kawą. -Czy mogłabym tu zostawić plecak?-spytałam po pół godzinie. Bateria nadal się ładowała nie chciałam rozłączać. -Jasne zgodziła się barmanka. Sklepy były 3 i w żadnym nie znalazłam nic przydatnego. Ser, kiełbasa, to zawsze (sam cholesterol), sałata, cebula (nie tak słodka jak bywało w innych sklepach), sardynka w oliwie z oliwek. Nie było płatków owsianych, ryżowych wafli, nawet popcornu i cornflexów. W zamian kupiłam 3 czerwone papryki, dumna ze swoich umiejętności językowych. Zapomniałam o czekoladzie i kiedy po nią wróciłam sklepowa zażądała gotówki. Cóż … nie miałam.

Pakowałam te zdobycze w barze, zamówiłam przy tym kolejną kawę i siedziałam nad nią tak długo, aż mężczyzna siedzący obok postawił mi piwo. Zanim je dopiłam naładowała się ostatnia bateria. Już ruszałam kiedy dogoniła mnie barmanka. -Pieczątka! Masz przecież paszport pielgrzyma? Z trudem przypomniałam sobie, że mam. Wygrzebałam. Dziewczyna spojrzała zdziwiona na puste kartki i z wahaniem przybiła swój znak. Campumanes leży na jakiejś odnodze camino. Pewnie była tu alberque… Nie pomyślałam.

Ruszyłam na południe jezdną drogą, podrzędną i na szczęście skrytą w cieniu. Skręciłam na moście i mijałam kolejne senne wsie z kurami wygrzewającymi się na balkonach, warzywnikami, ulami. Były tam źródła (jedno wyschnięte), w ostatnim zmoczyłam koszulkę i włosy. Upał aż mdlił. Szutrowa droga pięła się bukowym lasem. Nie było widoków, ale minęłam kilka potoków i mogłam się do woli oblewać.

Porzuciłam GR109 na ostrym zakręcie, powyżej linii lasu. Początkowo szłam trawiastą ścieżką, za tablicą opisującą plan zdziczenia północnej strony gór poprzez zaprzestanie wypasów ślad krów (na mapie zaznaczony kropkami) wbił się w potworne chaszcze. Jeżyny, orlice sięgały mi ponad głowę, drapały szyję i twarz. Ścieżka błotnista, wybita kopytami we wzór przypominający odcisk gigantycznego czołgu z dziurami głębokimi do pół łydki. Starałam się iść po suchszych górkach i całe szczęście, bo w jednej z przepastnych szczelin błysnęła mi zgubiona podkowa nabita ostrymi gwoździami, błoto okradło konia… Odłożyłam ją na bok, strach pomyśleć co, gdyby ktoś wdepnął…

Brnęłam tak przez 6 kilometrów i niespodziewanie wyszłam na koniec betonowej drogi biegnącej z pobliskiej wsi. Południowa strona gór była wypasana. Gładka, trawiasta, otwarta. O dziwo znalazłam tam znakowany żółto szlak, który jednak szybko zgubiłam. Na przełęczy stała wanna z odrobiną wody. Zasilające ją źródełko było słabe i kiedy stanęłam żeby napełnić butelkę odgonił mnie pies, wielki i biały.- Spadaj włóczęgo to moja woda! – warknął i wypił. Kilkaset metrów dalej znalazłam drugą wannę, tym razem chyba przeznaczoną dla krów. Była pełna.

Przenocowałam na wypłaszceniu z widokiem na całą dolinę, pod zboczem. Wschód słońca ozłocił rzędy rozświetlonych grzbietów we mgle. Podeszłam, przeszłam trawiasty kociołek. Z daleka widziałam parę pasterzy, remontowali jeden z kamiennych domków. To był krasowy teren, suchy, pocięty pasmami skał. Trzymałam się bydlęcych ścieżek licząc, że prowadzą do wody. Niebo było błękitne, bez żadnej chmurki, kwitły kępy jaskrawożółtych kwiatów, stawek, na który liczyłam był suchy. W południe doczłapałam do krowiego koryta. Dobrze było się opić jak bąk, pomoczyć głowę.

