Leśnymi dróżkami, w duchocie udało mi się ominąć Cerdeira. Niechętnie wyszłam na rozgrzaną szosę przed mostem nad ogromnym rozlewiskiem. Odpływ odsłonił połacie zielonego błota. Most był betonowy, ale piękny. Za nim już żadnej szansy na opuszczenie szosy. 4 może 5 km pobocza przez las. Po prawej widziałam jezioro, po lewej stok porośnięty gigantycznymi paprociami, na szosie był duży ruch, straszny upał i ten odcinek bardzo się dłużył. Pierwszy skręt skusił mnie zanim pomyślałam dokąd prowadzi, tak naprawdę było mi wszystko jedno. Zapadał zmierzch. Nie miałam ani odrobiny wody, restauracja co ją widziałam na mapie była zamknięta.
Pierwsze na co trafiłam to parking gdzie koczowało kilka kempingowców. To mnie usprawiedliwiało, skoro oni mogą to i ja… Przez moment rozważałam postawienie namiotu przy samochodach, ale wydało mi się to zbyt ryzykowne. Ścieżka prowadziła na plażę. Zrzuciłam plecak, rozebrałam się i wskoczyłam do oceanu, przede wszystkim musiałam się ochłodzić. Potem opłukać- plaża jak wiele innych miała prysznic. Trudno się z niego łapało wodę, kran strasznie pryskał, ale udało się. Była słonawa, pewnie z rzeki, ale innej nie miałam. Przeczekałam zachód słońca i zmierzch, po cichu, bez latarki odeszłam kilkaset metrów po wydmach i zaszyłam pod dębem za kępą jeżyn. Wstałam przed świtem i zanim się pojawili pierwsi spacerowicze byłam już po drugiej stronie zatoczki znów na szosie.
Rio Ferriras pięknie się porozlewała w lesie, wsie wydawały się jeszcze uśpione, większy ruch był dopiero w barze dla surferów przy rowerowej ścieżce Senda das Ondas. Nabrałam tam wody i wypiłam kawę. „Ścieżka” nie zeszła z asfaltu, ale to nie była ruchliwa droga i nawet mi się podobała. Spotkałam tam pierwszą wędrującą samotnie kobietę tego lata. Szwajcarkę. Planowała camino, ale po pierwszym dniu uciekła i wyruszyła do Santo Andre de Teixedo. Porównałyśmy swoje sznyty od jeżyn, wymieniłyśmy kilka praktycznych uwag. Jakoś mnie to podniosło na duchu. Przyszła z Santiago, czyli się da. -Jak pokonałaś ten wstrętny kawałek przez port z A Corruna do Ferrol- spytałam?-Autobusem, kosztował tylko 5 euro. -Mało jak za 100 km- powiedziałam, myśląc, że prom płynąłby tylko 15 km… To oczywiście był jakiś pomysł, nie tak elegancki jak przepłynięcie fiordu, ale pozwalał iść przez cały pozostały czas wzdłuż wybrzeża, po samych najpiękniejszych miejscach.
I pewnie bym tak zrobiła gdyby nie konsultacja z Agnieszką. – Co za różnica czy objeżdżam czy przepływam, jak przepływa się szwedzkie jeziora (a przecież też można je obejść)? Agnieszka nie wiedziała, ale czuła, autobus zniszczy thru-hike. Pisałyśmy do siebie co jakiś czas, zdążyłam przejść jeszcze piękny fragment brzegu za Valdovino (dumna z długiego marszu bezludną plażą możliwego chyba tylko przy odpływie), wykąpać się we wspaniałej dzikiej zatoczce, przejść pasem kwitnących wydm. Wypoczęta, odprężona, skręciłam prosto na południe, oddając pokłon nieznanym mi hikerskim bogom. Mieli idiotyczne wymagania, ale tysiące wyznawców, więc postanowiłam się nie wychylać. „No dobra, idę pieszo, lądem, omijam i A Coruna i Ferrol”.- napisałam i zgodziłam się na to co przyniesie Los. Oby nie marsz camino… myślałam. Obym zdążyła…
Drogami szło się niesamowicie szybko. Pod wieczór pomimo burzy beztrosko odbiłam w las, trafił mi się tam nawet fragment ścieżki i krótka tropikalna zlewa. Jakby ktoś nagle wylał na mnie wiadro ciepłej wody i to wszystko. Było przed ósmą kiedy zobaczyłam albergue na Camino Ingles. Prosta i nowoczesna stała na nabrzeżu w Neda. Drzwi zamknięte, przez okna widziałam plecaki, więc usiadłam. Dzwoniłam na podany numer, nie odpowiadał. Dopiero po zmroku pojawili się ludzie. -Mogę wejść? Mogę się wykąpać?- pytałam rozemocjonowana. Wiele się spodziewałam po albergue, ale zupełnie nie spodziewałam się tego- Nie ma miejsc!- orzekła gruba kobieta. -Ale widzę przecież wolne łóżka?- jest epidemia, wolno nam wypełnić tylko część. Czekając pozaglądałam we wszystkie okna, więc miałam gotową odpowiedź- a ta komórka, na końcu za łazienkami? – No dobrze, ale jeśli się wszyscy zgodzą- Mogę?- zagadnęłam do kilku osób- oczywiście. W międzyczasie wróciła burza tym razem zupełnie na serio. Lało, waliły pioruny, zrobiło się ciemno. Zdążyłam się wykąpać i rozłożyć śpiwór na podłodze komórki, kiedy przyszła do mnie Gruba Kobieta. -Musisz wyjść- oznajmiła- ktoś z pielgrzymów zadzwonił na skargę, nie możesz tu zostać. -Kto?- spytałam automatycznie… Nie odpowiedziała – Mogę chociaż naładować telefon?- Nie. Drzwi się zamkną i nikt już cię tu z powrotem nie wpuści. -A rano?- Grupa wychodzi długo przed świtem. To mnie dobiło. zwinęłam swoje rzeczy bezładnie, luzem pod pachę, wrzuciłam plecak i tak jak stałam rozebrana do spania wybiegłam na deszcz.- Co robisz?- krzyknął chłopak z sąsiedniego pokoju. -Wyrzuciła mnie!- odpowiedziałam wracając po resztę.- Niemożliwe! Pomogę ci, zaprowadzę cię do hotelu i zapłacę, tak nie można… gorączkował się, ale powiedziałam, że sobie poradzę. Nie miałam siły iść, nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Tu przecież nie chodziło o pieniądze, nie byłam żulem, ani bezdomnym… nie byłam też prawdziwym pielgrzymem i niepotrzebnie o tym powiedziałam Grubej.
Rozłożyłam swoje legowisko na betonie, pod okapem. Zawiesiłam nad tym luźno namiot, jakoś wydawało mi się, że tak bezpieczniej. Koło piątej zaplątała się w niego rozchichotana pańcia co przyszła popatrzyć jak śpię. Rozbudzona nie umiałam już zasnąć, ale i tak poleżałam do świtu. Nie widziałam powodu żeby się spieszyć. Pielgrzymi wyruszyli o wpół o szóstej (wcale nie wszyscy, sympatyczna para najbliżej mnie została) i chociaż mieli 2 godziny przewagi i byli o połowę młodsi niż ja minęłam ich jeszcze przed południem. Pańcia co się zaplątała w namiot masowała stopę Adonisa, który jak mi się wydawało był tym, co mnie wyrzucił. -Buen camino- zamachała i pomyślałam, że chyba wcale mnie nie widziała wieczorem, bo może, gdyby zobaczyła widziałaby we mnie człowieka, nie problem, który można rozwiązać przez telefon.
Camino Ingles wydawało mi się nudne. Asfalty, wsie, przemysłowe widoki na port. Czasem owoce zostawione przez kogoś na poboczu dla pielgrzymów, sporo sklepów (już nie musiałam się martwić o jedzenie, nie musiałam niczego ze sobą nieść), tania kawa w każdym przydrożnym barze. I znaki, tak gęste, że nie było wątpliwości gdzie iść. Przy jakiejś nowo otwieranej prywatnej albergue przystanęłam żeby zrobić zdjęcie i mężczyzna, co przed chwilką dosypywał orzechów do skrzynki wręczył mi opakowaną w folię koszulkę z napisem, który przetłumaczyłam w googlu: „nieważne jak wolno jedziesz, dopóki się nie poddasz”. Koszulka była bezkształtna i biała. Nie chciałam jej, ale się uparł więc wzięłam i wywiesiłam kilka kilometrów dalej przy stole gdzie często odpoczywają pielgrzymi, może trafi się ktoś potrzebujący, choćby ten co mnie wyrzucił nocą…