Barcena de Concha- Tudanca
Bolą mnie stopy szłam zbyt szybko, Barcena leży bardzo nisko, to tylko 300 m npm. Usiadłabym gdzieś, ale potrzebny mi sklep. Na następny trafię dopiero w Potes, za jakieś 80 km. Za 3 dni. W centrum miejscowości jest bar. Próbuję tam coś zamówić, i nie da się. Porcje są policzone, dokładnie tyle ile rezerwacji, dla kogoś kto przyszedł niezapowiedziany zostaje stolik na zewnątrz i piwo. Przysiadam się ze swoim do dwóch chłopaków. Blat zapełnia gąszcz opróżnionych kufli. Wypiliście to wszystko?- nie dowierzam, bo wydają mi się raczej trzeźwi. Wyższy, blondyn o błękitnych oczach mówi po angielsku. Są Baskami zwiedzają Kantabrię, wybierają się nad jezioro Alsa, do elektrowni da się dojechać dobrą drogą. Nie widziałam jej, szłam górami, ale potwierdzam, że jezioro jest ładne. Oni z kolei mówią, że widzieli mały sklep, rozmawiali z właścicielem ma być otwarty. Cieszy mnie to, bo duży, jak zrozumiałam z kartki na drzwiach jest zamknięty. Jest fiesta i dzisiaj już go nie otworzą. Dopiero druga, czas dłuży mi się niemiłosiernie, muszę przeczekać do piątej. Zostawiam plecak i ładowarkę, i łażę. Miejscowość niczym się nie wyróżnia, za okazałym barokowym murem jest pałacyk, zamknięty, jakby opuszczony. Powietrze wilgotne, niebo zachmurzone. Z radością znajduję basen. Kupuję bilet za 4 euro i biorę prysznic. Schnę przy barowym stole na placu. Obok dwie pulchne kobiety. -Załóż maskę!- upomina mnie jedna- skoro nie jesz. Jestem głodna i ta uwaga mnie złości. Bar bez jedzenia, wieś bez sklepu, a tak bardzo się na nią cieszyłam.
W miejscu gdzie Baskowie widzieli sklepik jest rzeka. Prywatne domy, zawijas asfaltowej drogi. Zgarnia mnie z niej mężczyzna z córką. Podwożą do sąsiedniej miejscowości. Troszkę za wcześnie więc chwilę czekam. Sklep jest wspaniały dobrze wyposażony, zdobywam tam bezglutenowy chleb, dobre sardynki, orzechy, nawet paczkę suszonych pomidorów. Zjadam na miejscu chyba z kilogram owoców. Staję na szosie żeby wrócić na szlak i nic. Siąpi, ludzie boją się podwieźć obcego. Chce mi się siusiu, wracam do przydrożnego baru, zamawiam kawę, oglądam mapę z siatką szlaków, wisi na ścianie. Mogłabym wrócić do Barcena rowerowym. Jest zagmatwany, ale chyba do znalezienia. Gdzieś stąd mogłabym też ruszyć do Potes, ale nie mam tego przejścia na mapy.cz, a mapa na którą patrzę jest oberwana, brakuje akurat tego kawałka.
Idę aż do wieczora. W błocie, we mgle, w gmatwaninie polnych dróg, po łąkach, po chaszczach pod autostradą. Pobocza porastają jeżyny, tu, tak nisko są dojrzałe i soczyste, jest ich mnóstwo. Objadam się niemiłosiernie, wcześniej nigdy na takie nie trafiłam. W górach są jeszcze niejadalne, zielone. Jestem mokra, jest mi wszystko jedno. Bezsensowny, stracony dzień. Mijam Barcenę łukiem (jak autostrada), skręcam pod wiaduktem. Trafiam na swój szlak- GR71. Biegnie asfaltem. Jeszcze długo, jeszcze nawet nocą widzę ogromny, bardzo wysoki most. Suną nim ciężarówki, to szosa z Mesety na wybrzeże. Szybka, wielopasmowa.
Nocuję na placu zabaw dla dzieci. Przy przyjemnej suchej altance ze stolikiem. We wsi jest fiesta, kiedy podeszłam zaczepiła mnie starsza kobieta. Mówiła coś, nie zrozumiałam. Szłyśmy razem w kierunku schludnego placu z masztem i flagą, aż trafił się ktoś kto mówi po angielsku. Pani martwiła się gdzie będę spać. Myślałam żeby minąć wieś i ukryć się gdzieś wyżej w lesie. To nic takiego jeśli to zrobić po cichu, nikt nie wie, więc nikt się nie denerwuje. – ale tu wszystko prywatne- tłumaczy mi ciemnowłosy chłopak, ktoś się zdziwi rano jak znajdzie namiot. -Mój kuzyn- przedstawia mi rudawego blondyna. Może u niego na łące? Miejsce jest podmokłe i grząskie, to nawet nie tyle łąka co zarośnięty, nieuprawiany ogród… to Kantabria wszędzie jest grząsko- mam namiot bez podłogi, tłumaczę, w to się zapadnę. Plac zabaw jest blisko. -Podoba ci się? -Jak mógłby mi się nie podobać. -Nie pij wody ze strumieni i rzek, my pijemy, jesteśmy przyzwyczajeni, ale obcym to zwykle bardzo szkodzi. Wracam z nimi jeszcze na moment do centrum wsi. Patrzę na ludzi roześmianych, odświętnych, na maszt z flagą Kantabrii- biało czerwoną jak polska, piję kieliszek białego słodkiego wina. Dziewczynki wdzięczą mi się do obiektywu. Starsza pani, która mnie zaczepiła wcześniej macha z daleka. Noc jest spokojna, deszczowa. Ranek mglisty. Szlak nadal prowadzi bitą drogą. Wchodzę w chmurę, widoczność spada do kilkunastu metrów. Podchodzę w wilgotnym mroku aż nagle pojawi się czyste niebo. Daleko na horyzoncie, ponad chmurami wysokie góry nagie i szare. Chmura podnosi się i opada wiele razy. Widoki pojawiają się i znikają. Kolejna dolina, gdzie muszę zejść jest gęsto wypełniona mgłą. Las wilgotny ścieżka błotnista, rozmyta, wieś składa się z samych restauracji. Kelnera dziwi zamówienie- porcja ziemniaków, mnie dziwi, że są ze skwarkami i z sosem, porcja ogromna, nie do zjedzenia, pakuję połowę na potem. Szlak biegnie równolegle do drogi, starym kasztanowym lasem. Drzewa wspaniałe, popróchniałe, powykrzywiane, pozarastane paprociami i mchem. Kolejna wieś utopiona we mgle. Gdzieś tam mapa pokazywała mały hostel, przegapiłam go, w kolejnej, większej minęłam otwarte albergue. Na tarasie siedział mężczyzna z książką, nie wiem czemu jego też minęłam. Asfalt skończył się w następnej wsi. Mgła zabrała wszystkie widoki, zapadł zmierzch. Nabrałam wody w pralni (nie było lepszej), pobiegłam na punkt widokowy. W błocie w pokrzywach stał pomnik. Pewnie bym tam wcisnęła namiot, ale było tak obrzydliwie grząsko… Teraz szłam już bez żadnej nadziej. Zbocze opadało stromo, po bokach krzaki, miedze, samotne drzewa- raczej się tego domyślałam niż widziałam. Niżej las. Już z daleka widziałam czerwoną lampkę, spodziewałam się samochodu (na ścieżce?), nie kapliczki. Była zamknięta, poświęcona świętej Eulalii. W przedsionku zmieścił się mój materac i śpiwór, jest odrobinkę zbyt krótko, obijam się stopami o ścianę, głowa szura po szorstkim kamieniu. Ale jest sucho, jest płasko, jestem już zbyt zmęczona żeby szukać dalej, pytać czy ukrywać się w kolejnej wsi. Sen jest płytki, budzą mnie szelesty ptaków, klekot gałęzi, plusk wody skapującej z dachu. Lampka nie gaśnie, to pewnie jedna z tych na silne baterie. Kiedy otwieram oczy widzę strop, obwieszony mokrymi skarpetami, oświetlony czerwono i szczelinę ponad drzwiami prowadzącą do wnętrza kapliczki. Podrywa mnie kwik ptaka, który wpadł pod dach, może żeby się schronić jak ja i skulił się tam przerażony. Kiedy maleńka szara kulka odleci z wnętrza dobiegnie żałosny pisk. Młode, które już poczuło matkę. Pisklę odzywa się co jakiś czas, aż do rana. Kręcę się i nie wiem co zrobić. Najchętniej zwinęłabym wszystko i poszła, boję się że wystraszona matka nie wróci, pisk staje się coraz bardziej żałosny. Wreszcie wychodzę w deszczu, w szarości przedświtu, bez śniadania. Wieś, którą mijam szybko, to musiało być mniej niż 2 km wydaje się jeszcze uśpiona. Szlak zbiega w dolinę wzdłuż rzeki. Las wilgotny, podmokły. Most skorodowany. Na przeciwnym zboczu znów droga. Czuję się tym rozczarowana, wolałabym ścieżkę po dzikim. Z drugiej strony jest mi głupio, że zakłóciłam życie dzikiego ptaka. Idiotycznie, dla własnej wygody. Moja włóczęga nie jest wcale obojętna dla przyrody. Nie jest dla mieszkających tu ludzi. Dociera do mnie dlaczego wyznakowano szlaki, dlaczego oczekuje się spania w gospodach.
Droga wznosi się zakręt za zakrętem aż na hale. W wyższej warstwie chmur panuje świetlista mgła, sucha i gęsta. Szlak schodzi z drogi, kluczy, gubię się i zawracam. Za granią z ulgą trafiam na kolejną drogę. Opada zakosami, dno doliny jest wolne od chmur. Z daleka wyszukuję sobie miejsce do spania, przy wodopoju na przeciwległym zboczu. Przysiadam na moment w barze i daję się skusić lokalną specjalnością. Papryczki chili opiekane w oleju, nie tak ostre jak sądziłam i fasolka w jakimś gęstym sosie. Podana zbyt szybko, więc chowam resztę papryczek na później. Sos pachnie flakami, krowim żołądkiem, jest bardzo bliski smrodku krowiej kupy. A idę wśród tych kup już od czerwca. Ich zapach towarzyszy mi każdego dnia i nasila się każdej nocy kiedy go przykryję namiotem. Żołądek burzy się, ale staram się być pragmatyczna. Gotowane, dobre białko, nic sztucznego, już zapłaciłam… Powoli wciskam w siebie łyżkę po łyżce. Nic z tego… dobrze że siedzę blisko drzwi do toalety. Zdążam, żołądek precyzyjnie pozbywa się fasolki zostawiając sobie całą papryczkę. -Dobre było?- pyta kelner, więc kiwam głową i proszę o bardzo dużą kawę. Podchodząc boję się, że się czymś strułam, ale nie. Kiedy już rozbiję namiot na łące, ukryta w kępach kolczastych chaszczy żołądek upomni się o resztę papryczki, zupełnie jakby się nic nie stało.
Po zmierzchu przejedzie samochód, światła przesuną się gdzieś ponad mną i poczuję wdzięczność dla chaszczy, bagienek pełnych śladów krowich racic i kup, ale ustronnych i niewidocznych z drogi.