Nie miałam już pomysłu gdzie iść więc ruszyłam na łagodną przełęcz, po której drugiej stronie widziałam na mapie zejście do miasteczka. Zdziwiłam się trafiając na dwóch mężczyzn. Juczyli konie. Poczekałam, spytałam o drogę. -Nie schodź, na dole nie ma nic ciekawego. Asfalt i miasto. -Jest schronisko- zaprotestowałam- można do niego dojść górami! Człowiek który przedstawił się jako pomocnik pasterza, był ubrany jak turysta i mówił bardzo dobrze po angielsku. -Pokażę ci- obiecał – widzisz tę skałę, pójdź na lewo od niej i potem równolegle do stoku. Gapiłam się wzdłuż jego wyciągniętego ramienia, ale nie widziałam tam żadnej ścieżki. Pasterz uśmiechnął się od ucha do ucha, ustawił do pamiątkowego zdjęcia i obaj zeszli prowadząc muły.

Trasa była zagmatwana, kozia, eksponowana i krucha. Zejścia do schroniska nie znalazłam, stok wydawał się okrutnie stromy, nie widziałam najniższych podciętych partii. Poszłam w kółko, przez ciemne bezodpływowe doliny pod murem skał. Niebo zachmurzyło się, wiał chłodny wiatr, widoki zszarzały. Tuż przed granią pojawił się znakowany szlak, zejście było wydeptane, strome i męczące. Zanim dobiegłam do schroniska lunął deszcz.

Padało jeszcze kiedy odchodziłam, po wspaniałym bezglutenowym obiedzie. Najedzona jak bąk pięłam się krok po kroku na przełęcz, po trawkach pozarastanych krokusami. Nie nabrałam wody w schronisku, bo na mapie na przełęczy było źródło. Nie znalazłam go. Zdenerwowana ruszyłam trawersem, tak jak planowałam na zachód. W każdym kolejnym żlebie było błoto, ale zmętniałe, rozdeptane przez krowy. Dopiero pod wieczór udało mi się coś nabrać. I chwilę potem dopadła mnie burza. Byłam już gotowa stawiać namiot, wyciągnęłam go nawet i rozwinęłam, ale ulewa przyszła tak szybko że zdążyłam go tylko na siebie narzucić. Przez cienki materiał czułam bombardujące mnie krople, czułam zimno (nie zdążyłam się ubrać). Kiedy wyjrzałam otaczała mnie mgła, burza odeszła. Deszcz ustał dopiero po 40 minutach. Wstałam, zwinęłam mokry tropik i powlokłam się w stronę przełęczy. Miejsce gdzie przeczekałam ulewę nie było płaskie, spodziewałam się trafić wyżej coś lepszego i rzeczywiście znalazłam na samej grani. Stało tam stado rudych krów, więc przeszłam płot i rozbiłam namiot po drugiej stronie. Krowy patrzyły na mnie przez całą noc i odeszły dopiero po wschodzie słońca.

Nie mogłam się oderwać od widoku gór, wiedziałam że ten na południu kończy się wysokim płaskowyżem. Pomocnik pasterza mówił- tam nie idź tam już nic nie ma, to Leon. Nie przeszkadzało mi to, myślałam że tam też pewnie pójdę. Kiedyś, innym razem, może inną porą roku. Teraz najważniejsze było to na zachodzie, a tam nadal widziałam góry. Góry przede mną. Góry na mojej drodze. Nie znałam ich, nie spodziewałam się tu przyjść, GR 109 odszedł 100 km na północ, nie rozumiałam zupełnie czemu. Patrząc na wszystkie odcienie różu przelewające się na szczytach Somiedo czułam się jakbym wróciła do domu. Niziny, koniec mojego świata były gdzieś indziej, gdzieś dalej, może dopiero w Galicji.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »